Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Zderzenie światów

Pierwsza polska elektrownia atomowa powstanie prawdopodobnie nad Bałtykiem, na Pomorzu, w Żarnowcu lub nieodległym Choczewie. Ostateczna decyzja o lokalizacji zapadnie w 2013 roku.

Sondaże wskazują, że większość mieszkańców zainteresowanych gmin z satysfakcją przyjmuje zlokalizowanie elektrowni w pobliżu miejsca zamieszkania. Na terenach tych samych i sąsiednich gmin trwają poszukiwania złóż gazu łupkowego.

Historycznie ukształtowana przestrzeń społeczna rozpocznie konfrontację z nowymi, obcymi strukturami gospodarczymi, a nawet z naciskiem politycznym. Będziemy obserwować dwoistość procesów – z jednej strony napór „nowoczesności”, z drugiej opór przed zmianami.

Impuls rozwojowy i zachwianie status quo

Oba te przedsięwzięcia tworzą nowe szanse na rozwój materialny oraz wzbogacenie się wielu gmin północnej części Pomorza. Impuls modernizacyjno­-gospodarczy będzie znaczący. Ale zauważyć należy, że będzie to także silna i bezwzględna interwencja w sferę społeczną, kulturową i obyczajową. Nie znamy jeszcze natury tych procesów, ale z dużym prawdopodobieństwem możemy przewidywać, że pojawią się także skutki negatywne. Zachwieje się równowaga społeczna, lokalny świat mocno się skomplikuje, zaczną się łamać dotychczasowe wartości, a pojawią się nowe, często niezrozumiałe i przez to trudno akceptowalne. Historycznie ukształtowana przestrzeń społeczna zacznie konfrontację z nowymi, obcymi strukturami gospodarczymi, a nawet z naciskiem politycznym. Będziemy obserwować dwoistość procesów – z jednej strony napór „nowoczesności”, z drugiej opór, a nawet obronę przed zmianami, zamykanie się w znanym, bezpiecznym świecie. Nie oznacza to, że z powstałej sytuacji nie będzie wyjścia. Mówi to tylko o tym, że nastąpi zderzenie z zastosowaniem presji, a nawet przymusu.

Pierwsze sygnały takich sytuacji już się pojawiają. Nowo projektowane zmiany w ustawodawstwie górniczym już dziś odczytywane są jako zagrożenie dla właścicieli gruntów, na których mogą znajdować się złoża gazu łupkowego. Nowe prawo umożliwi jednostronne i szybkie wywłaszczanie. Taki tryb działania może być krzywdzący i nie zapewni właściwego odszkodowania za utracony grunt. To także sygnał o możliwości ograniczania praw samorządu lokalnego na rzecz zewnętrznych i potężnych inwestorów. Mając świadomość tych faktów, możemy skuteczniej zabezpieczać własne interesy.

Pojawi się wielomiliardowy kapitał, przyjadą nowi ludzie, także obcokrajowcy, a więc „obcy”, silniejsi ekonomicznie i cywilizacyjnie, bardziej zdeterminowani, a może i cyniczni w podejmowaniu różnych decyzji dotyczących lokalnych problemów i miejscowej społeczności. Może to skutkować uszczupleniem znaczenia lokalnego samorządu oraz zmarginalizowaniem miejscowych kadr i instytucji publicznych. Może dominować „technokratyczny” punkt widzenia, a także niekonsultowana ingerencja centralnej biurokracji w sprawy lokalne. W tej sytuacji wystąpią protesty mieszkańców, wynikające z naruszenia ich interesów ekonomicznych (np. w zakresie turystyki), ale także obyczaju i tradycji. Wzrośnie tempo laicyzacji tradycyjnie katolickiej ludności kaszubskiej. Procesy urbanizacyjne zderzą się ze środowiskiem wiejskim, kultura miejska będzie eliminować kulturę wiejską, w tym elementy kultury i folkloru kaszubskiego.

Niezwykle ważna będzie rola władz samorządowych, które będą musiały przyjąć na siebie obowiązek prowadzenia negocjacji społecznych. Będzie to zadanie mozolne, ciągłe i bez gwarancji pełnego powodzenia.

Konieczna debata

Ten krótki i amatorski opis mogących wystąpić problemów nasuwa wniosek, że już dziś należałoby określić przestrzeń potencjalnych sprzeczności, które mogą wystąpić przy realizacji projektowanych inwestycji. Brak debaty z mieszkańcami, podczas której wszyscy zainteresowani czuliby się wysłuchani przez instytucje publiczne, może wywoływać niezadowolenie, a nawet poczucie krzywdy, które zniweczą nadzieje wiązane dziś z inwestycjami energetycznymi na Pomorzu.

Oczywiste jest, że problemy te inaczej będą postrzegane przez inżyniera stosującego najnowsze technologie światowe, a inaczej przez rolnika prowadzącego tradycyjne gospodarstwo agroturystyczne. Dlatego sytuacja ta wymagać będzie wywalczenia swoistej umowy społecznej, umożliwiającej korzystne współistnienie „nowego” ze „starym”. Niezwykle ważna w tym procesie będzie rola władz samorządowych, które będą musiały przyjąć na siebie obowiązek prowadzenia negocjacji społecznych. Będzie to zadanie mozolne, ciągłe i bez gwarancji pełnego powodzenia.

Pamiętać także należy, że rząd federalny Niemiec zadecydował o rezygnacji z wykorzystywania energii atomowej, a władze landu Meklemburgii­-Pomorza Przedniego oficjalnie oświadczyły, że Polska, planując budowę elektrowni jądrowej, nie uwzględniła wielu zagrożeń, i zaapelowały do władz polskich o rezygnację z tej inwestycji. W moim odczuciu nie są to reakcje ani histeryczne, ani koniunkturalne i wynikają z nowego odczytywania polityki energetycznej w Unii Europejskiej.

Czy zarysowane problemy oznaczają, że powinniśmy zrezygnować ze starań o lokalizację elektrowni atomowej w Żarnowcu czy z poszukiwań złóż gazu łupkowego? Oczywiście nie. Powinniśmy o te inwestycje usilnie zabiegać, ale muszą one być realizowane przy uwzględnieniu lokalnych uwarunkowań.

Wzrost gospodarczy, jaki osiągną zainteresowane gminy oraz cała metropolia trójmiejska, powinien odbywać się w warunkach minimalnych strat społecznych, bez niszczenia środowiska naturalnego. Nie możemy pozostać na uboczu, Pomorze powinno coraz silniej wchodzić w krwiobieg społeczno­-gospodarczy Polski, a także krajów sąsiadujących – Litwy, Białorusi oraz Obwodu Kaliningradzkiego.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Jaka energetyka? Wybór na pokolenia

Drodzy Czytelnicy!

Pytanie o przyszłość energetyczną Pomorza ma charakter zupełnie fundamentalny, wręcz historyczno-strategiczny. Jest to jedno z największych wyzwań, z którymi musi się zmierzyć nasza regionalna wspólnota. Jego skalę i znaczenie można porównać chyba jedynie z budową portu w Gdyni.

