Od grudnia 2020 r. Prezes Zarządu Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. Z IBnGR związany od 2005 r., gdzie pełnił funkcję Wiceprezesa Zarządu (2011‑2020), Dyrektora Centrum Strategii Energetycznych (2011‑2016), a wcześniej pracownika naukowego w obszarze badawczym „Przedsiębiorstwa i Innowacje”. Redaktor Naczelny Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego. Absolwent Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Gdańskiego.
O autorze:
Globalizacja, z przywództwem Stanów Zjednoczonych jako jedynego światowego mocarstwa (a więc w modelu rozpowszechnionym po okresie zimnej wojny), przyczyniła się do wzrostu światowego dobrobytu, znacznego spadku międzynarodowych nierówności i ogólnie silnej redukcji skrajnej biedy na Ziemi. Oczywiście był to rozwój w dużej mierze „kredytowany” niespotykaną jak dotąd eksploatacją zasobów naszej planety. Ale to uświadomiliśmy sobie dopiero współcześnie, mierząc się powszechnie ze skutkami zmian klimatu i środowiska.
Nie udała się natomiast inna zasadnicza sprawa, która – jak ówcześnie zakładano – niemalże „rozwiąże się sama” wraz z liberalizacją światowej gospodarki. Ponieśliśmy porażkę w zakresie propagowania demokratycznych wartości i liberalnego porządku. Międzynarodowi gracze nie porzucili systemów autorytarnych (przede wszystkim Chiny) lub porzucili je tylko na pokaz (jak choćby fasadowa demokracja w Rosji). Państwa te, pozornie akceptując globalne reguły gry, nieustannie budowały ekonomiczny i militarny potencjał, skrzętnie ukrywając swoje prawdziwe zamiary. Aby zrozumieć ducha społeczeństwa i mentalność wschodnich elit, można sparafrazować cytat ze Sztuki Wojny Sun Tzu – „nie pokazuj wrogowi swoich prawdziwych intencji i siły” lub rosyjskie przysłowie: „ciszej jedziesz, dalej dojedziesz”.
Na naszych oczach rozpada się globalny porządek, do którego zdążyliśmy się przyzwyczaić. Główna rola duetu USA‑Europa w zarządzaniu światem jest podważana. I choć dotychczasowy model przyniósł sporo korzyści, zaczyna być obciążeniem – również dla samego Zachodu, a przede wszystkim „światowego szeryfa” – USA.
Na Zachodzie nie doceniono siły mentalności i kodów kulturowych, nieco naiwnie myśląc, że wzrost dobrobytu niejako samoczynnie doprowadzi do przyjęcia demokratycznych wartości – przynajmniej w dłuższym terminie (słynny „koniec historii” F. Fukuyamy). Korzyści ekonomiczne wynikające z nowego porządku świata były zresztą dla krajów Zachodu (w tym przede wszystkim USA) tak ogromne, że nawet mimo pewnych „sygnałów alarmowych” trudno było odrzucić tę drogę. To dlatego często przymykano oko zarówno na jawne nieprzestrzeganie reguł wolnego handlu (przede wszystkim kradzież wartości intelektualnej, ale też ukryte subsydia), jak i łamanie praw człowieka oraz demokratycznych zasad (dążenie do autorytaryzmu i politycznej kontroli oraz represje polityczne itp.). W zamian Zachód otrzymał dostęp do niezwykle lukratywnych rynków zbytu i możliwości zyskownego inwestowania (przenoszenia produkcji). Kto by się nie skusił?
Tendencje autorytarne obserwujemy obecnie w wielu państwach świata. Globalizacja nie przyczyniła się do rozprzestrzenienia wartości demokratycznych – jak początkowo zakładano – a wręcz doprowadziła do olbrzymich napięć wewnętrznych w państwach zachodnich.
Do czego to doprowadziło? Gdzie dziś znalazł się świat? Kraje Dalekiego Wschodu, w tym przede wszystkim Chiny, zdecydowanie zyskały na sile. W 1960 r. Stany Zjednoczone odpowiadały za aż 40% gospodarki globu, przy 4% przypisanych Chinom. Natomiast w 2021 r. udział ten wynosił już tylko 24% dla USA i aż 18% w przypadku Państwa Środka. Przy czym poziom autorytaryzmu politycznego w Chinach nadal jest wysoki, a w ostatnich latach wręcz się nasilił (m.in. likwidacja kadencyjności sprawowania urzędu przez Xi Jinping’a czy wprowadzenie cyfrowego systemu kontroli społecznej). Gdyby nie zerwanie łańcuchów dostaw (w następstwie pandemii koronawirusa) i zwrot w kierunku geopolitycznych podziałów (w wyniku agresji Rosji na Ukrainę), za jakieś 20‑30 lat państwa autorytarne mogłyby zdecydowanie przerosnąć potencjałem demokratycznych inicjatorów globalizacji. Zachód, będąc „w niedowadze”, straciłby jakiekolwiek pole manewru.
To właściwie ostatni moment by zawrócić negatywny bieg historii – stąd jasno artykułowane dziś przez Stany Zjednoczone i Unię Europejską oczekiwanie rzeczywistego respektowania międzynarodowych reguł, odcinanie krajów agresorów (takich jak Rosja) od możliwości obecności na swoich rynkach, a także uniemożliwianie eksportu zaawansowanej zachodniej technologii. Za dekadę czy dwie byłoby za późno na taką reakcję. Teraz instrumentów jest jeszcze sporo – są to m.in.: bezpośrednie sankcje gospodarcze (takie jak obecnie stosowane przez Zachód wobec Rosji), silne publiczne wsparcie własnej gospodarki (amerykański Inflation Reduction Act, europejski Green Deal Industrial Plan czy 200 mld euro przeznaczonych przez niemiecki rząd na walkę z cenami energii), blokada eksportu zachodnich, zaawansowanych technologii (U.S. Chips Act) czy zaostrzenie ceł i taryf handlowych.
