Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Bruksela to nie wyrocznia

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk.

Mam wrażenie, że Polacy nadmiernie ufają Komisji Europejskiej, tak jakby Bruksela była wolna od „choroby nadmiaru legislacji”. Jest zbyt dużo źródeł prawa, zbyt często to prawo jest zmieniane, a skutki takiego stanu rzeczy najbardziej odczuwają właśnie przedsiębiorcy i pośrednio wszyscy obywatele.

Leszek Szmidtke: Polska i Europa potrzebują Unii?

Konrad Szymański: Unia jest dobrym projektem i nadal oferuje wiele korzyści. Ciągle odgrywa dużą rolę w polskim pościgu za najbardziej rozwiniętymi krajami Starego Kontynentu. Jej największą wartością jest wspólny rynek, który ma bardzo korzystny wpływ na polską gospodarkę, jak też na gospodarki pozostałych krajów Unii. Problemem i pewnym ograniczeniem jest druga płaszczyzna, czyli regulacje. Lista dyrektyw jest bardzo długa – wystarczy wymienić choćby dyrektywę tytoniową, patent europejski czy pakiet klimatyczny, które obciążają nasz bilans korzyści. Z tego powodu nie tylko rosną koszty naszego członkostwa w Unii, ale też wszystkich innych krajów wspólnoty. Mam wrażenie, że Polacy nadmiernie ufają Komisji Europejskiej, tak jakby Bruksela była wolna od „choroby nadmiaru legislacji”. Jest zbyt dużo źródeł prawa, zbyt często to prawo jest zmieniane, a skutki takiego stanu rzeczy najbardziej odczuwają przedsiębiorcy i pośrednio wszyscy obywatele.

Oprócz wolnego rynku korzystamy też z dużych środków, jakie otrzymuje nasz kraj.

Prawdopodobnie po 2020 roku dopłaty, jakie będziemy otrzymywali z UE, znacznie się zmniejszą, a może nawet w ogóle ich nie będzie. Środki europejskie z założenia mają służyć wydostaniu się kraju z gospodarczego niedorozwoju. Paradoksalnie powinniśmy mieć wręcz nadzieję, że Polska będzie się rozwijała i coraz więcej regionów będzie przekraczało poziom 75% unijnej średniej PKB na mieszkańca. Może też zdarzyć się tak, że w następnych latach tych pieniędzy nie otrzymamy dlatego, że kraje będące tzw. „płatnikami netto” będą dążyły do redukcji tych obciążeń.

Sądzi Pan, że kraje bardziej zamożne nie będą chciały wspierać uboższych członków Unii?

Spodziewam się, że coraz częściej będziemy świadkami szukania oszczędności, tym bardziej, że w czasie negocjacji budżetowych nie tylko Wielka Brytania opowiadała się za mniejszymi transferami z budżetów narodowych do wspólnej kasy. Podobnie zachowywały się Niemcy, Holandia czy Finlandia. Kraje te już dwa lata temu w liście otwartym swoich premierów i prezydentów zapowiedziały, że oczekują mniejszego budżetu UE. Zanika u nich przekonanie, że pieniądze, jakie Unia przeznacza na wsparcie innych państw, są dobrze wykorzystywane.

Unia Europejska powinna być oceniana przez pryzmat tego, jak służy dobrobytowi i bezpieczeństwu kraju. Musimy zwracać uwagę na kierunki zachodzących w niej zmian i opowiadać się za najbardziej korzystnymi dla Polski.

Jak mamy traktować Unię Europejską: jako narzędzie pomocne w osiąganiu założonego celu czy bardziej jako wspólny dom?

Dla mnie Europa jest domem, a nawet rodziną. Natomiast nie jest to tożsame z aktualnym politycznym charakterem organizacji grupującej większość krajów naszego kontynentu. Instrumenty takie jak Unia Europejska powinny być oceniane, podobnie jak inne polityczne inicjatywy, przez pryzmat tego, jak służą dobrobytowi i bezpieczeństwu kraju. Jeżeli taki bilans byłby negatywny, to powinniśmy się zastanowić, czy Unia nadal jest nam potrzebna. Nie uważam, że już doszliśmy do miejsca, w którym takie strategiczne dyskusje powinny się toczyć, ale nie możemy zapominać, co jest podmiotem. Musimy zwracać uwagę na kierunki zachodzących zmian i opowiadać się za najbardziej korzystnymi dla Polski. Nie każda polityka realizowana przez Komisję Europejską jest nam sprzyjająca. Dobrym przykładem jest ochrona środowiska oraz pakiety klimatyczne. Niestety, dyskurs polityczny w Polsce spłaszcza te problemy do alternatywy „za” lub „przeciw”.

Zamiast emocji kalkulator?

Kalkulator jest bardzo przydatny, jeżeli chcemy ocenić nasze uczestnictwo w organizacji mającej w dużym stopniu charakter gospodarczy. Pozostawanie w takiej organizacji jak Unia Europejska jest aktem zaufania. To zaufanie nie może być jednak bezkrytyczne.

Niestety, jesteśmy nieustannie spóźnieni w reagowaniu na nowe regulacje powstające w Unii Europejskiej. Działania, które podejmuje rząd na zaawansowanym etapie tworzenia prawa, są mniej nieskuteczne. Oczywiście, pozostają narzędzia ostateczne, jak choćby veto, ale lepiej zapobiegać, niż leczyć.

A może lepszym rozwiązaniem jest zadbanie o większy wpływ na kształtowanie prawa poprzez odpowiedniej jakości kadry, uczestniczenie w tworzeniu nowych regulacji już we wstępnych stadiach tych procesów?

Niestety, jesteśmy nieustannie spóźnieni w reagowaniu na nowe regulacje powstające w Unii Europejskiej. Z moich doświadczeń w Komisji Przemysłu, gdzie trafia spora część aktów prawa gospodarczego, wynika, że jeżeli organizacje zrzeszające przedsiębiorców nie dokonają analizy skutków, to polska administracja tego nie zrobi lub zrobi za późno. Gdy porównuję stanowiska lub opinie przygotowane przez administrację innych krajów, dochodzę do wniosku, że jest duża różnica w ich jakości – niestety na naszą niekorzyść. Działania, które podejmuje rząd na zaawansowanym etapie tworzenia prawa są mniej nieskuteczne. Oczywiście, pozostają narzędzia ostateczne, jak choćby veto, ale lepiej jest zapobiegać, niż leczyć. Im wcześniej zasiądziemy do stołu, przy którym tworzy się prawo, tym łatwiej będzie można zadbać o uwzględnienie własnego interesu. W każdym ministerstwie są departamenty europejskie i powinny one starannie pilnować tego, co powstaje w Brukseli, sprawnie oceniając skutki dla polskiej gospodarki.

Skoro administracja nie spełnia oczekiwań, może skuteczniejsze będą różnego typu organizacje społeczne lub gospodarcze?

Polscy partnerzy gospodarczy są coraz bardziej dojrzali i jestem przekonany, że gdyby nie oni, to nasza pozycja w unijnych negocjacjach byłaby jeszcze słabsza. Ale to nie jest normalna sytuacja. Naszego stanowiska nie może kształtować wyłącznie opinia poszczególnych branż przemysłu. Od tego przecież jest administracja państwowa, która powinna szybciej i szerzej reagować na działania europejskich instytucji. Moim zdaniem dużym problemem jest nasze samoograniczanie się w krytyce tego, co dzieje się w Brukseli. Nie możemy stawiać naszego wizerunku w oczach zagranicznych polityków czy mediów ponad interesem naszych firm i całej gospodarki. Taka „kampania wizerunkowa” byłaby bardzo kosztowna.

Stoimy na rozdrożu i musimy wybrać, czy będziemy zmierzać w kierunku „twardego rdzenia” i strefy euro czy też bliższe będzie nam stanowisko Wielkiej Brytanii. Będąc w tej samej frakcji, co brytyjscy konserwatyści, pańskie ugrupowanie opowiada się za drugim rozwiązaniem.

Patrzę na brytyjskich konserwatystów z sympatią. Zgadzam się ze stanowiskiem, że Unia Europejska dąży do koncentracji jak największej władzy w zakresie zarządzania gospodarką. Podobnie zgadzam się z opinią, iż błędnie przedstawia się nam to jako naturalny proces. Aktualny kierunek integracji jest dla naszej gospodarki bardzo ryzykowny. Zarysowany w pakcie fiskalnym pomysł centralizujący kompetencje w zakresie polityki: budżetowej, strukturalnej, socjalnej, pracy itd. jest bardzo niepokojący. Uważam, że te dziedziny należą do kompetencji państw. Państwa odmiennie kształtujące swoje modele ustrojowe i rozwojowe oraz konkurujące ze sobą są lepszym rozwiązaniem dla całej Unii Europejskiej. Niech rynek ocenia, które rozwiązania są bardziej efektywne.