Na stołach decydentów leżą już plany pierwszej w Polsce elektrowni atomowej, nowych elektrowni węglowych i wielu farm wiatrowych, a także przemysłowego wydobycia gazu łupkowego. Do tego dochodzi jeszcze infrastruktura przesyłowa (kable, rury etc.). To wszystko w naszym regionie. Gdyby w całości zrealizować zapowiadane projekty, to… Pomorze stanie się jednym z największych zagłębi energetycznych kraju.

Wielkie przedsięwzięcia energetyczne mogą radykalnie zmienić oblicze naszego regionu. Mają one potencjał przyćmienia dotychczasowych pomorskich specjalizacji – i to zarówno tych tradycyjnych, uwarunkowanych geograficznie i historycznie, jak i dopiero rodzących się. W przypadku realizacji inwestycji energetycznych na pełną skalę: gospodarka morska, logistyka, turystyka czy informatyka zapewne stracą możliwość odgrywania pierwszoplanowej roli. Chodzi tu zarówno o aspekt stricte gospodarczy, jak i sam image regionu.

Ważne więc, abyśmy dobrze zrozumieli szanse i zagrożenia, a zawłaszcza tzw. externalities (koszty zewnętrzne) wynikające z kierunków i konkretnych projektów rozwoju energetyki na Pomorzu. Powinniśmy dokładnie rozpoznać skutki ekonomiczne, środowiskowe, społeczne i wizerunkowe poszczególnych opcji. A także to, jaka ich konfiguracja najlepiej zapewni nam możliwie tanią i pewną energię, da największe i długofalowe impulsy rozwojowe dla pomorskich firm, będzie stymulować naukę i edukację w regionie. Czy będzie ona zgodna z naszymi kodami kulturowymi i nie spowoduje zagrożenia dla relacji społecznych i dla środowiska, będącego dotychczas naszym wielkim atutem?

Powinniśmy gruntownie przemyśleć, jak aktywnie wyjść naprzeciw zapowiedzianym planom energetycznym, co zrobić, by z tych przedsięwzięć skorzystali nie tylko inwestorzy i Polska, ale także sam region – cała wspólnota pomorska i wspólnoty lokalne. Czy przyjmować wszystkie inwestycje – na zasadzie im więcej, tym lepiej – czy też wypracować podejście bardziej selektywne, preferujące wybrane kierunki i określone konstelacje (synergie) przedsięwzięć?

Zdefiniowanie odpowiedniej pozycji regionu wobec tych wyzwań nie jest łatwe. Gdybyśmy zdecydowali się na prezentowanie postawy ciągłej negacji, to narażamy się na ryzyko stagnacji rozwojowej i peryferyzacji. Natomiast w przypadku pełnej i bezkrytycznej akceptacji każdego projektu czekać nas może ekstensywny rozwój w modelu surowcowo-energetycznym, z dużymi kosztami środowiskowymi i społecznymi.

W tym kontekście wartą bliższego przyjrzenia się jest też inna kwestia – inteligentnych sieci (Smart Grid) i bezpośrednio z nimi związana energetyka rozproszona (mikroźródła). Rozwój tej koncepcji pozwoliłby na zaangażowanie szerokich kręgów społecznych w tworzenie nowoczesnego sektora energetyki na Pomorzu. W ten sposób pokaźna grupa mieszkańców regionu mogłaby stać się właścicielami sporej liczby niewielkich źródeł, powodując, że miejsca pracy oraz zyski związane z produkcją i sprzedażą energii zostałyby w znacznej części w regionie. Zaangażowanie kapitałowe prywatnych środków dużej liczby osób powinno również w jakimś stopniu odciążyć sektor energetyczny w gigantycznym wysiłku modernizacji polskiej energetyki, jaki jest konieczny w nadchodzących latach. Postawienie na rozwój inteligentnych sieci energetycznych na szeroką skalę to także wielka szansa dla pomorskich przedsiębiorstw. Kierunek ten, z dużym prawdopodobieństwem, będzie jednym z najbardziej dynamicznie rozwijających się w świecie w perspektywie kolejnych kilkunastu lat. Gdyby firmy działające na terenie Pomorza jako jedne z pierwszych posiadły kompetencje w obszarze inteligentnych sieci energetycznych, to mogłyby one eksportować swoje produkty i usługi poza granice regionu, budując jego wysoką konkurencyjność na arenie międzynarodowej.

Określenie pozycji Pomorza wobec konkretnych projektów energetycznych i ich konstelacji wymaga wielkiej wyobraźni i odpowiedzialności – skutki będą bowiem wyjątkowo trwałe i silne. Jest to o tyle trudne, że mamy do czynienia z dużą niepewnością i zmiennością czynników wyboru. Technologie szybko się rozwijają, a ich ceny nawet w perspektywie kilku lat potrafią się radykalnie zmienić. Do tego dochodzą ciągłe odkrycia nowych zasobów energetycznych. Trzeba również brać pod uwagę sekwencyjność rozwoju. Choć następne 10–20 lat może okazać się erą gazu, to już w dalszej perspektywie dominującą pozycję w energetycznym krajobrazie osiągnąć mogą odnawialne źródła energii, np. solarne.

Niewątpliwie więc na Pomorzu potrzebna jest otwarta, dobrze zorganizowana debata publiczna i dialog z inwestorami oparty na prawdziwych i kompletnych informacjach. Przygotowanie takiego dyskursu i umożliwienie wzięcia w nim udziału obywatelom leży przede wszystkim w sferze odpowiedzialności samorządów – wojewódzkiego, będącego emanacją wspólnoty regionalnej oraz tych lokalnych, na których terenach mogą być zlokalizowane konkretne projekty. Ze względu na skalę inwestycji i ich znaczenie dla całego systemu energetycznego Polski, stroną w dyskusji (a nie tylko promotorem wybranej opcji energetycznej) powinien być także rząd.

Jednak nie tylko o samą debatę i sam wybór chodzi. Stawką jest również dobra współpraca przy realizacji inwestycji. Będziemy potrzebowali umiejętności łączenia i wypośrodkowywania różnych interesów indywidualnych i grupowych, myślenia kreatywnego i całościowego, uwzględniającego różnorakie skutki poszczególnych projektów. Innymi słowy będziemy potrzebowali wyobraźni, odpowiedzialności i współdziałania na etapie wdrażania różnych przedsięwzięć.

Najgorszym możliwym rozwiązaniem byłby brak jakiejkolwiek realnej polityki regionalnej i polityk lokalnych oraz współdziałania społecznego, a w efekcie złe wykorzystanie szans i chaos inwestycyjny, co w dłuższej perspektywie mogłoby de facto osłabić atrakcyjność inwestycyjną i osiedleńczą Pomorza. Zostalibyśmy skłóceni i podzieleni, z inwestycjami kosztownymi w utrzymaniu i oddziaływującymi negatywnie zarówno na środowisko naturalne, jak i relacje społeczne.