Wydaje się, że polityka klimatyczna też jest istotnym elementem tej geopolitycznej rozgrywki – nosząc, w dużym stopniu, znamiona polityki gospodarczej. Spełnianie wysokich standardów środowiskowych nie jest łatwe i wymaga ogromnych inwestycji. Ponadto trzeba mieć także złożony i kosztowny system audytu, aby udowodnić, że to, co się wdrożyło, jest rzeczywistym działaniem, a nie greenwashingiem. Jeśli Zachodowi (w tym przede wszystkim UE) uda się wprowadzić „zielony ład” na pełną skalę i następnie zaostrzyć cła importowe (rozszerzenie i wzmocnienie podatku środowiskowego na granicach UE – CBAM), to bardzo możliwe, że nastąpi implozja Wschodu.
Wydaje się, że polityka klimatyczna jest istotnym elementem geopolitycznej rozgrywki – nosząc, w dużym stopniu, znamiona polityki gospodarczej. Jeśli Zachód (w tym przede wszystkim UE) skutecznie wprowadzi „zielony ład” na pełną skalę i następnie zaostrzy cła importowe (rozszerzenie i wzmocnienie podatku środowiskowego na granicach UE – CBAM), to bardzo możliwe, że nastąpi implozja Wschodu.
Państwa tamtego regionu, w tym przede wszystkim Chiny, zbudowały ogromny potencjał produkcyjny, by móc pełnić rolę fabryki świata. Co się jednak stanie, gdy masowo zaczną tracić zlecenia? Utrzymanie infrastruktury mającej zdolność do produkcji na ogromną skalę jest niezwykle kosztochłonne. W dodatku oczekiwania samych Chińczyków urosły, a źródło wzrostu w postaci dochodów z zachodnich rynków może ulec wyschnięciu. Możliwości produkcyjne coraz bardziej będzie ograniczać również demografia (kurczące się zasoby pracowników). Już teraz pojawiła się w Chinach deflacja i kryzys rynku mieszkaniowego. Czy Państwo Środka, przyzwyczajone do ciągłego wzrostu, poradzi sobie z nową sytuacją? Czy nie doprowadzi ona do społecznych rozruchów i destabilizacji państwa?
Dopóki globalizacja była gwarantem międzynarodowego pokoju, a nowe rynki wschodzące zapewniały przedsiębiorstwom zachodnim zbyt na towary, to na wiele rzeczy przymykano oko. Dotychczasowy porządek świata przestał jednak być już gwarantem nieagresji – ukazanie się prawdziwej „twarzy” Wschodu (faktyczna agresja Władimira Putina, ale też zaostrzenie retoryki przez Xi Jinpinga) pokazało, że nie ma co liczyć na pokojową koegzystencją – każda słabość Zachodu zostanie przeciwko niemu wykorzystana (to również jedna z reguł wojny przywoływanego już Sun Tzu).
Nie sposób zignorować również innej zmiany paradygmatu. Wzrost konsumpcji globalnej z atutu (w postaci rynków zbytu) stał się realnym problemem – natrafiliśmy na barierę wyczerpywania się zasobów świata, jednocześnie zbyt silnie oddziałując na klimat naszej planety. Dziś to raczej ograniczanie konsumpcji staje się w kulturze Zachodu coraz popularniejszą ideą. Zresztą podążanie przez Wschód dotychczasową ścieżką gospodarek wysoko rozwiniętych (rosnąca konsumpcja) byłoby dla planety ciężarem nie do uniesienia i pogrzebałoby realizację jakichkolwiek celów klimatycznych. W interesie Zachodu wcale nie jest nieograniczony wzrost produkcji i konsumpcji na tych rynkach.
Odkrycie własnych złóż (głównie USA), przejście na odnawialne źródła energii (przede wszystkim UE) oraz rozwój automatyzacji i robotyzacji (wspartych sztuczną inteligencją) mogą spowodować, że i w tych aspektach Zachód nie będzie potrzebował już Wschodu (jego surowców i taniej siły roboczej). Tym bardziej, że miejsce narracji o „biznesowym partnerstwie” zajęła chłodna kalkulacja (czy warto wzmacniać realnego przeciwnika?).
Oparcie gospodarki o własne złoża (USA), przejście na odnawialne źródła energii (UE) oraz rozwój automatyzacji i robotyzacji (wspartych sztuczną inteligencją) mogą spowodować, że Zachód nie będzie już tak bardzo potrzebował Wschodu (jego surowców i taniej siły roboczej).
Do zmiany reguł gry skłania też czynnik wewnętrzny. Jednym ze skutków przenoszenia produkcji i kapitału na Wschód był zanik (przede wszystkim w USA) klasy średniej oraz związane z tym poczucie utraty dawnego prestiżu i znaczenia. Stworzyło to społeczną przestrzeń dla resentymentów i populizmu (hasło uczynienia Ameryki „ponownie wielką”) oraz doprowadziło do głębokiej polaryzacji ekonomicznej i politycznej – co dodatkowo osłabiło (od środka) ład liberalno‑demokratyczny.
Czy Wschód stał się już na tyle silny, by przejść na autonomiczny rozwój i zastąpić eksport do krajów zachodnich budową własnego rynku wewnętrznego? Nie jest to wcale przesądzone. Jeśli tak, to będziemy mieli do czynienia z multipolarnym światem, do którego de facto zmierzaliśmy do tej pory. Możliwe też jednak, że stoimy przed poważnym zwrotem i odwróceniem tendencji. W końcu kraje demokratyczne i wolnorynkowe, z racji na lepszą umiejętność alokacji zasobów, wspartą wykorzystaniem kreatywności, siły instytucji i kapitału ludzkiego, powinny mieć większą zdolność do rozwoju. Szczególnie przy odblokowaniu potencjału sztucznej inteligencji oraz zasobowym i energetycznym uniezależnieniu. Ostatnie dane makroekonomiczne pokazują, że za połowę nowego wzrostu gospodarczego odpowiadają Stany Zjednoczone, waga Unii Europejskiej przestała spadać, a udział Chin w globalnej gospodarce – po raz pierwszy od wielu dekad – skurczył się z 18,4% na 17%. Może więc nie wszystko jest przesądzone?