Portugalia czy Hiszpania przed laty miały pewne przewagi konkurencyjne, m.in. wynikające z niższych kosztów pracy. Po przystąpieniu do EWG, a później do strefy euro, stopniowo traciły wcześniejsze atuty, a jednocześnie nie zdołały wypracować nowych. Czy należy za to winić Brukselę, czy może Lizbonę lub Madryt?

Zyskały zatruty owoc w postaci bardzo silnej waluty, nie przystającej do poziomu krajowych gospodarek.

A więc czy wyłącznie euro jest winne problemom gospodarki portugalskiej, hiszpańskiej, a tym bardziej greckiej?

Główną przyczyną była niska konkurencyjność gospodarek tych krajów. Wspólna waluta przykrywała ich realny stan. Jestem pewien, że większość analityków bankowych zdawała sobie z tego sprawę, ale uznali, że wspólna waluta i gwarancje za tym idące są wystarczającym zabezpieczeniem kolejnych kredytów.

Każdy kraj musi samodzielnie ponosić odpowiedzialność za to, co robi ze swoją gospodarką. Nie można wierzyć, że położymy się na unijnej poduszce i nie będziemy musieli obawiać się przyszłości. Kryzys, a szczególnie sytuacja kilku krajów południa Europy, pokazuje jak niebezpieczne jest takie myślenie.

Wnioski dla Polski?

Należy bardzo ostrożnie podchodzić do każdej zmiany, która będzie zmierzała do większej kontroli instytucji unijnych nad polską polityką gospodarczą, fiskalną, podatkową czy socjalną. Każdy kraj musi samodzielnie ponosić odpowiedzialność za to, co robi ze swoją gospodarką. Nie można wierzyć, że położymy się na unijnej poduszce i nie będziemy musieli obawiać się przyszłości. Kryzys, a szczególnie sytuacja kilku krajów południa Europy, pokazuje, jak niebezpieczne jest takie myślenie.

Groźba budowy muru, dzielącego europejską gospodarkę między strefę euro lub jej część od reszty Unii powoduje, że rozwiązanie zaproponowane przez premiera Wielkiej Brytanii ma dla nas konkretne zalety. Ten kraj będzie bronił pełnego dostępu do wspólnego rynku dla krajów spoza strefy euro i dlatego jest naszym kluczowym aliantem.

W takim razie dlaczego mamy wierzyć Cameronowi, że pomysł na wspólną Europę w jego wydaniu jest dla Polski najlepszym rozwiązaniem?

Polska powinna samodzielnie brać odpowiedzialność za swoją przyszłość i nie powinna kierować się wskazówkami Berlina, Londynu czy Brukseli. Propozycje brytyjskie są dla nas o tyle interesujące, że prawdopodobnie jeszcze przez długi czas nie dołączymy do strefy euro. Widać, że niektóre kraje, jak choćby Francja, dążą do stworzenia wąskiego grona ściśle ze sobą powiązanych państw – czegoś na wzór EWG sprzed 50 lat. Groźba budowy takiego wewnętrznego muru, dzielącego europejską gospodarkę między strefę euro lub jej część a resztę Unii powoduje, że rozwiązanie zaproponowane przez premiera Wielkiej Brytanii ma dla nas konkretne zalety. Ten kraj będzie bronił pełnego dostępu do wspólnego rynku dla krajów spoza strefy euro i dlatego jest naszym kluczowym aliantem.

Czy przyszłość Unii Europejskiej to wyłącznie wspólny rynek?

Wspólny rynek jest jedynym elementem, który naprawdę dobrze funkcjonuje. Ten projekt nie jest jeszcze skończony, ale mimo to działa i nie ma potrzeby zastanawiania się, co mogłoby funkcjonować w zamian. Tymczasem spora część dyskusji zmierza w kierunku różnych politycznych projektów, które mają wspólny rynek zastąpić.

Trzy czwarte naszej wymiany handlowej dotyczy krajów Unii Europejskiej. Z jednej strony pokazuje to nam, gdzie skoncentrowana jest uwaga naszych firm, ale też nasuwa pytanie: czy nie jesteśmy nadmiernie skupieni na Europie?

Warto przyjrzeć się temu, co w ostatnich latach zrobili Niemcy. Przenieśli sporą część swojej wymiany handlowej poza Europę. Duże możliwości i pieniądze są w krajach BRICS i właśnie na nich Berlin skupił swoje działania. Nie dysponujemy takimi możliwościami, jak nasi zachodni sąsiedzi, ale nie powinniśmy zapominać, że dziś najszybciej rośną gospodarki poza Europą.

Toczą się dyskusje o wolnym handlu między USA a Unią Europejską. Czy właśnie ten najbardziej udany, Pańskim zdaniem, element Unii nie będzie dostępny głównie dla krajów tzw. „twardego jądra”?

Nie widzę takiej siły, która może nas wykluczyć z europejskiego obszaru wolnego handlu i też nic lub nikt nie może nas zmusić do głębszej integracji, jeżeli Polacy nie będą tego chcieli. Traktat akcesyjny, czy późniejszy traktat lizboński, jasno określają nasze zobowiązania i to od nas zależy co będziemy robić dalej.

W traktacie akcesyjnym są też zobowiązania dotyczące przystąpienia przez Polskę do strefy euro.

Strefa euro od chwili wstąpienia Polski do Unii Europejskiej zmieniła się tak bardzo, że jest zupełnie inną strukturą, niż w przeszłości. Dlatego uważam, że nie mamy obowiązku do niej wstępować. Zobaczmy najpierw, jaki będzie miała ona ostateczny kształt i czy przystąpienie do niej będzie dla nas opłacalne. O przyjęciu lub odrzuceniu euro Polacy powinni zadecydować w referendum.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Jak gra się w Europie?

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk.

Leszek Szmidtke: Kiedy kończy się czas oficjalnej dyplomacji, a zaczyna czas działania organizacji pozarządowych czy biznesowych?

Paweł Olechnowicz: W zasadzie nie ma takiej granicy. Mówiąc zaś o organizacjach biznesowych jak Central Europe Energy Partners (CEEP) i ich wpływie na politykę w sektorze energetycznym, można śmiało stwierdzić, że w Brukseli już nas znają. Mniej interesuje nas polityka czy dyplomacja, a bardziej konkretne przepisy mające wpływ na rynki energetyczne. Jednak nie ograniczamy się do wąskiego rozumienia naszej branży, gdyż ściśle związana z naszymi zainteresowaniami jest np. ochrona środowiska naturalnego. Dlatego obok firm oraz organizacji z 11 krajów Europy Środkowo-Wschodniej jest również obecna nauka. Nie wchodzimy w kompetencje polityki, szanujemy jej autonomię, ale kształtowanie europejskiego prawa, od którego będzie zależała nasza przyszłość, należy oprzeć na ekspertyzach powstających w kręgach biznesowych i naukowych. Obie sfery, polityczna i biznesowa, powinny się uzupełniać i wspierać, ale też nie wchodzić w swoje kompetencje.

Nieobecność reprezentacji biznesu energetycznego z naszej części Europy w procesie powstawania unijnego prawa szybko okazała się widoczna. Nasz kontynent jest zróżnicowany pod względem rozwoju gospodarczego i państwa, które przystąpiły do Unii w ostatnich kilkunastu latach, są często marginalizowane w procesie powstawania nowych regulacji.

Czy kraje Europy Środkowo­‑Wschodniej, wstępując do Unii, miały świadomość potrzeby takiego dostępu do wiedzy oraz wpływania na powstawanie unijnego prawa?

Dostęp do wiedzy nie jest dziś barierą. Powstanie CEEP wynikało z innych przesłanek. Nieobecność reprezentacji biznesu energetycznego z naszej części Europy w procesie powstawania unijnego prawa szybko okazała się widoczna. Nasz kontynent jest zróżnicowany pod względem rozwoju gospodarczego i państwa, które przystąpiły do Unii w ostatnich kilkunastu latach, są często marginalizowane w procesie powstawania nowych regulacji dotyczących przemysłu czy ochrony środowiska.

Tak gra się w Europie i trzeba się było dostosować do obowiązujących reguł?