Stawka jest wysoka. Zróbmy więc wszystko, by energetyka nie stała się obciążeniem, lecz kołem zamachowym pomorskiej gospodarki i rozwoju społecznego. Mam nadzieję, że niniejsze wydanie „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” przyczyni się do lepszego zrozumienia dylematów, przed którymi przyszło nam stawać, a także kosztów i korzyści poszczególnych opcji energetycznych oraz ich konstelacji.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Transport – po co, jak i dokąd?

Transport zwany jest często krwioobiegiem gospodarki. W minionych dekadach ten element „polskiego organizmu” był wyraźnie zaniedbywany. Co gorsza, efekty tych zaniedbań są odczuwalne po dziś dzień. Trudno było jednak modernizować system transportowy, gdy zwyczajnie brakowało na to pieniędzy. Sytuacja zaczęła zmieniać się wraz z napływem funduszy unijnych. Za przykład stawiano Hiszpanię, która, dzięki środkom z UE, dokonała olbrzymiego infrastrukturalnego skoku. Pojawiła się więc chęć powtórzenia tego scenariusza w Polsce.

Inwestycje infrastrukturalne są niezbędne dla poprawienia konkurencyjności naszej gospodarki. Trzeba jednak pamiętać, że rozbudowana infrastruktura, to także ogromne obciążenie związane z jej utrzymaniem. Jeśli nie przyczynia się ona do rozwoju, jeśli nie służy realnym potrzebom gospodarki, wreszcie, jeśli zupełnie nie odpowiada na wyzwania przyszłości, wkrótce może okazać się, że koszty znacznie przewyższają korzyści. Dziś przekonują się o tym m.in. właśnie Hiszpanie.

Obecnie zarówno Polska, jaki i Pomorze znajdują się w dość newralgicznym punkcie rozwoju własnych systemów transportowych. Z jednej strony sporo zostało już zrobione, wciąż powstają autostrady, rozbudowywane są lotniska, modernizowane są sieci kolejowe. Z drugiej zaś strony coraz bardziej zauważalna staje się potrzeba wyznaczenia dalszej drogi rozwoju. Trwają prace nad strategicznymi dokumentami, takimi jak rządowa Strategia Rozwoju Transportu do 2020 roku. Niedawno przyjęta została regionalna Strategia Rozwoju Województwa Pomorskiego 2020, która w dużej części poświęcona jest zagadnieniom transportowym. Przed nami także nowa perspektywa finansowa Unii Europejskiej.

Żeby mądrze wykorzystać zarezerwowane w tej puli środki, a wcześniej – by stworzyć przemyślaną, służącą interesom przyszłości strategię, należy odpowiedzieć na wiele fundamentalnych pytań. Po co nam transport? Jakiego transportu potrzebujemy? Dokąd ma on nas prowadzić? To m.in. te dylematy podejmują autorzy oraz rozmówcy na łamach niniejszego wydania „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”. Mamy nadzieję, że ich opinie i refleksje przyczynią się do lepszego zrozumienia naszych potrzeb transportowych.

ppg-3-2012_transport

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Uczelnie są różne

Uczelnie, które chodzą bez butów

W ostatnich kilku miesiącach wiele mówi się o szkolnictwie wyższym w Polsce. To dobra wiadomość, albowiem sektor ten jest zbyt ważny dla rozwoju gospodarki i utrzymania stabilności systemu politycznego, by pozostawiać go samemu sobie. Problemem jest jednakże to, że w dyskusji tej dominują silne przekonania oraz wypowiadane są ostre tezy, niepoparte w większości przypadków twardymi argumentami, statystykami publicznymi czy badaniami naukowymi. W efekcie, spór o kształt polskiego szkolnictwa wyższego jest równie intensywny, co jałowy – staje się on konfrontacją indywidualnych przeświadczeń i mocno subiektywnych odczuć, na podstawie których formułuje się daleko idące konkluzje. Nie oznacza to, że opinie te są błędne lub nieprawdziwe, lecz faktem jest, że ciężko jest prowadzić dyskusje pomiędzy osobami o skrajnie odmiennych doświadczeniach osobistych. Rozmowa o szkolnictwie wyższym staje się wówczas licytacją różnorakich, subiektywnych wrażeń, które w żadnej mierze się nie wykluczają, lecz jednocześnie wiedzy o szkolnictwie wyższym w sposób szczególny nie wzbogacają.

Uczelnie są jak przysłowiowy szewc chodzący bez butów – są źródłem wiedzy o wielu aspektach życia publicznego, lecz nie tworzą jednak tej, dotyczącej szkolnictwa wyższego.

Dlatego też o obszarze tym wciąż wiemy stosunkowo niewiele. Owszem – mamy pewne doświadczenia, przeczucia czy intuicje lecz na ich podstawie trudno jest budować lepszą przyszłość Polski. Pozwala to na prowadzenie eseistycznych deliberacji, aczkolwiek tam, gdzie w grę wchodzą miliardy złotych na kształcenie i badania, jest to zdecydowanie zbyt mało. Paradoksalnie, uczelnie – mimo, że są źródłem wiedzy o wielu aspektach życia publicznego – same nie tworzą wiedzy o szkolnictwie wyższym. Jest to potwierdzeniem starego polskiego przysłowia o szewcu, który chodził bez butów.

Narzekają wszyscy – pracodawcy, wykładowcy i studenci. Tymczasem zamiast narzekać, należałoby wprowadzić obowiązkowy, państwowy monitoring poziomu zarobków absolwentów. Warto się przekonać, którzy z nich nie są przygotowani do funkcjonowania na rynku pracy, a którzy poruszają się na nim doskonale.

Monitoring receptą na narzekanie?

Aktualnie dyskusja o szkolnictwie wyższym jest prowadzona w sposób charakterystyczny dla lat 80. XX wieku. Wtedy to w Polsce było kilkadziesiąt uczelni kształcących na zbliżonym poziomie, według centralnie zdefiniowanych programów nauczania. Absolwentów szkół wyższych można było wówczas traktować jako w miarę jednolitą grupę, która istotnie różniła się od osób posiadających wykształcenie średnie czy zawodowe. W ciągu dwóch dekad zmieniło się wiele – nie dość, że liczba uczelni przekroczyła 400, a studenci stanowią 40% populacji danego rocznika, to nastąpiło również silne zróżnicowanie placówek nauczania, wydziałów, wykładowców, studentów, a przede wszystkim absolwentów. Nie ma obecnie jednego szkolnictwa wyższego – jest za to zbiór różnych uczelni. W tym sensie posługiwanie się określeniem absolwentów szkół wyższych, jako kategorią analityczną, jest niepoprawne, gdyż ignoruje ich skrajne zróżnicowanie. Śmiem też twierdzić – choć jest to jedynie moja intuicja – że solidny maturzysta jest znacznie lepiej wykształcony, niż wielu absolwentów uczelni „Szczęścia i Uśmiechu”, które umożliwiają uzyskanie dyplomów bez konieczności podejmowania intelektualnego wysiłku. Uzasadnia to krytyczne opinie dotyczące poziomu kształcenia na polskich uczelniach. Narzekają wszyscy – pracodawcy na niewłaściwie wykształconych absolwentów, wykładowcy na leniwych studentów, a studenci na oderwane od rzeczywistości zajęcia.