Czy Zachód jest w stanie jeszcze raz wykorzystać swoje mocne strony i ustawić pod siebie „reguły gry”? Czy może to spowodować implozję Wschodu, który niekoniecznie jest tak silny, jak powszechnie się wydaje?
Czy jeśli jednak uda się Zachodowi odwrócić globalne tendencje i zacząć z powrotem zmierzać do unipolarnego świata pod własnym przywództwem, to nie spowodowuje to agresywnej reakcji Wschodu? Ten, kalkulując swoje szanse rozwojowe, może uznać, że niewiele ma do stracenia i zaryzykuje globalny konflikt zbrojny – taką ewentualność trzeba brać pod uwagę. Putin nie przypadkiem zaatakował w momencie utraty przez Rosję perspektywy rozwoju relacji gospodarczych z Europą. Jego największy klient na ropę i gaz, z których wpływów ze sprzedaży utrzymuje cały aparat państwa (czyli siłę swojej władzy), w końcu stwierdził, że wycofuje się z zakupów w perspektywie 10‑20 lat, jasno wskazując swoje cele w postaci FitFor55 i idei całkowitej neutralności klimatycznej UE.
Co to wszystko może oznaczać dla Polski? Doświadczyliśmy już życia w ramach wschodniego reżimu autorytarnego i – mimo wszystkich przywar porządku zachodniego – chyba lepiej jest nam być częścią bloku rządzącego się demokratycznymi regułami prawa. Choć Zachód ma również swoje ciemne strony i bycie jego częścią wymaga uznania twardej gry interesów, to i tak jest to znacznie lepsza przestrzeń do życia i rozwoju niż rama rozwojowa Wschodu. Po prostu w zachodnią grę trzeba się nauczyć grać i wygrywać według obowiązujących reguł, a nie obrażać się na system. Szczególnie, że alternatywa jest tylko jedna, a mając takie historyczne doświadczenia jak Polska, nie sposób rozważać testowania tej drogi raz jeszcze…
Artykuł ukazał się również na portalu Onet Premium w dniu 11.02.2024.
O autorze:
Więcej w najnowszym numerze Pomorskiego Thinklettera Kongresu Obywatelskiego pt. „Drogi do innowacyjnych regionów i Polski”.
Zachęcamy do zapisania się do subskrypcji.
Dlaczego niektóre społeczeństwa się bogacą, a inne nie? Co buduje sukcesy gospodarcze poszczególnych krajów, regionów i miast? Wydaje się, że jest to przede wszystkim uczestnictwo w tworzeniu i wykorzystywaniu nowych – nieistniejących lub niedostrzeganych wcześniej – wartości. Dawniej: maszyna parowa czy telegraf, obecnie: internet czy smartfon – fale innowacji technologicznych co pewien czas (i to coraz częściej) przeszywają świat. Czy Polska w jakikolwiek sposób uczestniczy w ich kreacji? Czy jesteśmy architektami choćby ułamka tych zmian? Wreszcie – czy potrafimy sprawnie adaptować nowe technologie do istniejących już branż, czyniąc je znacznie bardziej produktywnymi?
Sukcesy gospodarcze poszczególnych krajów, regionów i miast buduje przede wszystkim uczestnictwo w tworzeniu i wykorzystywaniu nowych – nieistniejących lub niedostrzeganych wcześniej – wartości.
Dziś znaczna część PKB Stanów Zjednoczonych i krajów dalekiej Azji powstaje w wyniku tworzenia i wykorzystywania nowych technologii. Europa – pod tym względem – jest daleko z tyłu. Dla całego świata sprzęt dostarczają Apple, Dell, Intel, Huawei, Samsung czy Xiaomi (Ericsson i Nokia nie odgrywają tu już istotnej roli), oprogramowanie udostępnia Google, Amazon, Alibaba oraz Microsoft. W rękach Europejczyków pozostał jeszcze przemysł samochodowy, który jednak – w dobie elektryfikacji napędów – również powoli traci swój prym względem firm z USA, Japonii, Korei Południowej i Chin. Była – ze strony Komisji Europejskiej – próba osiągnięcia przewagi w zakresie odnawialnych źródeł energii, ale (mimo znacznych subsydiów) wyścig ten został w dużej mierze przegrany na rzecz Państwa Środka. Pytanie czy podobny scenariusz nie powtórzy się z technologiami wodorowymi, na których obecnie koncentruje się zjednoczona Europa.
W technologiach globalnie dominują przedsiębiorstwa amerykańskie i dalekowschodnie. Sprzęt dostarcza Apple, Dell, Intel, Huawei, Samsung czy Xiaomi, oprogramowanie udostępnia Google, Amazon, Alibaba oraz Microsoft. Na próżno szukać tu europejskich firm.
Czy zatem polskie społeczeństwo i firmy mogą odgrywać jakąś rolę w nadawaniu tonu rozwojowego świata, a tym samym budować swoje bogactwo? Jest na to pewna szansa. Od przynajmniej dekady jesteśmy znaczącymi beneficjentami globalizacji i realokacji procesów wymagających wiedzy i kompetencji. Z początku były to prace proste (choć wciąż wymagające specjalistycznych umiejętności) – takie jak księgowanie faktur czy zwykła analityka danych. Dziś jednak, istotna część młodych, wykształconych osób, pracujących w dużych polskich metropoliach tworzy wartość w coraz bardziej zaawansowanych łańcuchach globalnych, w ten czy inny sposób przykładając się do budowy nowoczesnego świata. Jak na razie tylko niewielka część tej grupy uczestniczy w procesach radykalnie redefiniujących przyszłość, ale choćby już kilka tysięcy ludzi, zaangażowanych stricte w badania i rozwój (R&D) w Intelu w Gdańsku, to dobry prognostyk.