W Brukseli jest wiele różnych przedstawicielstw całych branż czy też poszczególnych firm, ale dominują te z krajów tzw. starej Unii. CEEP był pierwszą taką organizacją z naszej części Europy. Ernst & Young przygotował raport, w którym pokazano, jak duża jest różnica między wspomnianą „starą piętnastką”, a krajami, z których pochodzą firmy, uczelnie oraz inne organizacje tworzące CEEP. Wprawdzie tworzymy jedną trzecią PKB całej Unii, ale pod względem rozwoju lub konkurencyjności ciągle odstajemy. Jeżeli do tego dołożymy związki najsilniejszych państw UE z krajami spoza wspólnoty, na przykład Niemcy – Rosja, Włochy – Rosja, to trudno mówić o partnerskim układzie krajów Unii i tworzenia silnego europejskiego organizmu. Kiedy dyskutuje się na temat emisji CO2, efektywności energetycznej, preferowania niektórych gałęzi energetyki, to państwa lepiej rozwinięte wymuszają rozwiązania, które siłą rzeczy są niekorzystne dla naszej części Europy. Ten dysonans połączony z kryzysem oraz problemami strefy euro pogłębia podziały w Unii.

Jak na organizację działającą od 3 lat mamy już duży dorobek i stajemy się stałym elementem w unijnym krajobrazie energetycznym. Nawet duże firmy działające na własną rękę, mające w Brukseli samodzielne przedstawicielstwa, nie są w stanie tyle osiągnąć. Podobnie wyglądają działania na szczeblu politycznym. Pojedyncze państwo, nawet duże, nie zdziała zbyt wiele.

Czy włączenie się w odpowiednim momencie w powstawanie nowych unijnych regulacji spowoduje, że będą one uwzględniały interes i możliwości gospodarki krajów naszego regionu, szczególnie w obszarze energetyki?

Zostaliśmy już zaakceptowani jako istotny think­‑tank i jesteśmy zapraszani do konsultacji, towarzyszących powstawaniu nowych regulacji. Zarówno komisarz ds. energetyki Günther Oettinger, jak i inni komisarze odpowiadający za przemysł, widzą w nas partnera. Polityka energetyczna jest kształtowana nie tylko w Brukseli, ale też w innych krajach. Dlatego mamy swoje biuro w Berlinie. Dobra współpraca z firmami niemieckimi, także w zakresie powstającego prawa, ułatwia wpływanie na ostateczne decyzje zapadające w Komisji Europejskiej. Przed nami jeszcze daleka droga, żeby stać się pełnoprawnym partnerem istniejących struktur, ale jak na organizację działającą od 3 lat mamy już duży dorobek i stajemy się stałym elementem w unijnym krajobrazie energetycznym. Nawet duże firmy działające na własną rękę, mające w Brukseli samodzielne przedstawicielstwa, nie są w stanie tyle osiągnąć.

Jak wygląda proces powstawania nowych regulacji, dotyczący energetyki i gdzie jest w nim miejsce dla organizacji takich jak CEEP?

Jesteśmy zapraszani do konsultacji nad proponowanymi rozwiązaniami. Nasze stanowisko jest wzmacniane opiniami ekspertów z różnych branż i dzięki temu tworzymy pełen obraz konsekwencji, jakie może powodować powstanie nowego prawa. Proces legislacyjny w Unii Europejskiej gwarantuje odpowiednio długi czas na dokładne zapoznanie się z problematyką, analizę skutków, jak też zaprezentowanie stanowiska. Dzięki temu jakość unijnych regulacji jest zazwyczaj wyższa, niż ustaw stanowionych w kraju.

Trzy lata działalności wystarczyły, żeby zorientować się, jak należy rozmawiać, jakich argumentów używać i jak dopasowywać techniki negocjacyjne tak, by nie tylko towarzyszyć tworzeniu prawa, ale również na nie wpływać?

Ciągle uczymy się Unii i wprawdzie już wiemy, że jesteśmy brani pod uwagę, że uczestniczymy w powstawaniu prawa, ale nadal zgłębiamy wiedzę. A to już dużo.

Musimy pokazać, że stanowimy całość, która nie może być rozgrywana przez partnera spoza Unii, a tak często dzieje się w energetyce. Nie jest to łatwe gdyż partykularyzmy są bardzo silne. Nasza opinia będzie zauważalna wtedy, gdy będziemy myśleli kategoriami całej wspólnoty lub choćby dużej jej części.

Czyli jeszcze jest to etap inwestowania?

Taka jest nasza filozofia. Chcemy być partnerami w dyskusji, a nie krzykaczami. Może i mamy bardziej emocjonalną naturę, ale nie rzucamy się z szablą na czołgi. Nie wypalamy się w jałowych sporach, lecz chcemy porozumienia. Podchodzimy do problemów profesjonalnie, przez budowanie odpowiednich kompetencji. Gdy je posiądziemy, będziemy zauważani wśród krajów i organizacji podejmujących kluczowe decyzje. Musimy brać na siebie odpowiedzialność i nie możemy tłumaczyć się, że sami nic nie znaczymy. Powinniśmy uczestniczyć w europejskich procedurach podejmowania decyzji, bo inaczej będziemy w nich pomijani. Przecież nie po to nowe kraje zostały włączone do Unii Europejskiej, żeby tylko wykorzystać ich rynki, a ważne decyzje dalej podejmować w grupie krajów – założycieli Wspólnoty Węgla i Stali. Musimy przekonać kraje lepiej rozwinięte, że pomoc, jakiej nam udzielają, im się opłaci, że jest to inwestycja, która po wyrównaniu poziomów rozwoju społeczno-gospodarczego przyniesie im jeszcze więcej korzyści. Wreszcie, że stanowimy całość, która nie może być rozgrywana przez partnera spoza Unii, a tak dzieje się w energetyce. Nie jest to łatwe, gdyż partykularyzmy są bardzo silne, także wśród krajów nowo przyjętych. Szczególnie mniejsze państwa próbują rozwiązywać poszczególne sprawy, zważając tylko na swoje korzyści. Tymczasem w Brukseli zauważani są ci, którzy reprezentują coś więcej, niż samego siebie. Dotyczy to zarówno państw, jak i firm.

Kogo w takim razie trzeba zapraszać do współpracy, żeby głos był słyszalny, a argumenty brane pod uwagę?

Oprócz firm z krajów „starej 15” trzeba włączać też przemysłowe organizacje ponadregionalne działające już w Brukseli i mające doświadczenie oraz wpływ. Prezes Olechnowicz, nawet będąc znajomym poszczególnych komisarzy, nic nie zdziała, jeżeli nie będzie miał za sobą firm oraz organizacji, w imieniu których zabiera głos. Nasza opinia będzie zauważalna, jeżeli będziemy myśleli kategoriami całej wspólnoty lub choćby dużej jej części. Musimy też pamiętać, że jest to środowisko demokratyczne i dlatego realizowanie zmian lub nowych rozwiązań prawnych musi uwzględniać konieczność przekonywania innych, a szczególnie głównych graczy. Podobnie wyglądają działania na szczeblu politycznym. Pojedyncze państwo, nawet duże, nie zdziała zbyt wiele. Musi zadbać o sojuszników i razem tworzyć szanse na przeforsowanie rozwiązań, które jednak muszą też uwzględniać interesy pozostałych.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Unia nibybankowa

Na czym polega idea unii bankowej? Powstała ona z potrzeby uzupełnienia jednolitego rynku finansowego UE o ściślejszy nadzór nad jego bezpieczeństwem i przeniesienia kontroli ze szczebla narodowego na poziom europejski. Nadzór to na razie jeden z filarów zacieśniającej się integracji fiskalnej Europy. Drugim, niezwykle ważnym elementem, jest tzw. resolution fund , czyli fundusz, którego środki przeznaczane byłyby na „amortyzowanie” bankructw tych banków, które są dzisiaj „zbyt duże, by upaść”. Celem takiego rozwiązania jest zapobieganie moralnemu hazardowi, uprawianemu dziś przez europejskich bankierów. Utworzenieresolution fund oznacza też de facto nowe opodatkowanie banków. Trzecim filarem są wspólne gwarancje depozytów.

Unia bankowa oznacza nowy ład instytucjonalny w Unii Europejskiej, budowany w trosce o wzrost stabilności systemu finansowego w krajach należących do strefy euro. Polska powinna być z oczywistych powodów zainteresowana wzrostem bezpieczeństwa finansowego strefy euro. Nie powinniśmy jednak ukrywać swojego rozczarowania, ponieważ nowa architektura sieci bezpieczeństwa finansowego w UE nie obejmuje całego jednolitego rynku finansowego, lecz jedynie jego część. Solidarne, europejskie podejście w celu wzrostu stabilności strefy euro powinno prowadzić przez wzrost stabilności całego europejskiego jednolitego rynku finansowego. Inaczej mówiąc, jeśli nowy ład instytucjonalny powodowałby wzrost stabilności europejskiego jednolitego rynku finansowego, to wówczas automatycznie również rosłoby bezpieczeństwo finansowe Eurolandu.

