Ile rynku, ile państwa? – nie ustają dyskusje na temat tego, jak urządzić pokryzysowy świat. W powszechnym mniemaniu dominuje poczucie, że wcześniej obowiązujący ład zawiódł. W opinii jednych nie sprawdziła się neoliberalna koncepcja rynkowej swobody, inni zaś twierdzą, że to nadmierne lub niemądre regulacje były praprzyczyną kłopotów.
Bez względu na to, któremu stanowisku bliżej jest do prawdy – nie może dziwić społeczne rozgoryczenie i chęć zmiany poprzedniego porządku, którego koszty upadku – w dodatku – spadły na barki podatników. Jakiego pokryzysowego świata byśmy zatem chcieli? Silniejszego interwencjonizmu i wzięcia przez państwo większej odpowiedzialności za funkcjonowanie całego systemu? A może wręcz przeciwnie – większej swobody, wolności w podejmowaniu decyzji (i ponoszenia płynących z nich konsekwencji), licząc na to, że rynek zapewni nam wszystko, czego potrzebujemy w sposób najbardziej efektywny?
Z punktu widzenia „naprawiania” świata są to problemy niezwykle ważne. Ale odpowiedź na pytanie o to, czym kierować się przy konstrukcji nowej społeczno‑gospodarczej „układanki” wydaje się być dużo prostsza. Ludzie chcą po prostu, by żyło im się lepiej. Oczekują jak najłatwiejszego dostępu do usług i dóbr, o możliwie jak najwyższej jakości. To, kto będzie je gwarantował – rynek czy państwo – jest rzeczą wtórną i zależy od ideologii, światopoglądu oraz, co najważniejsze, historycznych i mentalno‑kulturowych predyspozycji.
Są wszak społeczeństwa, których życie w znacznej mierze organizowane jest przez struktury państwowe. Cieszą się one wysokim standardem egzystencji, nawet mimo pewnego ograniczenia jednostkowych swobód na rzecz większego wspólnotowego egalitaryzmu (Szwecja jest tu „książkowym” przykładem). Jakość życia mieszkańców może być jednak imponująca także w krajach, w których rolę systemowego koordynatora odgrywa „niewidzialna ręka rynku”, a mieszkańców cechuje duże przywiązanie do indywidualnej wolności – tu punktem odniesienia są Stany Zjednoczone. Istnieje oczywiście szereg modeli pośrednich i hybrydowych (choćby Singapur czy Chiny), które umożliwiają solidny społeczno‑gospodarczy rozwój. Nie ma więc jednej recepty na sukces.
Polacy, naród lubujący wolność, z jednej strony są predystynowani do działania w warunkach rynkowych – ostatnie 25 lat zdaje się potwierdzać tę tezę. Z drugiej zaś, nie godzimy się na nadmierne społeczne nierówności i wymagamy od państwa znacznej aktywności w tej sferze. Myśląc o najlepszej dla nas drodze rozwoju, nie powinniśmy zatem popadać w skrajności (co często zdaje się być motywem przewodnim wielu polskich dyskusji). Lepszym rozwiązaniem jest próba zrozumienia samych siebie i doboru takiego „miksu” mechanizmów rynkowych i państwowych regulacji, który najlepiej będzie pasował do naszej mentalności, a dodatkowo weźmie pod uwagę szerszy (europejski i globalny) kontekst polityczno‑gospodarczy. To natomiast pozwoli nam odblokować szerokie potencjały – i zamiast „hamulcowym” otaczający nas ład stanie się dla nas „motorem rozwoju”.