Oczywiście, bycie częścią wielkich międzynarodowych korporacji daje nam jedynie pewną namiastkę współtworzenia rzeczywistości jutra. Ważne by również nasze uniwersytety i rodzime firmy stały się ważnymi podmiotami uczestniczącymi w kreowaniu przełomowych rozwiązań. Zadaniem ośrodków akademickich powinno być nie tylko kształcenie dobrze wykwalifikowanych kadr, ale również uczestniczenie w zaawansowanych procesach naukowych. Chęć łączenia uczelni w ramach federacji nie może być motywowana jedynie zwiększeniem subwencji ze środków publicznych czy zaoszczędzeniem na kosztach administracyjnych. Ważniejsze jest tworzenie realnych przewag naukowych w dziedzinach, gdzie są na to największe szanse i mogą powstać dobre synergie. Polskie małe i średnie firmy muszą również – w większym stopniu – stać się elementem globalnych sieci innowacji, aby dostarczać wartość w ramach szerszych międzynarodowych procesów.
Jak tego dokonać? Co zrobić, by lepiej wpiąć się w globalne łańcuchy tworzące wysoką wartość? Trzeba dobrze zidentyfikować obszary technologiczne, które mają szanse odgrywać wiodącą rolę w świecie i stworzyć dla nich dogodne warunki rozwoju. Opłaca się zmapować najlepsze ośrodki naukowe, wielkie przedsiębiorstwa, jak również firmy mniejsze, w tym start-upy z wiodących dziedzin i budować z nimi relacje oraz zachęcać do inwestowania u nas w kraju.
Polska nie posiada własnych dużych korporacji, które dostarczałyby produkty i usługi globalnie. Natomiast naszą mocną stroną jest dobrze wykształcona kadra, a także wielość i różnorodność elastycznych oraz „dobrze zaprawionych w bojach” małych i średnich firm. Pierwsze zawdzięczamy naszym post-chłopskim korzeniom i silnemu parciu na edukację. Drugie jest efektem relatywnie późnego przekształcenia ustrojowego i włączenia się do międzynarodowej gospodarki rynkowej (gdy świat był już od dekad w procesie globalizacji) oraz charakteryzującego nas dość indywidualnego podejścia, mocno zakorzenionego w polskim kodzie kulturowym.
W takich uwarunkowaniach właściwą drogą jest postawienie na ekosystemy innowacji oparte raczej na sieciach niż na hierarchiczności, które powinniśmy wpiąć w globalne łańcuchy tworzenia wartości w tych dziedzinach, które zmieniają świat. Pozwoliłoby to zachować – „potrzebny nam jak tlen do życia” – indywidualizm, a jednocześnie dokonać zbiorowego wysiłku. Yuval Noah Harari w swojej książce „Od zwierząt do bogów” stwierdza, że zwycięstwo ludzi nad innymi formami życia i zdominowanie naszej planety to głównie zasługa wytworzenia się kultury i symboli, które pozwoliły na kierunkowanie wysiłku wielkich zbiorowości ludzkich. Myśląc o budowie konkurencyjności polskiej gospodarki, a tym samym bogactwa naszego społeczeństwa, warto wziąć tę refleksję pod uwagę.
Właściwą drogą dla Polski jest postawienie na ekosystemy innowacji oparte raczej na sieciach niż na hierarchiczności, które powinniśmy wpiąć w globalne łańcuchy tworzenia wartości w tych dziedzinach, które zmieniają świat.
Sukcesy gospodarcze poszczególnych krajów, regionów i miast buduje przede wszystkim uczestnictwo w tworzeniu i wykorzystywaniu nowych – nieistniejących lub niedostrzeganych wcześniej – wartości.
W technologiach globalnie dominują przedsiębiorstwa amerykańskie i dalekowschodnie. Sprzęt dostarcza Apple, Dell, Intel, Huawei, Samsung czy Xiaomi, oprogramowanie udostępnia Google, Amazon, Alibaba oraz Microsoft. Na próżno szukać tu europejskich firm.
Właściwą drogą dla Polski jest postawienie na ekosystemy innowacji oparte raczej na sieciach niż na hierarchiczności, które powinniśmy wpiąć w globalne łańcuchy tworzenia wartości w tych dziedzinach, które zmieniają świat.
O autorze:
Pomorze i Polska – 25 lat po
Okres ostatniego ćwierćwiecza w wykonaniu Polski można uznać za sukces rozwojowy. Co istotne, duży wkład w jego odniesienie miało Pomorze. To właśnie nasz region odegrał kluczową rolę w procesie przemian, które umożliwiły trwający ostatnie 25 lat wzrost. To tutaj zaczęła budować się społeczna i polityczna masa krytyczna, która zainicjowała zmianę biegu historii. To z Pomorza płynęły transformacyjne impulsy, które poruszyły cały kraj i znaczną część polskiego narodu. To na nasz region zwrócone były oczy całej Polski, ale też Europy i świata. Krótko mówiąc – byliśmy liderem przemian.
Co zmieniło się przez dwie i pół dekady w wolnej Polsce? W wymiarze gospodarczym zniwelowaliśmy spory dystans dzielący nas od Europy Zachodniej – nasze dochody (mierzone w PKB per capita) to dziś nie 1/7 a już 1/3 zarobków „zamożnych Niemców”. U progu zmiany ustroju mieliśmy też sporo zaległości w dziedzinie infrastruktury (szczególnie tej transportowej), które obniżały konkurencyjność naszej gospodarki. W dużej mierze, mimo iż nie bez problemów, udało nam się je nadrobić. Choć stosunkowo rzadko to dostrzegamy, Polska znacznie urosła na arenie międzynarodowej – jesteśmy stawiani za wzór transformacyjnych przemian, potrafiliśmy „oprzeć się” globalnemu kryzysowi gospodarczemu, skutecznie korzystamy z członkostwa w Unii Europejskiej, budujemy swoją narodową markę.