Niestety, zwyciężyła koncepcja odwrotna. Politycy europejscy przerazili się wizją rozpadu strefy euro i de facto zdecydowali się na integrację polityczną części UE.

Obecna koncepcja przyspieszonej integracji Eurolandu wynika w niewielkim stopniu z nadziei na dodatkowe korzyści ekonomiczne, lecz stanowi reakcję na zagrożenie dla stabilności strefy euro. Determinacja polityczna w tym zakresie wydaje się być wysoka, ponieważ panuje przekonanie, że alternatywą dla przyspieszonej integracji jest rozpad strefy euro.

Unia bankowa jest częścią programu procesu integracji politycznej, gospodarczej i walutowej i nie stanowi wyodrębnionego projektu dotyczącego wyłącznie europejskiego sektora bankowego. Utworzenie unii bankowej wiąże się z istotnymi implikacjami fiskalnymi i gospodarczymi, nie można ich zatem rozpatrywać oddzielnie. Odpowiedź na pytanie o korzyści i ryzyko związane z ewentualnym uczestnictwem w unii bankowej nie może abstrahować od konsekwencji wyłączenia się z procesu integracji gospodarczej. Warto w tym miejscu odnotować, że obecna koncepcja przyspieszonej integracji Eurolandu wynika w niewielkim stopniu z nadziei na dodatkowe korzyści ekonomiczne, lecz stanowi reakcję na zagrożenie dla stabilności strefy euro. Determinacja polityczna w zakresie przyspieszenia działań na rzecz faktycznej unii gospodarczej i walutowej wydaje się być wysoka, ponieważ panuje powszechne przekonanie, że alternatywą dla przyspieszonej integracji jest rozpad strefy euro.

W celu realizacji tego zadania Rada Europejska zwróciła się w czerwcu 2012 do przewodniczącego Hermana Van Rompuya, aby we współpracy z przewodniczącym Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso, prezesem Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi oraz przewodniczącym Eurogrupy Jean-Claude Junckerem przygotował harmonogram działań prowadzących do faktycznej unii gospodarczej i walutowej. W rezultacie 5 grudnia 2012 został opublikowany raport W kierunku faktycznej unii gospodarczej i walutowej. Raport koncentruje się na państwach członkowskich strefy euro, co wynika z rozmiarów wewnętrznych i zewnętrznych wyzwań stojących przed Eurolandem. Skutki realizacji zawartego w raporcie planu dotyczyć będą wszystkich krajów UE.

Uzasadnieniem konieczności utworzenia faktycznej unii gospodarczej i walutowej jest konieczność stabilizacji gospodarek i systemów bankowych, ochrona obywateli przed skutkami niewłaściwych polityk gospodarczych i budżetowych, a także zapewnienie wysokiego poziomu wzrostu gospodarczego i dobrobytu społecznego. W dokumencie podkreśla się również, że bardziej zintegrowana UGW zabezpieczałaby państwa Eurolandu przed zewnętrznymi wstrząsami gospodarczymi i wzmacniałaby pozycję Europy w procesie globalizacji.

Uzasadnienie to nie wydaje się być przekonywujące. Świadczy o tym brak determinacji lub/i siły do likwidacji rzeczywistych źródeł przedłużającego się kryzysu zaufania, głównie hazardu moralnego w wykonaniu instytucji finansowych „zbyt dużych, aby upaść” oraz populistycznych polityków.

Istnieje duże ryzyko, że kraje UE nie będą w stanie osiągnąć porozumienia w zakresie resolution fund, czyli nie „dogadają się”, kto i ile będzie płacić na fundusz przeznaczony na cywilizowane bankructwa banków o znaczeniu systemowym, czyli zbyt dużych, aby upaść.

Wysoce prawdopodobny scenariusz realizacji unii bankowej ograniczy się do centralizacji kompetencji nadzorczych i regulacyjnych na szczeblu federalnym, natomiast kwestia odpowiedzialności finansowej za ułomny nadzór, błędne regulacje i decyzje pozostanie na szczeblu narodowym. Inaczej mówiąc, istnieje duże ryzyko, że kraje UE nie będą w stanie osiągnąć porozumienia w zakresie resolution fund , czyli nie „dogadają się”, kto i ile będzie płacić na fundusz przeznaczony na cywilizowane bankructwa banków o znaczeniu systemowym, czyli zbyt dużych, aby upaść.

Chciałbym się mylić, bo oznaczałoby to de facto konstrukcję unii bankowej, która powodowałaby przeniesienie hazardu moralnego na szczebel federalny i odraczała w czasie ryzyko katastrofy, ale na znacznie większą skalę. Jeśli zamiast resolution fund pozostałby na szczeblu federalnym jedynie Europejski Mechanizm Stabilizacyjny, którego misją nie jest umożliwienie upadłości, lecz przeciwnie – wspieranie banków kreujących (tworzących) ryzyko systemowe, to konstrukcja unii bankowej powielałaby błędy systemu centralnego planowania i w krótkim okresie zastąpiłaby gospodarkę rynkową przez system oparty na cenach urzędowych.

Polska, wstępując dziś do unii bankowej, znalazłaby się w paradoksalnej sytuacji. Przekazałaby kompetencje nadzorcze na szczebel federalny, nie miałaby jednak dostępu do funduszy federalnych w sytuacji kryzysowej.

Nie wnikając w szczegóły, mamy obecnie sytuację, w której narasta ryzyko błędnej konstrukcji budowanej sieci bezpieczeństwa finansowego, która nie pozwala z optymizmem patrzeć na dalszy rozwój gospodarczy Eurolandu. Z drugiej strony, procesy integracji gospodarczej i politycznej uległy nasileniu. Polska, wstępując dziś do unii bankowej, znalazłaby się w paradoksalnej sytuacji. Przekazałaby kompetencje nadzorcze na szczebel federalny, nie miałaby jednak dostępu do funduszy federalnych w sytuacji kryzysowej, być może wywołanej niekompetencją federalnych organów nadzorczych. Fundusze federalne (EMS, dotacje EBC) wzmacniałyby w krótkim i średnim horyzoncie czasowym wiarygodność systemów bankowych w krajach Eurolandu, ale nie w krajach członkowskich UE spoza strefy euro.

W dłuższym okresie, bez rozwiązań przywracających dyscyplinę rynkową – np. bez funduszy typu resolution fund , wiarygodność Eurolandu spadnie, a tempo wzrostu gospodarczego będzie podobne do Japonii w ostatnich dwudziestu latach, tzn. oscylujące wokół zera. Wiara polityków europejskich w zastąpienie dyscypliny rynkowej przez administracyjne zakazy wydaje się dziś nie do podważenia.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Z różnych stron Europy o Europie

Co we Francji, Grecji, Hiszpanii, Niemczech i Wielkiej Brytanii mówi się o przyszłości integracji Europy?

 

francjaFrancja stawia na głębszą współpracę
Barbara Nieciak 
I radca, kierownik Wydziału Ekonomicznego Ambasady RP w Paryżu

Przyszłość Europy, jej kondycja gospodarcza oraz pozycja w globalnym układzie sił zajmują ważne miejsce w debacie publicznej we Francji. Teraz, gdy kryzys w strefie euro został zażegnany, zwraca się przede wszystkim uwagę na potrzebę podjęcia działań mających trwale wesprzeć wzrost gospodarczy i konkurencyjność oraz poprawić sytuację na rynku pracy, zwłaszcza w odniesieniu do osób młodych, wśród których wzrasta bezrobocie. Podkreśla się, że wspólna waluta wymaga zacieśnienia i lepszej koordynacji polityk gospodarczych, dlatego Francja w pełni popiera działania, które mają doprowadzić do pogłębienia unii gospodarczo-walutowej. Prezydent François Hollande, przemawiając na początku lutego przed Parlamentem Europejskim, opowiedział się za koncepcją Europy zróżnicowanej, wyjaśniając, że nie ma to nic wspólnego z budowaniem Europy „dwóch prędkości”. Chodzi natomiast o taką Europę, w której państwa członkowskie w różnych konfiguracjach, czyli nie zawsze te same, decydowałyby o pogłębieniu współpracy czy angażowały się w nowe projekty, na co pozwala mechanizm wzmocnionej współpracy przewidziany traktatem lizbońskim, otwarty dla wszystkich członków UE.

Prezydent Francji opowiedział się za koncepcją Europy zróżnicowanej. Nie ma to nic wspólnego z budowaniem Europy „dwóch prędkości”. Chodzi natomiast o taką Europę, w której państwa członkowskie w różnych konfiguracjach, czyli nie zawsze te same, decydowałyby o pogłębieniu współpracy czy angażowały się w nowe projekty.