Tymczasem zamiast narzekać, należałoby wprowadzić obowiązkowy, państwowy monitoring poziomu zarobków absolwentów. Warto się przekonać, którzy z nich nie są przygotowani do funkcjonowania na rynku pracy, a którzy poruszają się na nim doskonale. Badania pokazują, że premia za kształcenie jest w Polsce wysoka, należąc do najwyższych w Europie. Oczywiście, wysokość wynagrodzenia jest tylko jedną z korzyści płynących z kształcenia, ale przy masowym modelu szkolnictwa wyższego jest ona z pewnością bardzo ważna. Wiedza o finansowych losach absolwentów jest konieczna do podejmowania decyzji w zakresie polityki publicznej. Umożliwia ona również maturzystom podejmowanie racjonalnych decyzji przy wyborze miasta, uczelni i kierunku studiów.

 

Nowe czasy – nowe role

Umasowienie szkolnictwa wyższego w Polsce było konsekwencją transnarodowych zmian społecznych i gospodarczych. W ich założeniu, uczeni nie powinni dalej tkwić w przysłowiowych „wieżach z kości słoniowej” – dla gospodarki i społeczeństwa uczelnie stały się zbyt ważne, by pozostawiać je wyłącznie samym sobie, nawet jeśli funkcjonowały w ten sposób przez wieki. Świat się zmienia, a wraz z nim musi zmieniać się też sposób, w jaki uczelnie kształcą studentów. W masowym modelu szkolnictwa wyższego model studiów i treści przekazywane w toku edukacji muszą uwzględniać fakt, że większość absolwentów nie ma aspiracji rozwoju intelektualnego. Chcą oni jedynie poznać prawdy, które pozwolą im więcej zarabiać i dostatniej żyć. Nie ma w tym nic zdrożnego, nawet jeśli to trochę smutne. W obliczu zaistniałej sytuacji trzeba zaakceptować więc fakt, że od uczelni nie wymaga się już kształcenia intelektualistów, a specjalistów, którzy mają sprostać wymaganiom rynku pracy. W tym kontekście trzeba przyznać rację pracodawcom narzekającym na oderwane od rzeczywistości kształcenie na poziomie akademickim. Są oni jednak w błędzie oczekując, że uczelnie będą przygotowywały dla nich gotowych do zatrudnienia pracowników. Rolą kształcenia akademickiego nie jest bowiem zaspokajanie potrzeb pierwszego pracodawcy, u którego zwykle absolwent jedynie zdobywa doświadczenia w zamian za niską pensję. Uczelnie mają za zadanie przygotować młodych ludzi do długiej kariery zawodowej, w ciągu której będą oni wielokrotnie zmieniali zatrudnienie, podczas gdy ich pierwsza praca jest ważnym, lecz tylko i wyłącznie chwilowym epizodem kariery.

W rankingowym amoku często zapomina się, że system szkolnictwa wyższego jako całość spełnia wiele skrajnie odmiennych funkcji, dlatego też poszczególne uczelnie nie muszą być jednocześnie globalnymi graczami i instytucjami kształcenia zawodowego.

Na koniec chciałbym zaznaczyć, że polskie uczelnie dalej będą się różnicowały i obok elitarnych, ukierunkowanych na funkcjonowanie w transnarodowym świecie nauki uczelni badawczych, muszą także funkcjonować szkoły wyższe kształcące specjalistów na potrzeby lokalnego rynku pracy. W rankingowym amoku często zapomina się, że system szkolnictwa wyższego jako całość spełnia wiele skrajnie odmiennych funkcji, dlatego też poszczególne uczelnie nie muszą być jednocześnie globalnymi graczami i instytucjami kształcenia zawodowego. Oczekiwanie od uczelni bycia doskonałym w realizacji wszystkich funkcji powoduje, że wygrywa socjalistyczne średniactwo, które w moim przekonaniu jest największym przekleństwem obecnego systemu.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Po co nam uczelnie?

ppg-4-2012_po_co_nam_uczelniePo co nam uczelnie? Polska gospodarka stoi na rozdrożu. Funkcjonujący model gospodarczy, oparty o imitowanie istniejących już rozwiązań i o konkurowanie ceną wyczerpuje się. Jeśli nadal będziemy w nim trwać, jeśli nie uruchomimy „silnika innowacji”, to wpadniemy w pułapkę krajów odbijających się od granicy średniego dochodu. Co prawda będziemy mogli osiągnąć pułap 60–70% PKB krajów „starej Unii”, nie zdołamy jednak wykonać kolejnego kroku, bo nawet perfekcyjne kopiowanie i imitowanie nie umożliwią nam wejścia na wyższy stopień rozwoju.

Aby uniknąć tych zagrożeń, by nie nabawić się syndromu średniaka potrzebna jest fundamentalna metamorfoza – zmiana sposobu myślenia o sobie, o świecie, o prowadzeniu biznesu, a także o relacjach z otoczeniem i innymi ludźmi. A gdzie szukać iskry inicjującej takie przeobrażenie jeśli nie w procesie edukacji, w którym dochodzi do kształtowania postaw, systemów wartości, charakterów? Tu właśnie pojawia się wielka rola uniwersytetów. By mogły one stać się katalizatorem takich zmian, ich „mury” muszą oprzeć się na fundamentach zaufania i kapitału społecznego, empatii, etosu i moralności oraz poszanowania wartości. Te same składniki są też spoiwem zdrowego i kreatywnego społeczeństwa, nowoczesnej i konkurencyjnej gospodarki.

Uczelnie borykają się dziś z tymi samymi problemami, które doskwierają całemu społeczeństwu. Kłopotem jest demografia – z roku na rok zmniejsza się liczba studentów, podmywając nieco fundamenty (także te finansowe) dydaktycznej działalności uniwersytetów. Świat zmienia się błyskawicznie, a utrzymując obecny „liniowy” i ściśle specjalizujący sposób nauczania trudno wyzwolić w młodych ludziach zdolność adaptowania się do tych zmian. By tego dokonać, trzeba postawić na modułowość i interdyscyplinarność kształcenia, zaszczepiać wśród ludzi „geny” zaradności, otwartości, innowacyjności i poczucia własnej wartości.

Przeformułowanie modelu funkcjonowania uczelni jest nieodzowne. Sytuację tę trzeba jednak potraktować nie jako problem sektorowy, ale jako szansę na jakościową zmianę całego systemu społeczno­-gospodarczego. Zatem odpowiadając na pytanie „po co nam uczelnie?”, odpowiadamy sobie na pytanie o to, jak chcemy się rozwijać jako gospodarka, społeczeństwo i kraj.

ppg-4-2012_po_co_nam_uczelnie_2

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

UE – rdzewiejący statek?