Jak ten czas wykorzystało Pomorze? Wśród regionów pod względem dochodów (mierzonych PKB per capita) plasujemy się na 5 miejscu z wynikiem powyżej średniej dla kraju. W porównaniu do historycznie zindustrializowanego Śląska, uprzywilejowanego – pod względem położenia wobec bogatych regionów Europy – Dolnego Śląską czy – korzystającego z premii posiadania miasta stołecznego – Mazowsza, nie mieliśmy aż tak silnych przesłanek wzrostu. Brakowało nam długotrwałych tradycji przemysłowych, posiadaliśmy relatywnie niewielki potencjał demograficzny, zaś od innych ośrodków rozwoju dzieliła nas znaczna odległość. Natomiast naszą siłą była – i nadal jest – ponadprzeciętna przedsiębiorczość, zaradność i umiejętność „brania spraw we własne ręce”. Należy też pamiętać, że nie tylko wymiar gospodarczy decyduje o sukcesie regionu. Niezwykle ważna jest jakość życia jego mieszkańców, a na tym polu pomorskie „wygrywa w cuglach”, co potwierdzają chociażby wyniki kolejnych edycji Diagnozy Społecznej.
Jak ostatnie 25 lat wykorzystało Pomorze? Mimo nieuprzywilejowanej pozycji – dzięki wrodzonej przedsiębiorczości – całkiem dobrze poradziliśmy sobie w wymiarze gospodarczym, a w dodatku jesteśmy liderem jakości życia. Czy te przewagi i zasoby wystarczą by uporać się z wyzwaniami przyszłości?
Gospodarka jutra – ucieczka ze środkowego ogniwa
Przed Polską i Pomorzem stoją jednak kolejne wyzwania. Czy nasze zasoby i przewagi będą wystarczające, aby sobie z nimi poradzić? Jednym z najbardziej poważnych jest deficyt dobrych – wysokopłatnych i dających ponadprzeciętny poziom satysfakcji – miejsc pracy. Bez nich trudno utrzymywać i przyciągać talenty, które będą pracowały na gospodarkę jutra. Niedostateczna liczba odpowiednich stanowisk jest pochodną struktury polskiej gospodarki – niewielkim udziałem przedsiębiorstw wytwarzających wysoką wartość dodaną. Takich, które na rynku wygrywają nie jedynie jak najniższymi kosztami, ale zajmują bardziej lukratywne pozycje w obrocie gospodarczym. Solidne i konkurencyjne cenowo wykonawstwo to ważna podstawa rozwoju, lecz ma swoje limity. Żeby rosnąć dalej musimy zwiększyć udział w dwóch pozostałych elementach łańcucha wartości – bezpośrednim dostępie do rynków zbytu (na samym „szczycie” – tam gdzie kontroluje się sprzedaż) oraz wymyślaniu produktów, usług, procesów (u „podnóża” cyklu gospodarczego).
Osiąganie wysokich profitów ze sprzedaży to przestrzeń dla tych, którzy mają markę lub/i posiadają bezpośrednie kanały dostępu do klientów. To natomiast wymaga gigantycznych nakładów kapitałowych i zdolności do wyczekiwania przez długi czas na zwrot z zainwestowanych środków. Choć polskie przedsiębiorstwa stawiają coraz śmielsze kroki na coraz to szerszych rynkach międzynarodowych, to jesteśmy obarczeni balastem naszego spóźnionego startu w globalizacji. Gdy inni zajmowali miejsca w nowym – ponadnarodowym – rozdaniu, my swoje umiędzynarodowienie ograniczaliśmy do uczestnictwa w RWPG. Teraz – nie bez wielkiego wysiłku – nadrabiamy ten stracony czas. Naszym wielkim sprzymierzeńcem mogą okazać się globalne megatrendy, takie jak digitalizacja. Przechodzenie coraz większej części procesów biznesowych do wirtualnego świata pozwala omijać tradycyjne kanały dystrybucji, zastępując je znacznie tańszym e-handlem, i wchodzić w konkurencję w tradycyjnych branżach, gdzie dominują „gospodarcze mastodonty”. Powinniśmy w jak największym stopniu wykorzystywać te nowe szanse.
Słaba obecność na poziomie „projektowania instrukcji dla innych” jest w dużej mierze pochodną wykształtowanej w nas konstrukcji kulturowo-mentalnej, ogólnym deficytem kompetencji niezbędnych dla kreatywności: otwartości, zaufania czy zagwarantowania sobie prawa do popełniania błędów. To natomiast po części jest następstwem polskiej trudnej historii, w której – by w ogóle przetrwać – trzeba było przyjmować strategie defensywne. Mocniejsze zaistnienie na „odcinku kreatywnym” będzie wymagało od nas dostosowania postaw do nowych wyzwań. Zmiany społeczne wymagają jednak czasu – nic nie dzieje się w tej sferze z dnia na dzień. Niemniej potrzebne są odpowiednie impulsy oraz, co potwierdza historia, liderzy. Pomorze już raz sprawdziło się jako przewodnik na drodze do fundamentalnych przeobrażeń. Czy i tym razem my będziemy w stanie wykrzesać iskrę, która doprowadzi do kolejnej transformacji – tym razem bardziej ewolucyjnej niż rewolucyjnej, ale równie niezbędnej do stawienia czoła przyszłości?
Aby móc kreować w gospodarce większą wartość dodaną i tworzyć dobre miejsca pracy, niezbędna jest fundamentalna „reforma” naszej konstrukcji kulturowo-mentalnej. Potrzeba nam znacznie większej otwartości, zaufania i zagwarantowania sobie prawa do popełniania błędów. Tego typu zmiany zachodzą jednak powoli i potrzebują odpowiednich impulsów. Pomorze już raz sprawdziło się jako przewodnik na drodze do gruntownych przeobrażeń kraju. Czy i tym razem my będziemy w stanie wejść w tę rolę?