W zakresie polityki handlowej we Francji szczególnie akcentuje się potrzebę stosowania zasady wzajemności w stosunkach handlowych z państwami trzecimi, zwłaszcza w odniesieniu do rynku zamówień publicznych. Rozpoczęta pod koniec minionego roku debata na temat transformacji energetycznej kraju z pewnością przeniesie się na grunt europejski, gdyż w kręgach politycznych mówi się o potrzebie stworzenia europejskiej polityki energetycznej, przy czym Francja akcentuje przede wszystkim potrzebę rozwoju odnawialnych źródeł energii. Z kolei w inwestycjach w rozwój nowych technologii i przyszłościowe sektory gospodarki upatruje się istotnego bodźca dla wzrostu konkurencyjności europejskich przedsiębiorstw. We Francji dostrzega się także potrzebę zapewnienia większej konwergencji w sferze społecznej w ramach Unii Europejskiej.

 

grecjaSilna Grecja tylko w silnej Europie
Wiktor Anselm 
kierownik Wydziału Ekonomicznego Ambasady RP w Atenach

Utrzymujący się od kilku lat kryzys finansowy, gospodarczy, instytucjonalny (niewydolność państwa), dotykający klasę polityczną i praktycznie wszystkie warstwy greckiego społeczeństwa, zawęża tematykę dyskursu politycznego oraz debat publicznych do problematyki wewnętrznej sytuacji Grecji oraz szans i uwarunkowań na jej wydostanie się z gospodarczej zapaści, kryzysu zadłużenia i utrzymania się w europejskim „,mainstreamie”. Jednym z psychologicznych skutków kryzysu greckiego jest utrwalanie się w świadomości społecznej poczucia „peryferyjności” Grecji, pojawienie się realnej możliwości „bałkanizacji” Grecji i wypchnięcia jej oraz innych krajów Europy Południowej z orbity zachodnioeuropejskiej.

Grecja jest zainteresowana wzmocnieniem strefy euro i przeciwna wszystkiemu, co może ją osłabiać (pod warunkiem, że się w niej jednak utrzyma). (…) opiera ona funkcjonowanie państwa praktycznie całkowicie na zagranicznej pomocy, a jednocześnie korzysta przy tym ze statusu kraju z grupy „pierwszej prędkości”, mimo tego, że to właśnie grecki kryzys stał się bezpośrednim katalizatorem zróżnicowania intensywności integracji we wspólnocie.

Reakcje społeczeństwa na falę pogłosek o możliwym wyjściu Grecji ze strefy euro (a być może i z UE) jednoznacznie wykazały, że mimo rosnącej niechęci do określonych partnerów europejskich (zwłaszcza Niemiec), większość Greków jest przekonanych, że jedynym miejscem dla Grecji są struktury europejskie, a możliwość „powrotu do drachmy” traktuje jako zagrożenie gospodarczą i socjalną degrengoladą. Społeczeństwo greckie jest w większości świadome występowania wyraźnego związku między członkostwem w UE a osiągniętym w ostatniej dekadzie poziomem życia i względnego dobrobytu (nota bene znacznie przekraczającego możliwości realnej gospodarki).

Pozytywnego, racjonalnego nastawienia do UE nie są w stanie zmienić głosy krytyczne w odniesieniu do poszczególnych polityk unijnych – w tym np. panujący powszechnie pogląd, że (rzekomo) kwitnące dawniej rolnictwo greckie zdegenerowało się na skutek negatywnych bodźców generowanych przez Wspólną Politykę Rolną.

W okresie ostrego kryzysu finansowo-gospodarczego, jaki przeżywa teraz Grecja, ostrze krytyki społecznej i poszukiwanie „sprawcy” nie są jednak zasadniczo nakierowane na czynniki zewnętrzne, w tym np. Brukselę (tak jak chciałyby niektóre skrajnie lewicowe siły polityczne), lecz – zasadnie – koncentrują się na słabościach wewnętrznego systemu politycznego, dysfunkcjonalności państwa, nieudolności i korupcji greckiej administracji. W tym kontekście UE postrzegana jest często jako pozytywna siła sprawcza, porządkująca istniejący stan rzeczy, mająca szanse wymusić na greckich decydentach podjęcie działań, które być może pomogą Grecji wydobyć się z kryzysu i zmienią jej obecny obraz. Rosnąca liczba Greków ma świadomość, że „wymuszona” realizacja programów naprawczych, wdrażanie nadzwyczajnych i niekiedy dotkliwych społecznie środków polityki gospodarczej stwarzają niepowtarzalną (aczkolwiek bardzo społecznie dotkliwą) szansę na zasadniczą modernizację i głęboką, „nierewolucyjną” przebudowę kraju w sferze gospodarczej, politycznej i społecznej. Zmianę, która w innych warunkach wydawała się niemożliwa.

Grecja jest zatem zainteresowana wzmocnieniem strefy euro i przeciwna wszystkiemu, co może ją osłabiać (pod warunkiem, że się w niej jednak utrzyma). Co więcej, opiera ona funkcjonowanie państwa praktycznie całkowicie na zagranicznej pomocy, a jednocześnie korzysta przy tym ze statusu kraju z grupy „pierwszej prędkości”, mimo tego, że to właśnie grecki kryzys stał się bezpośrednim katalizatorem wewnątrzeuropejskich reform i zróżnicowania intensywności integracji we wspólnocie. Od lat – jeszcze w okresie przedkryzysowym – Grecja realizowała zasadę „niewychylania się” i popierania silniejszych partnerów w UE, lawirując między Niemcami a Francją. Polityka ta zostanie najprawdopodobniej utrzymana, być może z większym uwzględnieniem lokalnych ograniczeń.

 

hiszpaniaHiszpańska walka o powrót do gry
Agnieszka Frydrychowicz­‑Tekieli 
chargee d’affaires a.i., Ambasada RP w Madrycie

Hiszpania przechodzi trudny okres – największy od czasów transformacji postfrankistowskiej kryzys gospodarczy. Nie powinniśmy się zatem dziwić, że w obliczu 26‑procentowego bezrobocia (55% wśród osób młodych) debata o kształcie Unii Europejskiej ma tu charakter marginalny, właściwie jest niewidoczna. Nawet wśród elit rozważania nt. zagadnień instytucjonalnych ustępują doraźnym działaniom antykryzysowym. Rzeczywistość wymaga realizacji drastycznych reform, których kolejne odsłony rząd ogłasza prawie co tydzień. Pierwsze strony ogólnokrajowych dzienników zdominowane są rewelacjami o skandalach korupcyjnych dotykających aktorów hiszpańskiej sceny politycznej – zarówno socjalistycznej opozycji, znajdującej się w całkowitej depresji, jak i – coraz częściej – rządzącej Partii Ludowej… Być może dlatego ta „walka o byt” nie pozwala na luksus spokojnej refleksji na temat przyszłości Unii Europejskiej. Społeczeństwo hiszpańskie przyzwyczaiło się przez ostanie około 20 lat do dobrobytu i pozytywnej opinii „kraju sukcesu”, zdolnego dziecka znakomicie wykorzystującego szanse, jakie daje integracja europejska. Teraz także, dzięki solidarności unijnej, może się realizować sanacja hiszpańskiego systemu bankowego. Przeciętny Hiszpan nie czuje jednak z tego powodu żadnej wdzięczności wobec Unii. Przyjmuje to za rzecz naturalną. Wynika to z tego, że coraz mniej Hiszpanów pamięta moment wyjścia z izolacji po okresie frankistowskim i przystąpienia do EWG, dzięki któremu nastąpił długi okres szybkiego rozwoju gospodarczego, modernizacji i poprawy jakości życia.

Społeczeństwo hiszpańskie przyzwyczaiło się do dobrobytu i pozytywnej opinii „kraju sukcesu”, wykorzystującego szanse, jakie daje integracja europejska. I teraz też, dzięki solidarności unijnej, może się realizować sanacja hiszpańskiego systemu bankowego. Przeciętny Hiszpan nie czuje jednak z tego powodu żadnej wdzięczności wobec Unii.

Mimo powoli opadającego euroentuzjazmu, hiszpańskie społeczeństwo pozostaje nastawione pozytywnie wobec integracji europejskiej i – co interesujące – obecny kryzys nieznacznie zmienił to na niekorzyść (57% Hiszpanów uważa, że korzystne jest członkostwo ich kraju w UE). Panuje jednocześnie przekonane (56%), że ich kraj ma mniejsze znaczenie w Unii, niż powinien. Świadczy to m.in. o tym, że dumni Hiszpanie są niezadowoleni z pogorszenia ich wizerunku na świecie. Hiszpania swoje miejsce widzi w ścisłym jądrze integracji najważniejszych państw członkowskich UE. Sytuacja gospodarcza ogranicza pole widzenia do strefy euro i zacieśniania współpracy w tej grupie, stąd też priorytet ma współpraca z kilkoma najbardziej wpływowymi krajami Eurolandu.