„Eksperymentowanie z nowym pieniądzem w czasie, gdy Europa musi zmierzyć się z trudnymi realiami zniesienia państwa opiekuńczego, przywracaniem milionów bezrobotnych do normalnego życia zawodowego, deregulacją etatystyczno-korporacjonistycznych gospodarek, troską o stronę podażową gospodarki oraz z procesem integracji Europy Środkowej jest złym pomysłem. Nowy pieniądz zapewnia w najlepszym razie jedynie nieznaczne korzyści, równocześnie utrudniając dostosowania i ograniczając pragmatyczną współpracę. Patrząc na Europę z zewnątrz wspólna waluta oraz wysiłki podejmowane w celu jej wprowadzenia postrzegane są jako źle ukierunkowane i źle zaplanowane działania, które sprawią, że Europa stanie się słabym ogniwem światowej gospodarki”.
Euro Fantasis: Common Currency as Panacea
(R. Dornbusch, 1996)

„Europejskie rynki pracy są powszechnie opisywane jako mało elastyczne, a mobilność siły roboczej wewnątrz UGiW jako ograniczona. W tych warunkach procesy dostosowawcze w przypadku wystąpienia asymetrycznego szoku będą powolne i kosztowne. Rosnące bezrobocie, żądania transferów fiskalnych oraz żądania ochrony socjalnej podważą wiarygodność UGiW oraz polityczną spójność wymaganą dla prawidłowego jej funkcjonowania”.
The future of EMU: what does the history of monetary unions tell us?
(M. D. Bordo i L. Jonung, 1999)

 Aby zagłuszyć wszelkiego rodzaju wątpliwości, politycy i biurokraci przedstawiają dziś mieszkańcom Europy dwie skrajne wizje: albo wdrożone zostaną proponowane przez nich scentralizowane rozwiązania, albo Europie grozi powrót do nacjonalizmu. Takie podejście nie wróży zbyt dobrze na przyszłość.

Europa nie zdaje egzaminu

Choć w przekonaniu wielu osób strefa euro zaczyna wychodzić na prostą, osobiście odnoszę wrażenie, że strefa (jak i cała Unia Europejska) przegrywa właśnie swoją wielką szansę. Europa nie zdaje egzaminu z trwającego obecnie kryzysu. Kryzysu, który w moim przekonaniu stanowi nie tylko test trwałości konstrukcji jednolitej waluty, ale przede wszystkim jest testem wspólnej europejskiej świadomości. Kryzys daje wyraźną odpowiedź na dwa istotne pytania: czy można mówić o jednej, europejskiej gospodarce, której ukoronowaniem miała być wspólna waluta oraz czy można mówić o jednym, europejskim społeczeństwie? Aktualna sytuacja w Europie w obu przypadkach skłania do udzielenia odpowiedzi negatywnej. Euro wydaje się być dziś jedynie symbolem, gadżetem, w którym pozostało niewiele z procesów związanych z integracją monetarną. Nie ma także jednego, europejskiego społeczeństwa.

Obecna przebudowa strefy euro nie przebiega według dobrze opracowanego i przygotowanego planu. Zwyciężać wydaje się model wysoce scentralizowany. Powoduje to, że fundamenty nowo budowanej konstrukcji będą słabe. Na dodatek, budowniczowie cały czas improwizują, dokładając co i rusz kolejne (coraz częściej niespójne ze sobą) elementy. Równocześnie, aby zagłuszyć wszelkiego rodzaju wątpliwości, politycy i biurokraci przedstawiają dziś mieszkańcom Europy dwie skrajne wizje: albo wdrożone zostaną proponowane przez nich scentralizowane rozwiązania, albo Europie grozi powrót do nacjonalizmu. Takie podejście nie wróży zbyt dobrze na przyszłość. Rośnie prawdopodobieństwo, że w miejsce strefy euro powstanie „coś”, w czym społeczeństwom trudno będzie się mieszkało i funkcjonowało. W efekcie to właśnie te „proponowane rozwiązania” będą prowadziły do konfrontacji oraz narastania egoistycznych i partykularystycznych zachowań. Wszystko to odbywać się będzie w warunkach postępującej marginalizacji Europy, która koncentrując się na własnych problemach nie jest w stanie wykorzystać pojawiających się globalnie szans i efektywnie przeciwdziałać rodzącym się globalnym zagrożeniom.

Przyjęcie euro powinno pozostać naszym strategicznym celem, jednakże pod warunkiem ustabilizowania się sytuacji i dokonania w naszym kraju głębokich reform. Bez tego obecność w grupie krajów pierwszej prędkości pod względem pogłębiania integracji zaneguje nasz nadrzędny cel – przynależność do grupy krajów pierwszej prędkości pod względem wzrostu gospodarczego.

Z punktu widzenia Polski ważne jest, abyśmy zachowując naszą życzliwość i wsparcie dla procesu europejskiej integracji, nie stali się ślepym fanatykiem Unii. Fanatyk bowiem to ktoś, kto przestaje postrzegać otaczającą go rzeczywistość w sposób racjonalny. Przyjęcie euro powinno pozostać naszym strategicznym celem, jednakże mogłoby ono nastąpić jedynie pod warunkiem ustabilizowania się powstającego „tworu” i dokonania w naszym kraju głębokich reform. W innym wypadku nasza obecność w grupie krajów pierwszej prędkości pod względem pogłębiania integracji może szybko stanąć w sprzeczności z tym, co powinno być nadrzędnym celem dla Polski – przynależnością do grupy krajów pierwszej prędkości pod względem wzrostu gospodarczego.

Rozwiązaniem, które znacznie lepiej od proponowanych przez polityków pomysłów oddawałoby ducha integracji i solidarności europejskiej, byłoby coś w rodzaju „wyzerowania” efektów 10 lat dotychczasowego funkcjonowania strefy euro i podzielenia się kosztami tego procesu. Można by je uznać za klasyczne „koszty uczenia się”.

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie

Do pesymistycznych wniosków odnośnie kondycji Europy skłania mnie nie tyle sam kryzys (ten jest nieodłączną częścią funkcjonowania zarówno gospodarek, jak i społeczeństw), ale sposób podejścia do niego. Mam na myśli w szczególności relacje pomiędzy Północą i Południem Europy, które szybko zostały wskazane jako główny winowajca kryzysu. W konsekwencji za zasadne uznano wymierzenie mu surowej kary – jakże bowiem inaczej można określić programy naprawcze bazujące na anachronicznej i błędnej (jak sam przyznał niedawno ich twórca) logice MFW. Wiązało się to z upokorzeniem społeczeństw ukaranych państw, których rekompensatą ma być „łaskawe” pozostawienie krajów Południa w „elitarnym klubie”. Porównując tę sytuację do relacji międzyludzkich można odnieść wrażenie, że ktoś kogoś skopał, sponiewierał, wybił mu kilka zębów, a na koniec powiedział „przytul się i pozostańmy przyjaciółmi”. Takie podejście na najbliższe lata ukierunkowuje stosunki w strefie euro w pozycji mocno konfrontacyjnej. Rodzi ono również w upokorzonych społeczeństwach chęć rewanżu. W moim odczuciu będzie to skutkować licznymi napięciami, a być może doprowadzi nawet do rozpadu strefy.