Nowe znów przyjdzie od morza?
Nasz region, z racji swojego nadmorskiego położenia, przez lata był polskim oknem na świat. Miejscem, gdzie spotykały się różne kultury, „ścierały się” odmienne światopoglądy. Dzięki temu, to właśnie tu, powstawał i „pączkował” twórczy i intelektualny ferment, który inicjował zmianę myślenia i postrzegania świata w skali całego kraju. Materializował się on w różnych formach – od ogólnonarodowego ruchu społecznego, jakim była Solidarność, przez tworzące się w czasach transformacji intelektualne elity, aż po silne środowiska alternatywnych twórców i artystów. Chyba można pokusić się o stwierdzenie, że my Pomorzanie mamy unikalne kompetencje w wywoływaniu społecznych zmian oraz poruszaniu umysłów i dusz. A takie mentalne zmiany są niezbędne, jeśli chcemy zacząć tworzyć a nie odtwarzać, budować wysoką wartość dodaną u siebie a nie u innych i nie spoczywać na laurach pozostając solidnymi – choć jedynie – podwykonawcami.
Przed nami kolejna, wspierana środkami europejskimi, perspektywa programowania rozwoju regionu. Do naszej dyspozycji będą nowe narzędzia, takie jak: wart prawie 31 mld zł Kontrakt Terytorialny dla Pomorza, Regionalny Program Operacyjny dla Województwa Pomorskiego, Zintegrowane Inwestycje Terytorialne w ramach metropolii Trójmiejskiej czy wzmocnienie sfery nauki i jej współpracy ze światem biznesu poprzez pomorskie inteligentne specjalizacje. Warto wykorzystać te instrumenty tak, by wspomóc budowanie kluczowych (i deficytowych zarazem) kompetencji – zarówno tych związanych z wiedzą oraz potencjałem intelektualnym, jak i miękkich, społecznych, pozwalających na odpowiednie zagospodarowanie tych „twardych” fundamentów.
Stoimy przed bardzo poważnymi wyzwaniami. Od sposobu, w jaki będziemy sobie z nimi radzić zależy to, jaka będzie przyszłość naszego regionu i całego kraju – jakim miejscem do życia będzie Pomorze i Polska. Potrzebujemy poważnej reorientacji naszego rozwoju. Czy i tym razem wiatr niezbędnych zmian zawieje od morza?
O autorze:
W Polsce rodzi się mieszczaństwo, które będzie miało decydujący wpływ na przyszłość ośrodków miejskich. To sytuacja bez precedensu, gdyż w historii naszego kraju taka klasa społeczna nigdy nie istniała. Przyczyn tego stanu rzeczy należy szukać już w XVI wieku, kiedy to dokonał się podział Europy na zachodnią – mieszczańską i wschodnią, w której panował ustrój folwarczno‑pańszczyźniany. Zabory, okres dwudziestolecia międzywojennego i kolejna utrata suwerenności tylko utrwaliły postchłopski model polskiego społeczeństwa. Nie było zatem obiektywnych warunków do powstania klasy mieszczańskiej.
Jednak po 1989 roku wreszcie pojawiły się okoliczności pozwalające na ukształtowanie się takiej grupy społecznej. Był to przede wszystkim demokratyczny i pluralistyczny ustrój oraz znacznie większe możliwości komunikowania się (olbrzymia rola internetu), wymiany doświadczeń i podróżowania. Wszystkie te wymiary mają niebagatelne znaczenie w procesie kształtowania się tożsamości, której mieszkańcy polskich miast (w znacznej mierze po wojnie przesiedleni z różnych obszarów kraju) poszukiwali od dawna i którą, jak się wydaje, powoli odnajdują.
Kim są więc nowi polscy mieszczanie? Ponad wszystko są to ludzie, którzy chcą żyć w miastach, a nie wybierają ich tylko ze względów utylitarnych (np. zawodowych). Są wykształceni, często podróżują po świecie, nie przywiązują już tak dużej wagi do rodziny, ale bardzo cenią sobie kontakty interpersonalne oparte o zasady partnerskie (czy to w pracy, czy w życiu codziennym, a nawet w kontaktach z władzą), łatwość komunikacji z ludźmi, różnorodną kulturę i czas wolny. Choć interesują się tym, co dzieje się w ich otoczeniu, nie „zapuszczają długich korzeni” i dużo łatwiej niż inni mogą podjąć decyzję o zmianie miejsca zamieszkania.
Co to oznacza dla miast? Ich władze muszą przeorientować styl zarządzania rozwojem na taki, który uwzględni potrzeby tej grupy społecznej. Relacje administracja‑mieszkańcy muszą zatem zmienić się z wodzowsko‑technokratycznych na bardziej partnerskie, zdecentralizowane. Będzie to miało strategiczne znaczenie dla kształtowania się przestrzeni oraz relacji w lokalnej społeczności, a więc fundamentów współczesnego miasta. Jeśli zaś ta reorientacja nie nastąpi, to grozi nam utrata polskiego mieszczaństwa – tak istotnego dla modernizacji naszego kraju. Ludzie ci, dla których ważna jest podmiotowość i jakość życia, z łatwością wybiorą inne, bardziej przyjazne im miasta. A musimy zdawać sobie sprawę z tego, że na tym polu konkurujemy globalnie.
O autorze:
Ekspansja zagraniczna to dziś polska gospodarcza racja stanu. Bez niej trudno będzie nam pokonać zbliżające się bariery rozwojowe i kontynuować trwający od 25 lat wzrost.