Dominująca w Hiszpanii debata dotyczy kwestii gospodarczych i działań antykryzysowych w UE, co jedynie pośrednio związane jest z przyszłością UE. Problematyka, która w tym kontekście jest dyskutowana, to: zarządzanie gospodarcze w UE lub strefie euro, powstanie euroobligacji czy rola i zarządzanie EBC. Na obecnym etapie najlepszym dla Hiszpanii scenariuszem przyszłej UE jest dalsze pogłębianie integracji Unii Gospodarczej i Walutowej. Jeżeli chodzi o pozycję Hiszpanii w UE rząd podkreśla, że jego celem jest powrót Madrytu do odgrywania centralnej roli we Wspólnocie, co planuje zrealizować poprzez wzorcową politykę gospodarczą, której pierwszoplanowym celem jest zapewnienie stabilności finansów publicznych.

 

niemcyKonsekwencja „Made in Germany”
dr Tomasz Kalinowski 
radca-minister, kierownik Wydziału Ekonomicznego Ambasady RP w Berlinie

W Niemczech panuje opinia, że 2013 rok może być przełomowy, jeśli chodzi o nastroje związane z kryzysem. W krótkim horyzoncie czasowym udało się zażegnać poważniejsze niebezpieczeństwa, mniej mówi się o czarnych scenariuszach rozpadu strefy euro, ale nikt jeszcze nie „odwołał alarmu”. W sprawach kryzysu ekonomiczno-finansowego Niemcy odgrywają w Europie niewątpliwie doniosłą rolę. Są największą gospodarką strefy euro. W porównaniu z innymi państwami tej strefy mają relatywnie stabilną sytuację makroekonomiczną oraz wyjątkowo dobrą, na tle innych państw, sytuację na rynku pracy (bezrobocie w okolicach 6%) i opanowane nastroje społeczne.

Swoisty konserwatyzm gospodarczy Niemców jeszcze jakiś czas temu był poddawany krytyce. Aktualnie podkreśla się, że dzięki bardzo ostrożnemu wycofywaniu z przemysłu oraz pewnej niechęci do najbardziej nowoczesnych produktów finansowych Niemcy mogli stosunkowo łagodnie przejść przez kryzys ekonomiczno-finansowy.

Wśród często spotykanych ocen, dotyczących stosunkowo łagodnego przebiegu kryzysu w Niemczech, ekonomiści podkreślają swoisty konserwatyzm gospodarczy Niemców. Jeśli jeszcze jakiś czas temu nierzadko można było usłyszeć krytykę, że Niemcy specjalizują się w XIX-wiecznych technologiach (tradycyjne branże przemysłowe higher-medium-tech), to aktualnie podkreśla się, że dzięki bardzo ostrożnemu wycofywaniu z przemysłu oraz pewnej niechęci do najbardziej nowoczesnych produktów finansowych Niemcy mogli stosunkowo łagodnie przejść przez kryzys ekonomiczno-finansowy. Dzięki utrzymaniu (a w zasadzie poprawie) konkurencyjności niemieckich przedsiębiorstw oraz wzrastającej konkurencyjności cenowej ich produktów, towary „made in Germany” zaczęły być postrzegane nie tylko tradycyjnie przez pryzmat wysokiej jakości, ale stały się również atrakcyjne cenowo. W tym kontekście bardzo ważna była także wysoka wstrzemięźliwość płacowa ze strony niemieckich związków zawodowych. Dopiero od mniej więcej dwóch lat w niemieckich firmach odczuwalne są niewielkie podwyżki płac. Przez okres około 10 wcześniejszych lat płace wzrastały raczej symbolicznie, inaczej niż u większości partnerów handlowych Niemiec. Dzięki temu udało utrzymać się dużą część etatów w przedsiębiorstwach.

Niemcy widzą, że działania regulacyjne, restrukturyzacyjne w krajach peryferyjnych strefy euro przynoszą wstępne, pozytywne efekty, co jeszcze wzmacnia przekonanie o słuszności preferowanej przez nich polityki. Natomiast w wielu krajach Europy Południowej wyczuwalne są dość mocne nastroje antyniemieckie. Niemcy denerwują innych swoją konsekwencją działania i rezultatami, które owo działanie przynosi.

Rola niemieckich władz wobec kryzysu w strefie euro polega nie tylko na konsekwentnym reformowaniu finansów publicznych, ale również na artykułowanej solidarności z państwami słabszymi. Jednym z mocniej akcentowanych zagadnień jest podwyższanie konkurencyjności gospodarek państw strefy, co wywołuje niemało napięć z partnerami – chociażby z Francją, która z kolei w powolny sposób staje się liderem państw określanych w Niemczech mianem „peryferyjnych”.

 

wielka_brytaniaPrzede wszystkim wspólny rynek
dr Iwona Woicka-Żuławska 
radca, kierownik Wydziału Ekonomicznego Ambasady RP w Londynie

W Wielkiej Brytanii od dłuższego czasu trwa debata nt. relacji tego państwa z Unią Europejską. Brytyjski rząd rozpoczął realizację tzw. „przeglądu kompetencji”, czyli konsekwencji członkostwa w UE, ze szczególnym uwzględnieniem korzyści i kosztów wynikających z konieczności wdrażania prawa unijnego. Jednym z pierwszych obszarów poddanych analizie jest rynek wewnętrzny. Wspólny rynek uważany jest przez Brytyjczyków za największą „wartość dodaną” Unii. Domagają się oni jego pogłębiania, a zwłaszcza – faktycznego wdrożenia swobody świadczenia usług i stworzenia jednolitego rynku cyfrowego. Wynika to z przewagi konkurencyjnej Wielkiej Brytanii w tym zakresie, jak również z preferowania modelu opartego na liberalizacji handlu i otwartej gospodarce oraz elastycznym rynku pracy.

Część Brytyjczyków jest zdania, że korzystniejsze dla Zjednoczonego Królestwa byłoby wyjście z Unii i wykorzystywanie możliwości, jakie stwarza zacieśnianie współpracy w ramach Wspólnoty Narodów (Commonwealth) oraz ze wschodzącymi gospodarkami; inni takie podejście uważają za mrzonkę.

Wielka Brytania oczekuje od projektu integracji europejskiej, że przynosić on będzie wymierne korzyści jej obywatelom, ale przede wszystkim biznesowi, w tym w szczególności londyńskiemu City. Veto premiera Camerona ws. paktu fiskalnego z grudnia 2011 r. miało być wyrazem obrony interesów brytyjskiego sektora finansowo-bankowego, który w znaczący sposób „dokłada się” do krajowego PKB (14,5% w 2011 r.). Ten ruch spotkał się jednak z krytyką samego City.

Warto zauważyć, że nastawienie przedsiębiorców brytyjskich do UE jest bardzo zróżnicowane: przedstawiciele dużych firm są zasadniczo zdecydowanymi zwolennikami udziału Wielkiej Brytanii w rynku wewnętrznym, MŚP natomiast nie są już tak entuzjastycznie nastawione do wspólnego rynku, narzekając na duże obciążenie kosztownymi i często zmieniającymi się regulacjami unijnymi. Dosyć powszechny jest również brak zgody na usztywnianie rynku pracy na skutek wyśrubowanych przepisów UE. Część Brytyjczyków jest także zdania, że korzystniejsze dla Zjednoczonego Królestwa byłoby wyjście z Unii i wykorzystywanie możliwości, jakie stwarza zacieśnianie współpracy w ramach Wspólnoty Narodów (Commonwealth), a zwłaszcza – ze wschodzącymi gospodarkami.

Kryzys ekonomiczny spowodował znaczące nasilenie krytyki UE ze strony środowisk eurosceptycznych, słabo słyszalny jest natomiast głos zwolenników członkostwa. Premier Cameron zapowiedział negocjowanie nowych warunków funkcjonowania w UE, jak również referendum za pozostaniem w niej na zmienionych zasadach lub też opuszczeniem. Podkreśla się przy tym, że prawdziwym celem rządu jest skłonienie innych partnerów europejskich do głębokiej reformy Unii, która, w związku z poważnymi zmianami wprowadzanymi w ramach strefy euro, de facto już i tak ewoluuje.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Chiny rozgrywają Europę

Tego się nie spodziewaliśmy. Na taką ekspansję nie jesteśmy przygotowani. Dalekie i zawsze trochę nam obce Chiny po 2010 r. ruszyły w kierunku Europy, w tym Środkowej. Wcześniej słyszeliśmy jedynie nieco o ekspansji Państwa Środka w Azji czy w Afryce. Dwie wizyty premiera Wen Jiabao na naszym kontynencie (w czerwcu 2011 r. i kwietniu 2012 r.) przyniosły porozumienia na miliardy dolarów w Niemczech (ponad 15 mld), Wielkiej Brytanii (4,3 mld), a nawet na Węgrzech (1,8 mld). Owocem drugiej z nich było też powstanie – pierwszego tego typu – kompleksowego, złożonego z 12 punktów planu współpracy z państwami Europy Środkowej i Wschodniej. Polska ma być jego ważnym ogniwem, nadzorując specjalny – powołany 6 września 2012 r. w Pekinie – Sekretariat funduszu na rzecz promocji i wsparcia nowych inwestycji.