Tymczasem można było pokusić się o inne rozwiązanie. Może ono na pozór wydawać się utopijne i idealistyczne (z pewnością znacznie wykracza poza standardowe kanony relacji pomiędzy krajami), ale w moim przekonaniu byłoby najbardziej racjonalne. Rozwiązanie to znacznie lepiej oddawałoby także (rzekomo istniejącego) ducha integracji i solidarności europejskiej. Polegałoby ono na czymś w rodzaju „wyzerowania” efektów 10 lat dotychczasowego funkcjonowania strefy euro (w tym w szczególności redukcji nadmiernych długów) i podzielenia się kosztami tego procesu. Można by je uznać za klasyczne „koszty uczenia się”. Następne kroki powinny dotyczyć uzupełnienia brakujących elementów w konstrukcji strefy oraz wpisania do traktatów ustanawiającej unię monetarną klauzuli wyjścia wraz z jasno określoną i egzekwowalną procedurą wykluczania z kraju nieprzestrzegającego zasad. Takie rozwiązanie stwarzałoby znacznie silniejsze podstawy funkcjonowania strefy w przyszłości. Jej członkowie pozostawaliby w niej na bazie własnego, świadomego wyboru (który cały czas musiałby być potwierdzany w podejmowanych działaniach i polityce gospodarczej), a nie dlatego, że alternatywą dla „tkwienia” w strefie są bankructwo i chaos. Co więcej, w moim przekonaniu koszt takiego rozwiązania, także w wymiarze czysto finansowym, byłby dla wszystkich znacznie niższy niż realizowany dziś scenariusz, w którym poprzez ciągłe pożyczanie pieniędzy niewypłacalnym krajom prowadzi się do marnotrawienia środków. I wreszcie, co najważniejsze – takie rozwiązanie byłoby najbardziej właściwe z punktu widzenia międzypokoleniowej solidarności. Koszty błędów poniosłoby bowiem pokolenie, które je popełniło. Tymczasem w wybranym przez Unię scenariuszu koszty (w postaci bezrobocia, wysokich podatków niezbędnych dla obsługi narastającego zadłużenia itd.) spadną głównie na młodych ludzi, a więc na pokolenie, które z niewłaściwymi decyzjami nie miało nic wspólnego.

Opisane powyżej podejście miałoby sens tym bardziej, że kardynalne błędy zostały popełnione po obu stronach (Północy i Południa). Któż bowiem, jak nie niemieckie i francuskie banki, dokonywały nietrafionych decyzji, finansowały nadmierną konsumpcję i spekulacyjne inwestycje w krajach Południa. Któż, jak nie rządy Niemiec i Francji, najpierw zgodziły się (w niektórych przypadkach nawet naciskały) na objęcie wspólną walutą nieprzygotowanych na to krajów, a później doprowadziły do rozmycia obowiązujących w Unii kryteriów fiskalnych. Można odnieść wrażenie, że krajom członkowskim strefy zabrakło mentalnej dojrzałości do tego, aby zrozumieć, że euro to nie tylko jedna waluta, ale także procesy stymulujące przemiany w kierunku jednolitego organizmu społeczno-gospodarczego. Północ chętnie „uwspólnotowiała” zyski, ale gdy tylko pojawił się problem, podstawową strategią stało się znalezienie kozła ofiarnego, na którego można przerzucić winę i koszty. To, że nigdy nie pojawiła się propozycja choćby zbliżona w swej naturze do „opcji zerowej” najlepiej obrazuje, że pod fasadą wzniosłych słów, kryje się w dużej mierze „stara Europa” – Europa partykularnych interesów. Obrazuje to również, jak dalece procesy integracji gospodarczej wyprzedziły inne sfery integracji, w szczególności proces budowania jednej, europejskiej świadomości.

Obecny kryzys jest w dużej mierze kryzysem europejskich elit. Wśród polityków panuje przekonanie, że dysponują oni nad społeczeństwem przewagą informacyjną, że społeczeństwo nie jest w pełni świadome zachodzących procesów i zagrożeń, a oni sami są predestynowani do podejmowania optymalnych decyzji.

Tylko jedna droga?

Patrząc w przyszłość, znacznie lepszą podstawą funkcjonowania strefy w kolejnych latach byłaby konstrukcja, w której dany kraj jest członkiem unii walutowej z wyboru, świadomie i odpowiedzialnie. Konstrukcja odmienna, niż forsowane dziś pomysły scentralizowanego zarządzania, które prędzej czy później (raczej prędzej) prowadzić będą do konfrontacji interesów poszczególnych społeczeństw z zaleceniami brukselskich struktur. W efekcie, w celu osiągania własnych, wewnętrznych interesów, politycy w poszczególnych krajach będą jako „tego złego” przedstawiać brukselską administrację (a także pilnujących dyscypliny Niemców). Prowadzić to będzie do „odmrażania” historycznych linii podziału oraz budowania nowych. Drugim negatywnym efektem przyjętego podejścia jest to, że będzie ono prowadzić do gwałtownego rozrastania się coraz bardziej nieefektywnej, paneuropejskiej hydry biurokracji.

Scentralizowanemu podejściu towarzyszy przekonanie polityków, że dysponują oni nad społeczeństwem przewagą informacyjną. Zauważają oni, że społeczeństwo nie jest w pełni świadome zachodzących procesów i zagrożeń. Z tych powodów zakładają, że są predestynowani do podejmowania optymalnych decyzji. Obawy społeczeństw – wynikające z obserwacji tego, co się dzieje – mają zostać zagłuszone przez inicjatywy w rodzaju „zapewnimy pracę wszystkim młodym ludziom”. Tylko czy aby na pewno w gospodarce rynkowej chodzi o takie „planowe” zapewnianie pracy? Takie podejście nie ma nic wspólnego z pobudzaniem przedsiębiorczości i służyć będzie wzrastaniu pokolenia osób niesamodzielnych, niekreatywnych i uzależnionych od europejskiego „socjalu”. Mnie osobiście, pamiętającemu czasy komunizmu, rodzi to jednoznaczne skojarzenia z nieodległą historią naszego kraju.

Choć politycy jak mantra powtarzają, że wszystko co robią jest w interesie społeczeństw, ich wiarygodność dramatycznie spada. W efekcie obecny kryzys jest w dużej mierze kryzysem europejskich elit. Co więcej, gdy władza traci pewność swoich działań, z reguły stara się monopolizować punkt widzenia zachodzących procesów i wydarzeń. I nie inaczej jest dziś w Europie. Politycy starają się usilnie przekonywać społeczeństwo, że nie istnieją koncepcje alternatywne do proponowanych przez nich rozwiązań. Ci, którzy z ich pomysłami się nie zgadzają, są przedstawiani jako chcący doprowadzić do katastrofy (warto w tym kontekście przywołać ostatnie wybory w Grecji). Prezentujący odmienne wizje (przykład Camerona) są izolowani i stają się ofiarami medialnej nagonki. Tymczasem warto byłoby chociaż wysłuchać ich argumentów. Jakże bowiem obecna sytuacja przypomina tę u zarania strefy euro, kiedy to wszystkie krytyczne wobec niej poglądy (włącznie z zaprezentowanymi na wstępie poglądami Dornbuscha czy Bardo) były z definicji odrzucane.