Od 1989 roku zdołaliśmy nadrobić spory dystans dzielący nas od Europy Zachodniej. Jeśli spojrzymy na lata 1989–2012 okaże się, że relacja kondycji gospodarki niemieckiej do polskiej (mierzona nominalnym PKB per capita) zmniejszyła się z dziewięciokrotności do trzykrotności. Dokonaliśmy tego, korzystając z prostych rezerw rozwoju: przyjmując zasady gospodarki rynkowej, oferując niskie koszty pracy i usuwając podstawowe bariery infrastrukturalne. Z pewnością jest w tym duża zasługa naszej, wręcz ogólnonarodowej, przedsiębiorczości – tego, że jako społeczeństwo potrafiliśmy wykorzystać zmianę reguł gry. Nie bez znaczenia jest też skala polskiego rynku wewnętrznego – na tyle duża, że przez ponad dwadzieścia lat zapewniała firmom warunki solidnego wzrostu. W większości przypadków myślenie o ekspansji zagranicznej nie było czymś naturalnym i oczywistym.
Jednak proste rezerwy rozwoju, które – do tej pory – pozwalały nam na szybkie nadrabianie zaległości, wyczerpują się i nie dają już gwarancji dalszego dynamicznego wzrostu. Co zatem pozwoli nam na zrobienie kolejnego kroku na ścieżce cywilizacyjnej ewolucji? Przede wszystkim potrzebujemy gospodarki, która będzie wytwarzała produkty i usługi o wyższej wartości dodanej, bazującej na: unikatowych technologiach, lepszym zarządzaniu procesami i uznanej renomie.
Przejście na wyższy etap w łańcuchu wartości jest jednak niezwykle trudny do osiągnięcia bez dostępu do międzynarodowych rynków zbytu. Siła nabywcza i oczekiwania polskich konsumentów wciąż są znacznie niższe niż w Europie Zachodniej czy Stanach Zjednoczonych. Gdy dla klienta liczy się jedynie jak najniższa cena, to trudno budować pozycję konkurencyjną przedsiębiorstwa opartą na innowacyjności i wysokiej jakości. W dodatku polskie „podwórko gospodarcze” osiąga już swoje limity ilościowe – nie ma na nim miejsca na „niemal każdy nowy biznes” – co nierzadko miało miejsce w przeszłości.
Czy uda nam się zatem rozwinąć skrzydła w układzie międzynarodowym? Z pewnością nie będzie to łatwe. Musimy wypracować sobie dostęp do nowych kanałów zbytu i rozpoznawalność naszych marek. To natomiast wymaga znacznych nakładów kapitałowych i wytrwałości, a także nierzadko zapłaty „frycowego” – w początkowej fazie pośrednik posiadający możliwość ulokowania produktu na obcym rynku może skonsumować większość marży. Z pewnością ekspansji zagranicznej nie sprzyja również nadal silnie obecna w nas mentalność, którą dobrze charakteryzuje hasło „moja chata z kraja” – brak zainteresowania tym, co dzieje się poza najbliższym otoczeniem.
Mamy nad czym pracować. Stawką jest konkurencyjność gospodarki, a tym samym dobrobyt społeczeństwa. Naszą przedsiębiorczością pokazaliśmy już, jak doskonale potrafimy dostosować się do zmieniających się warunków. Czy tak będzie też tym razem i uda nam się „podbić świat”? A może nie obejdzie się bez mądrego wsparcia ze strony państwa?
O autorze:
Rozwój naszego kraju w ostatnich 25 latach opierał się głównie na działaniach indywidualnych i aktywnościach zorientowanych na sukces w krótkim horyzoncie czasowym. Ta recepta, choć okazała się skuteczna w szybkim nadrabianiu podstawowych zaległości (np. pobudzaniu przedsiębiorczości), zaczyna jednak tracić swoją użyteczność, gdy przechodzimy na wyższy poziom rozwoju. Coraz lepiej widać, że istnieje gros problemów czy wyzwań, które wymagają myślenia i działania zbiorowego – a więc zrozumienia istoty dobra wspólnego i podjęcia współpracy. Są to zazwyczaj przedsięwzięcia złożone, dotykające wielu sfer, angażujące różne grupy społeczne i podmioty życia społecznego.
Takim wyzwaniem, szczególnie istotnym dla Pomorza, jest właśnie sprawa Dolnej Wisły. Jej zagospodarowanie: regulacja, udrożnienie, zabezpieczenie przeciwpowodziowe w sposób nieszkodliwy dla środowiska przyrodniczego wymaga współpracy wielu środowisk i branż: energetycznej, transportowej, turystycznej, a także organizacji społecznych, ekologów, samorządów oraz władz centralnych. Współpracy dobrze skoordynowanej – jedna decyzja w danym obszarze może rodzić szereg konsekwencji w innym, np. budowa zbyt niskiego mostu może uniemożliwić transport barkami określonych ładunków.
Wzajemnie „widzenie się” działań podejmowanych w różnych obszarach jest bardzo istotne z jeszcze jednego powodu – ponoszonych przez nas wydatków. Zagospodarowanie Dolnej Wisły jest projektem bardzo kosztownym – jego wartość szacuje się na ok. 30 mld złotych. To olbrzymia kwota, ale jeśli weźmiemy pod uwagę sumy, które wydajemy co kilka lat chociażby na łagodzenie skutków powodzi, erozji związanej z rozlewaniem się rzeki, budowę mostów, a także potencjalne zyski, które mogą płynąć z uregulowania Dolnej Wisły (w transporcie, hydroenergetyce, turystyce itd.) – okaże się, że możemy podołać także finansowej stronie tego wyzwania. Istnieje jeden, bardzo ważny warunek – musimy działać razem, a nasze wspólne wysiłki muszą być dobrze skoordynowane. Tylko wtedy będziemy mogli skorzystać z efektu skali i synergii pracy wszystkich interesariuszy i zaangażowanych środowisk.
Dolna Wisła może stać się zatem swego rodzaju kamieniem milowym, ale nie tylko w sferze gospodarki wodnej. Może być przełomowym przedsięwzięciem na nowej drodze rozwoju naszego kraju, „laboratorium” i „szkołą” wspólnotowego działania. Jest szansą na to, by nauczyć się, że to co nieosiągalne indywidualne – jest do zrobienia wspólnymi siłami.