W ramach planu proponuje się nam nowe inwestycje, w tym w infrastrukturze (chińskie szybkie koleje), nowoczesnych technologiach, a nawet „zielonej gospodarce”. Postuluje się też tworzenie nowych stref gospodarczych i technologicznych, jak również zacieśnienie współpracy naukowej, kulturalnej czy wymiany studentów. W efekcie, pod koniec ubiegłego roku, dwa wielkie banki chińskie otworzyły swoje filie w Warszawie (wcześniej zrobiły to np. w Budapeszcie). Jest jasne, że mają one wspierać omawiane projekty i przedsięwzięcia.

To nowa jakość – w miejsce poprzedniej chińskiej ekspansji towarowej z podażą towarów często wątpliwej jakości (podróbki), mamy teraz do czynienia z bankami i inwestycjami. Te ostatnie były nam dotychczas nieznane. Jeszcze w 2010 r. wynosiły w całej UE zaledwie 0,7 mld euro, tymczasem w 2011 r. skoczyły do sumy przekraczającej 11 mld euro. Tym samym odwróciły dotychczasową tendencję – po raz pierwszy przewyższyły unijne inwestycje w Chinach.

Nowe chińskie inwestycje, czy też głośne przejęcia w Europie (np. Volvo przejęte przez firmę Geely czy niemiecki koncern chemiczny Putzmeister przejęty przez Sany), dowodzą tylko jednego: chiński nacisk inwestycyjny na Europę rośnie. Nacisk ten dotyka również państw Europy Środkowo-Wschodniej – dla przykładu firma Great Wall buduje fabrykę samochodów w Bułgarii, firma Wanhua przejęła kombinat chemiczny Borsodchem na Węgrzech, a firma LiuGong weszła do Stalowej Woli. Według dostępnych danych, udział państw UE w całości chińskich inwestycji – szacowanych na okres 2005–2011 na 335 mld dol. – wzrósł w tym czasie z 1,7 do 8,7 proc.

Dynamicznie rośnie też dwustronna wymiana handlowa. W 2011 r. unijny eksport wyniósł 136,2 mld euro, podczas gdy eksport chiński – 292,1 mld euro, co dawało ujemne saldo w wysokości 155,9 mld euro. Z kolei w handlu Chin z państwami naszego regionu, gdzie ogromna chińska nadwyżka również jest istotnym mankamentem, 12‑punktowy plan premiera Wen Jiabao postuluje niemal dwukrotny wzrost wymiany handlowej w ciągu niespełna 5‑lecia – od 52,9 mld dol. w 2011 r. do 100 mld w roku 2015. Mamy więc do czynienia ze zjawiskiem zupełnie nowym. W dobie kryzysu na rynkach światowych, w tym w strefie euro, pojawia się zatem palące pytanie: co z tym chińskim fantem zrobić?

Chińska ekspansja nie idzie w kierunku Brukseli i UE, lecz w stronę poszczególnych państw członkowskich Unii – i to wybiórczo. UE jest znikającym priorytetem chińskiej dyplomacji.

Brak wspólnej, europejskiej strategii

Już na wstępie trzeba zaznaczyć, że chińska ekspansja nie idzie w kierunku Brukseli i UE, lecz w stronę poszczególnych państw członkowskich Unii – i to wybiórczo. Chiny nie rozumieją UE i są ostatnio do niej dość sceptycznie nastawione, obawiając się o jej przyszłość. Jak napisał w wydanej na początku bieżącego roku pracy na ich temat jeden z najgłośniejszych zachodnich ekspertów do spraw Chin – David Shambaugh – „UE jest znikającym priorytetem chińskiej dyplomacji”.

Zamiast tego Chiny stawiają na „dialogi” z poszczególnymi państwami. Z dziesiątką członków UE podpisały one porozumienia o „strategicznym partnerstwie”. W naszym regionie są to: Polska, Rumunia i Węgry. Warto podkreślić, że ChRL traktuje Europę Środkowo-Wschodnią jako całość, zawieszoną geostrategicznie między Rosją (obszarami poradzieckimi) a Niemcami (UE). Patrzą więc na nas długofalowo i z dystansu. Generalnie, strategię Chin wobec Europy jako całości, można streścić słowami: „angażować się, ale tylko tam, gdzie jest nasz, chiński interes, szukać w Europie (UE) nowych technologii i sposobów zarządzania oraz inwestować, lokując tam nasze ogromne nadwyżki”.

UE nigdy nie dopracowała wspólnej strategii wobec Chin, które są przecież drugą gospodarką świata. Jedynym państwem europejskim, które ma wypracowaną strategię wobec Chin są Niemcy (…) i są one też jedynym europejskim krajem o w miarę zrównoważonym handlu z Państwem Środka.

Niestety, po stronie europejskiej jest znacznie gorzej. UE nigdy nie dopracowała wspólnej strategii wobec Chin, które są przecież drugą gospodarką świata. Fakt ten dziwi jeszcze bardziej, mając na uwadze, że Europa jest najważniejszym partnerem gospodarczym Państwa Środka, wyprzedzając pod tym względem USA. Z kolei Chiny są drugim najważniejszym (po USA) partnerem handlowym UE, a obie strony wypracowały największy wolumen obrotów handlowych na świecie. Jedynym państwem europejskim, które ma wypracowaną strategię wobec Chin są Niemcy (częściowo także Francja i Wielka Brytania) i są one też jedynym europejskim krajem o w miarę zrównoważonym handlu z Państwem Środka. Co więcej, w dobie obecnego kryzysu, stosunki tych dwóch gospodarczych kolosów zdają się przewyższać te, które łączą ChRL z UE.

 

Kim jest nowy partner?

Wszystkie te nowe procesy i zjawiska każą stawiać pytania o chińskiego partnera. Podstawowe z nich brzmi: kim on właściwie jest? To oczywiście kwestia na długi esej czy tom, ale dla naszych potrzeb odnotujmy tylko najważniejsze fakty. Od 2009 r. Chiny są największym eksporterem na globie (wyprzedziły Niemcy), od 2010 r. drugą (po USA) gospodarką świata, z realnymi szansami wyjścia na pierwszą pozycję podczas nadchodzącej dekady. Legitymują się też największymi, rzędu 3,4 bln dolarów, rezerwami walutowymi na globie (czyli około sześciu rocznych PKB Polski!). Aktualnie stawiają sobie ambitny cel, by do 2020 r. być ważnym centrum nowoczesnych technologii. W świetle tego, że praktycznie sprawują monopol na tzw. ziemie rzadkie, jak też posiadają odpowiednie strategie oraz ekspertów i inżynierów (w tym wykształconych na Zachodzie), świat już powinien liczyć się z tym technologicznym wyzwaniem. Idzie ono niejako w ślad za chińskim wyzwaniem ekonomicznym, handlowym, finansowym czy ostatnio nawet militarnym.

Co istotne, chiński kolos nadal jest dynamiczny. Mimo, że ostatnio zwolnił, to jednak w 2012 r. wylegitymował się wzrostem PKB w wysokości 7,5 proc. (na rok bieżący zakłada się niewiele ponad 8 proc.). Tym samym Chin po prostu zignorować się nie da. Trzeba się nimi interesować bardziej, niż dotąd. Szczególnie mając na uwadze, że Państwo Środka – jak widzimy – już zainteresowało się nami.

Korupcja, partyjny nepotyzm, rozbita sieć świadczeń socjalnych czy zniszczone środowisko powodują, że Chiny nie mają najlepszego wizerunku, co przyprawia o ból głowy dzisiejszych rządzących w Pekinie. Jego poprawa jest jednym z priorytetów w stosunkach z Europą.