Politycy za wszelką cenę starają się zachować kontrolę nad procesami zachodzącymi w gospodarce i społeczeństwie. Coraz bardziej przypomina to jednak próby obwiązywania sznurkiem nadymającego się balona. Historia pokazuje, że jest tylko kwestią czasu, kiedy społeczeństwa w znacznie większej skali niż dziś zaczną kwestionować czyny polityków i tzw. elit. Główne pytania dotyczą tego, kiedy to nastąpi i jaką formę przyjmie. Z pewnością będzie to coś nowego, coś na miarę czasów Internetu.

Europa tkwi w przekonaniu, że za same historyczne zasługi dla cywilizacji, cały świat powinien się z nią liczyć i podziwiać, kupować europejskie towary, a jeśli zajdzie taka potrzeba – również ją finansować. Tymczasem rzeczywistość jest znacznie bardziej brutalna. Europa jest jednym z wielu regionów świata.

Globalna marginalizacja

Koncentrowanie się na własnych problemach powoduje, że Europa jeszcze bardziej niż przed kryzysem traci globalną perspektywę. Jest to proces bardzo niebezpieczny. W świecie zachodzą właśnie istotne zmiany układu sił. Kraje BRIC zaczynają nadawać ton globalnej gospodarce. USA stara się za nimi nadążać, stymulując proces głębokich przemian strukturalnych prowadzących do szybkiej reindustrializacji (m.in. dzięki eksploatacji złóż gazu łupkowego, a za chwilę także ropie z łupków). W połączeniu z wciąż dużą zdolnością amerykańskiej gospodarki do innowacyjności, powinno jej to zapewnić czołowe miejsce w świecie jeszcze przez wiele lat. Tymczasem skoncentrowana na sobie Europa czyni niewiele, by wykorzystać szanse kreowane przez globalne zmiany i przeciwdziałać związanym z nimi zagrożeniom.

Jedną z największych szans jest szybki rozwój popytu wewnętrznego w krajach wschodzących. Rozwój ten jest związany z wykształcaniem się tam tzw. klasy średniej. Szacunki wskazują, że do 2030 r. globalna klasa średnia ulegnie podwojeniu, przy czym cały przyrost przypadnie na kraje Azji Południowowschodniej. Aby w pełni wykorzystać szansę związaną ze wzrostem popytu w tych krajach potrzeba ułożenia z nimi (głównie z Chinami) właściwych relacji. Tymczasem zamiast mówić jednym, silnym głosem, np. w kwestii dostępu europejskich firm do chińskiego rynku, każdy kraj UE stara się (w zasadzie musi) układać gospodarcze relacje z Chinami na własną rękę. Można nawet mówić o swego rodzaju wyścigu o to, kto bardziej wkupi się w łaski wielkiego partnera. Przy takim podejściu trudno oczekiwać korzystnych rozstrzygnięć dla Europy jako całości.

Skoncentrowana na własnych problemach Europa niewiele uwagi przykłada również do istotnych zmian, jakie zachodzą na rynku energii. Tymczasem uniezależnienie się USA od ropy z Bliskiego Wschodu prowadzić może do spadku zainteresowania USA tym zapalnym regionem świata, który wciąż przecież pozostanie istotny z punktu widzenia Europy. Nawet te dwa przykłady obrazują, jak bardzo Europa potrzebuje jednego, silnego głosu. Tymczasem głos ten słabnie. Czasami można odnieść wrażenie, że Europa spoczęła na laurach i tkwi w przekonaniu, że za same historyczne zasługi dla cywilizacji, cały świat powinien się z nią liczyć i podziwiać, kupować europejskie towary (bez względu na ich jakość i cenę), a jeśli zajdzie taka potrzeba – również ją finansować. Tymczasem rzeczywistość jest znacznie bardziej brutalna. Europa jest jednym z wielu regionów świata. Faktem jest, że jej udział w globalnym PKB jest wciąż bardzo istotny (jedna czwarta przy nieco ponad 7% udziale w globalnej ludności), ale jeśli weźmie się już pod uwagę udział w przyroście globalnego PKB, to jest on dziś praktycznie zerowy. Dodając do tego najbardziej niekorzystne ze wszystkich kontynentów trendy demograficzne (malejąca liczba ludności, szybki proces starzenia się), malejącą zdolność do innowacyjności, ponadprzeciętne obciążenie kosztami socjalnymi i ekologicznymi oraz olbrzymie i wciąż rosnące długi, Europa skazana jest na dalszą, szybką marginalizację.

 

Co z Polską?

W obliczu pogłębiania się integracji w strefie euro, jednym z istotnych wyzwań stojących dziś przed Polską jest zdefiniowanie strategii jej dalszego funkcjonowania w Unii Europejskiej. Dla niektórych wybór jest oczywisty – powinniśmy jak najszybciej przystąpić do strefy euro i znaleźć się w centrum pogłębionych procesów integracyjnych. W tym podejściu przyjęcie wspólnej waluty to naturalna konsekwencja dokonanych wcześniej wyborów (zwłaszcza tego o przystąpieniu do UE). Warto jednak zauważyć, że obecna sytuacja jest zdecydowanie inna od tej z lat 90‑tych. Wówczas Europa Zachodnia jawiła się nam – wyrywającym się właśnie ze szpon socjalizmu – jako oaza luksusu, najlepszych standardów i praktyk. UE była dla nas jak luksusowy pasażerski statek, a za dostanie się na niego gotowi byliśmy zapłacić każdą cenę. Dziś jednak jej powab znacząco zbladł. Jak się okazało, statek wypłynął na środek oceanu globalnej gospodarki, nie dysponując wystarczającym zapasem paliwa. Co więcej, liczne sztormy znacząco osłabiły jego konstrukcję, a sama jednostka – po bliższym przyjrzeniu – okazała się być modelem mocno już przestarzałym.

Dziś strefa euro nie tyle kończy, co dopiero zaczyna proces przebudowy – jej przetrwanie wymagać będzie ujednolicenia wielu konfliktogennych obszarów, takich jak polityka socjalna czy podatki. Co gorsza, przebudowa ta oparta jest (jak opisałem to wyżej) na słabych fundamentach. W tym kontekście powinniśmy trzeźwym okiem patrzeć na bilans kosztów i korzyści wprowadzenia u nas wspólnej waluty. Nie chodzi o to, by dyskredytować osiągnięcia procesu europejskiej integracji (zwłaszcza ich wkład w utrzymanie pokoju w Europie jest niezaprzeczalny) czy się na Unię obrażać. Będąc pasażerami europejskiego statku nasz rozwój jest i będzie uzależniony od tego, co dzieje się w Unii (ponad ¾ naszego eksportu przypada na kraje tego ugrupowania). To trzeźwe spojrzenie powinno wynikać z faktu, że dziś już wiemy, że Unia nie jest nieomylna, a szybkie wprowadzenie euro w Polsce nie byłoby z pewnością najlepszą formą pomocy w rozwiązywaniu jej problemów. Byłby to wyraz źle pojętej solidarności, a niewłaściwie przygotowany kraj – w dodatku tak duży jak Polska – mógłby strefie euro przysporzyć więcej problemów, niż korzyści. Patrząc pragmatycznie, dużo bardziej wartościowe byłoby stanie się wewnątrzunijnym przykładem udanych, prorynkowych i wspierających konkurencyjność reform. Możemy pomóc Europie również poprzez np. inicjowanie paneuropejskich rozwiązań w zakresie układania relacji z innymi globalnymi graczami.