PODZIĘKOWANIA:Redakcja „PPG” dziękuje prof. dr hab. inż. Romualdowi Szymkiewiczowi z Wydziału Inżynierii Lądowej Środowiska Politechniki Gdańskiej, prof. dr hab. Krystynie Wojewódzkiej‑Król z Katedry Polityki Transportowej Uniwersytetu Gdańskiego, prof. dr hab. inż. Wojciechowi Majewskiemu z Instytutu Budownictwa Wodnego Polskiej Akademii Nauk, prof. dr hab. inż. Markowi Szmytkiewiczowi z Instytutu Budownictwa Wodnego Polskiej Akademii Nauk, prof. dr hab. Zygmuntowi Babińskiemu z Wydziału Kultury Fizycznej, Zdrowia i Turystyki Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy, Prezesowi Mirosławowi Bielińskiemu z Grupy Energa S.A., Ministrowi Maciejowi Grabowskiemu z Ministerstwa Środowiska, Dyrektor Hannie Dzikowskiej z Regionalnej Dyrekcji Ochrony Środowiska w Gdańsku, Prezesowi Witoldowi Sumisławskiemu z Krajowego Zarządu Gospodarki Wodnej, Prezesowi Mariuszowi Grendowiczowi z Polskich Inwestycji Rozwojowych, Kamilowi Wyszkowskiemu z UNDP, Prezesowi Edwardowi Ossowskiemu z Żeglugi Bydgoskiej, Mieczysławowi Strukowi – Marszałkowi Województwa Pomorskiego, Leszkowi Ruszczykowi – Wicemarszałkowi Województwa Mazowieckiego, Edwardowi Hartwichowi – Wicemarszałkowi Województwa Kujawsko‑Pomorskiego, Dyrektorowi Jerzemu Wciśle z Biura Regionalnego Urzędu Marszałkowskiego Województwa Warmińsko‑Mazurskiego w Elblągu, Redaktorowi Naczelnemu Mariuszowi Szmidce z „Dziennika Bałtyckiego” oraz wszystkim osobom uczestniczącym w debacie za inspirację i udział w sesji „Dolna Wisła jako dobro wspólne” podczas VII Pomorskiego Kongresu Obywatelskiego, która była fundamentem niniejszego wydania „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.
O autorze:
Ile rynku, ile państwa? – nie ustają dyskusje na temat tego, jak urządzić pokryzysowy świat. W powszechnym mniemaniu dominuje poczucie, że wcześniej obowiązujący ład zawiódł. W opinii jednych nie sprawdziła się neoliberalna koncepcja rynkowej swobody, inni zaś twierdzą, że to nadmierne lub niemądre regulacje były praprzyczyną kłopotów.
Bez względu na to, któremu stanowisku bliżej jest do prawdy – nie może dziwić społeczne rozgoryczenie i chęć zmiany poprzedniego porządku, którego koszty upadku – w dodatku – spadły na barki podatników. Jakiego pokryzysowego świata byśmy zatem chcieli? Silniejszego interwencjonizmu i wzięcia przez państwo większej odpowiedzialności za funkcjonowanie całego systemu? A może wręcz przeciwnie – większej swobody, wolności w podejmowaniu decyzji (i ponoszenia płynących z nich konsekwencji), licząc na to, że rynek zapewni nam wszystko, czego potrzebujemy w sposób najbardziej efektywny?
Z punktu widzenia „naprawiania” świata są to problemy niezwykle ważne. Ale odpowiedź na pytanie o to, czym kierować się przy konstrukcji nowej społeczno‑gospodarczej „układanki” wydaje się być dużo prostsza. Ludzie chcą po prostu, by żyło im się lepiej. Oczekują jak najłatwiejszego dostępu do usług i dóbr, o możliwie jak najwyższej jakości. To, kto będzie je gwarantował – rynek czy państwo – jest rzeczą wtórną i zależy od ideologii, światopoglądu oraz, co najważniejsze, historycznych i mentalno‑kulturowych predyspozycji.
Są wszak społeczeństwa, których życie w znacznej mierze organizowane jest przez struktury państwowe. Cieszą się one wysokim standardem egzystencji, nawet mimo pewnego ograniczenia jednostkowych swobód na rzecz większego wspólnotowego egalitaryzmu (Szwecja jest tu „książkowym” przykładem). Jakość życia mieszkańców może być jednak imponująca także w krajach, w których rolę systemowego koordynatora odgrywa „niewidzialna ręka rynku”, a mieszkańców cechuje duże przywiązanie do indywidualnej wolności – tu punktem odniesienia są Stany Zjednoczone. Istnieje oczywiście szereg modeli pośrednich i hybrydowych (choćby Singapur czy Chiny), które umożliwiają solidny społeczno‑gospodarczy rozwój. Nie ma więc jednej recepty na sukces.
Polacy, naród lubujący wolność, z jednej strony są predystynowani do działania w warunkach rynkowych – ostatnie 25 lat zdaje się potwierdzać tę tezę. Z drugiej zaś, nie godzimy się na nadmierne społeczne nierówności i wymagamy od państwa znacznej aktywności w tej sferze. Myśląc o najlepszej dla nas drodze rozwoju, nie powinniśmy zatem popadać w skrajności (co często zdaje się być motywem przewodnim wielu polskich dyskusji). Lepszym rozwiązaniem jest próba zrozumienia samych siebie i doboru takiego „miksu” mechanizmów rynkowych i państwowych regulacji, który najlepiej będzie pasował do naszej mentalności, a dodatkowo weźmie pod uwagę szerszy (europejski i globalny) kontekst polityczno‑gospodarczy. To natomiast pozwoli nam odblokować szerokie potencjały – i zamiast „hamulcowym” otaczający nas ład stanie się dla nas „motorem rozwoju”.