W interesie Europy i nas samych jest Polska silna gospodarczo i innowacyjna. Zbyt szybkie wprowadzenie euro stoi z tymi celami w sprzeczności. Rychłe przyjęcie wspólnej waluty nie jest właściwą odpowiedzią na żadne z dwóch kluczowych wyzwań wewnętrznych stojących dziś przed naszym krajem. Te wyzwania związane są z zapewnieniem dalszej poprawy dobrobytu społeczeństwa (trwałego, a nie przejściowego) i bezpieczeństwa Polski. W obliczu negatywnych procesów demograficznych (kurczenie się populacji oraz jej starzenie się), tym czego dziś nam potrzeba dla zapewnienia trwałej poprawy dobrobytu obecnego i przyszłych pokoleń jest akumulacja kapitału i transformacja gospodarki w kierunku wyższej innowacyjności (zmiana modelu konkurowania z kosztowego na pozacenowy). Obecność w strefie euro nie jest sposobem na sprostanie tym wyzwaniom. Wręcz przeciwnie, będzie prowadzić do mniejszych oszczędności i większego zadłużenia. W efekcie, starzejące się społeczeństwo będzie z czasem w coraz większej skali obciążone koniecznością spłaty zagranicznych długów (tak jak miało to miejsce na Południu – obecne pokolenie pożyje ponad stan kosztem przyszłych pokoleń).

Euro nie rozwiąże także kwestii konkurencyjności. Dziś opiera się ona na niskich kosztach wytwarzania, o czym dobitnie świadczy struktura naszego eksportu (zdominowana przez proste, pracochłonne wyroby; udział produktów high-tech wynosi zaledwie 7%, przy średniej dla UE27 na poziomie ok. 18%). Nie wierzmy argumentom, że wejście do strefy euro wymusi na lokalnych producentach wyższą innowacyjność. Z punktu widzenia procesów mikro jest to mało realne. Dużo bardziej prawdopodobne jest „wyprowadzenie” się z naszego kraju branż bazujących na niskich kosztach produkcji. Dla globalnych koncernów (które kontrolują znaczną część naszego przemysłu) nie stanowi to dziś żadnego problemu. Także polskie firmy będą kierowały się rachunkiem ekonomicznym i to on będzie podstawą do wyboru lokalizacji produkcji (taka sytuacja miała miejsce np. w Hiszpanii, skąd – w obliczu rosnących kosztów – znaczna część lokalnych poddostawców przemysłu samochodowego przeniosła swoją produkcję do innych krajów).

Biorąc pod uwagę ograniczone możliwości generowania innowacyjności w naszym kraju (polskie firmy są zbyt słabe, aby na dużą skalę kreować innowacyjne produkty związane z dużymi wydatkami na B+R), kluczem do odniesienia relatywnie szybkiego sukcesu jest uczynienie naszego kraju atrakcyjnym dla produkcji innowacyjnych wyrobów przez koncerny zagraniczne. Aby to jednak nastąpiło, otoczenie administracyjno-podatkowe musi stać się znacznie bardziej przyjazne, potrzebna jest dalsza poprawa jakości szeroko rozumianej infrastruktury, rozwoju wymaga sieć poddostawców i ośrodków naukowych, a kształcenie musi sprzyjać powstawaniu wysokiej jakości, wyspecjalizowanych zasobów pracy. Równocześnie powinniśmy podjąć działania stymulujące własną innowacyjność w tych obszarach, gdzie efekty mogą być stosunkowo szybko widoczne. Powinniśmy postawić na: a) pobudzanie innowacyjności pozatechnologicznej (np. innowacyjność w formach dotarcia do klientów, sposobie ich obsługi itp.), b) rozwój innowacyjności technologicznej w obszarach, gdzie bariery „wejścia” są relatywnie niskie (np. w obszarze oprogramowania), c) rozwój innowacyjności w edukacji (tak, by system kształcenia w jak największym stopniu przyczyniał się do budowania nowoczesnego, innowacyjnego społeczeństwa).

Obecność w źle skonstruowanej unii walutowej nie może być także gwarantem bezpieczeństwa i stabilności. Jeśli powstaną w Europie linie podziału, to nie będą one wyznaczone wzdłuż granicy strefy euro (na jej styku z pozostałą częścią Europy), ale z dużo większym prawdopodobieństwem będą one przebiegać w samej strefie (prowadząc prawdopodobnie do jej rozpadu).

Jeśli dokonamy wspominanych reform, a strefa euro przetrwa i ustabilizuje się, to za kilka lat (zapewne pod koniec dekady) będziemy mogli rozważyć przyjęcie wspólnej waluty. Bez reform spotka nas los Południa. Dobitnie pokazuje on, że w przypadku nieprzygotowanego kraju wejście do źle skonstruowanego obszaru jednej waluty obnaża wszystkie jego strukturalne słabości i w konsekwencji może skończyć się zatrzymaniem (a nawet cofnięciem się) w czasie. Dziś PKB per capita Grecji jest na poziomie sprzed 10 lat, a biorąc pod uwagę wciąż trwającą recesję, z dużym prawdopodobieństwem powróci wkrótce do poziomu z końca lat 90‑tych. Także w pozostałych krajach Południa poziom dochodu cofnął się już o kilka lat i proces ten dalej trwa.

Na koniec wypada wyrazić jedno życzenie: jeśli prędzej czy później podejmiemy decyzję o tym, by przystąpić do strefy euro, to skorzystajmy jak najwięcej z mądrości i dalekowzroczności Dornbuscha czy Bordo/Jonunga. W przywołanych na wstępie artykułach kładą oni olbrzymi nacisk na rynek pracy, który w ich ocenie jest najlepszym barometrem strukturalnych dostosowań gospodarki. Dornbusch postulował wprost wprowadzenie niskiego bezrobocia (stopa bezrobocia strukturalnego poniżej 6%) jako kryterium członkostwa w strefie euro. Jak argumentował, byłoby ono bodźcem do przeprowadzenia propodażowych reform (liberalizacja rynku pracy, deregulacja, rozwiązania podatkowe, rozwiązania wspierające innowacyjność itd.), które sprawią, że dany kraj będzie lepiej przygotowany do wyzwań związanych z członkostwem w strefie. Zamiast więc wpatrywać się w kryteria z Maastricht, postarajmy się przed wejściem do strefy euro spełnić przede wszystkim kryterium Dornbuscha.

Skip to content