Chiny mają pieniądze, szybki wzrost i potrafią zrobić duże wrażenie swą dynamiką i rozwojem. Ale mają też masę mankamentów i zadań do wykonania. Poprzednia ścieżka szybkiego rozwoju najwyraźniej została już zakończona. Przyniosła ona ze sobą wiele groźnych skutków ubocznych, jak np. korupcja, uwłaszczenie nomenklatury spod znaku rządzącej Partii, rozbita sieć świadczeń socjalnych czy zniszczone środowisko. Kraj nie ma też najlepszego wizerunku w świecie (szczególnie w zachodnim), co przyprawia o ból głowy dzisiejszych rządzących w Pekinie. Jego poprawa jest jednym z priorytetów w stosunkach z Europą.

Chińczycy o tym wszystkim wiedzą, więc większość z nich trzyma się poprzedniej strategii, taoguang yanghui , czyli ukrywania swych umiejętności i zbierania sił, zaproponowanej w 1991 r. przez wizjonera zmian – Deng Xiaopinga. Teraz mówią o „wielkim renesansie chińskiej nacji”, trzecim takim w długich chińskich dziejach. Rozumieją pod tym przede wszystkim główny cel: pokojowo włączyć do chińskiego krwiobiegu Tajwan, tak jak 1 lipca 1997 r. zrobiono to z Hongkongiem. To „święte zadanie” nowego pokolenia przywódców (Xi Jinping, Li Keqiang), które właśnie doszło do władzy na najbliższe 10 lat. Jeśli liderzy ci to zadanie wykonają, stworzą nowe supermocarstwo. Musimy o tym pamiętać, myśląc o przyszłości.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Geopolityczne rozterki Europy

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk.

Jedna ze słabości Europy ma charakter strukturalny i wiąże się z jej politycznym rozdrobnieniem. Elity w Europie postulują silniejszą integrację polityczną, trafnie przestrzegając, że w innym przypadku Europa sama pozbawi się wpływów na świecie.

Leszek Szmidtke: Europa, żyjąc swoimi problemami, stawia się coraz bardziej z boku globalnej gospodarki?

Janusz Reiter: Globalny wyścig gospodarczy nie jest czymś nowym, chociaż jego tempo i zasięg to coś dotychczas nieznanego. Europa ma w tej sytuacji dwa handicapy. Pierwszy to kryzys – finansowy, ale w konsekwencji także polityczny. Wierzę, że Europa jednak z niego wyjdzie. Druga słabość ma charakter strukturalny i wiąże się z politycznym rozdrobnieniem Europy. Żadne z dużych państw europejskich nie ma i nie będzie miało statusu mocarstwa globalnego. Niemcy najbardziej zbliżają się do takiej roli, ale tylko w jednej dziedzinie, jako mocarstwo handlowe. Francja i Wielka Brytania to gospodarki o globalnych interesach, ale nie o globalnym znaczeniu. Ta słabość jest wszystkim dobrze znana i przedyskutowana na wszystkie sposoby, ale nie implikuje to praktycznych konsekwencji. Problem ma bowiem naturę polityczną i dotyczy tak delikatnych spraw, jak suwerenność i uprawnienia państw narodowych. Elity w Europie (głównie zachodniej) postulują silniejszą integrację polityczną, trafnie przestrzegając, że w innym przypadku Europa sama pozbawi się wpływów na świecie. Apele te pozostają jednak bez odpowiedzi. Europa jeszcze nie odczuwa wystarczająco dotkliwie tego, co oznacza marginalizacja w kontekście międzynarodowym. Póki co jest tylko jedno pełnowymiarowe mocarstwo globalne – Stany Zjednoczone, co jednak nie zmienia faktu, że ich wpływy na świecie też mają swoje granice, wyznaczane m.in. przez ambicje takich mocarstw jak Chiny, Indie czy Brazylia. Unia Europejska, przy jej wszystkich wewnętrznych słabościach, jest oczywiście znaczącym graczem w gospodarce światowej. Tam, gdzie prowadzi ona wspólna politykę, inni muszą się z nią liczyć. Widać to zwłaszcza w polityce handlowej.

ppg-1-2013_co_dalej_z_ta_europa

Pojawienie się nowych mocarstw, dynamicznych, a nawet agresywnych w zachowaniu, ogranicza oczywiście wpływy nie tylko Stanów Zjednoczonych czy Unii, ale całego świata zachodniego. W tej sytuacji inicjatywa zawarcia porozumienia amerykańsko-europejskiego w sprawie usuwania barier w handlu i inwestycjach jest wyrazem rosnącej troski obu partnerów wspólnoty atlantyckiej . Taka wielka otwarta przestrzeń gospodarcza byłaby czymś zupełnie nowym, zmieniającym globalny układ.

W kwestiach militarnych kraje europejskie zachowują się inaczej, niż Chiny czy USA – nie tylko dlatego, że mają dużo mniejsze możliwości reagowania. Ogromne znaczenie ma społeczna niechęć do posunięć militarnych.

Zatem nie można ograniczać się do gospodarki. Trzeba wzmocnić pozycję polityczną i tym samym być bardziej aktywnym uczestnikiem światowych wydarzeń, niż do tej pory.

Unia Europejska nie stanie się, przynajmniej w perspektywie kilku lat, pełnowymiarowym mocarstwem. Byłoby to pożądane, ale jest nierealne. Szereg działań zmierza do wzmocnienia jej pozycji i na przykład większego uniezależnienia się od zewnętrznych źródeł energii. Niektóre kraje, jak Niemcy, stawiają w związku z tym głównie na OZE, inne – jak Polska – na gaz łupkowy. W przyszłości surowce energetyczne będą miały większe znaczenie, niż dziś, i trudno będzie konkurować na tym polu z Chinami czy nawet Stanami Zjednoczonymi, które zawsze będą bardziej stanowcze i nie będą bały się używać siły militarnej do obrony swoich interesów gospodarczych. Kraje europejskie zachowują się inaczej nie tylko dlatego, że mają dużo mniejsze możliwości reagowania. Ogromne znaczenie ma tutaj społeczna niechęć w wielu krajach do używania siły wojskowej. Kiedy przed laty ówczesny prezydent Niemiec Horst Köhler, mówiąc o obecności niemieckich żołnierzy w Afganistanie, wspomniał, że bronią oni również gospodarczych interesów swojego kraju, wywołał niesłychaną falę krytyki. Jej efektem było ustąpienie prezydenta ze stanowiska. Jednak w dłuższej perspektywie rozbieżność między obecnością gospodarczą i brakiem możliwości obrony będzie negatywnie wpływała na europejskie interesy ekonomiczne.

ppg-1-2013_geopolityczne_rozterki_europy_2

Skoro Niemcy nie kwapią się do podejmowania większych wyzwań, trudno będzie o silne wsparcie polityczne, a tym bardziej militarne. Bilans korzyści oraz kosztów też już nie jest tak atrakcyjny, jak przed 2008 rokiem. Czy Niemcy mogą mieć słabszą determinację w ratowaniu strefy euro?

Dla Niemiec dalsze trwanie i rozwój Unii Europejskiej są korzystne i dlatego nadal będą się angażować we wsparcie pomysłów na jej ratowanie. Powodów jest kilka, ale najważniejszy jest ten ekonomiczny: Niemcy jako mocarstwo handlowe potrzebują otwartych rynków. Wspólna waluta sprzyja handlowi i dlatego ogromna większość niemieckiej gospodarki jest za utrzymaniem strefy euro. Niemcy mają też interes polityczny w utrzymaniu integracji europejskiej: ona chroni je, przynajmniej do pewnego stopnia, przed podejrzeniami o dążenie do hegemonii. Z resztą ten problem właśnie się ujawnia: Niemcy ściągają na siebie niechęć tych krajów, którym powodzi się gorzej, i które właśnie dlatego są skazane na niemiecką pomoc. Strefa euro miała pomóc uniknąć takich sytuacji, ale obecna sytuacja wyraźnie pokazuje, że wspólna waluta ma istotne wady konstrukcyjne. Stąd apele powtarzane w Niemczech jak zaklęcie, że potrzeba „więcej Europy”. Tutaj wracamy do zarysowanego na wstępie dylematu: ile inwestuje się tzw. kapitału politycznego w stworzenie wspólnej dla Europejczyków reprezentacji w świecie, a na ile rolę tę nadal mają pełnić państwa narodowe?

Naturalnie, nie ma żadnego konfliktu między Europą a Ameryką, nie ma również rozbieżności w wartościach czy poglądach po obu stronach oceanu. Może nawet jest to istota problemu, ponieważ Stany Zjednoczone potrzebują partnera w działaniu, a nie w poglądach

Czy amerykańsko-europejska strefa wolnego handlu jest próbą zrównoważenia dynamicznego rozwoju Azji Południowo-Wschodniej?

Trwają poszukiwania nowych impulsów wzrostu gospodarczego. Po jednej i drugiej stronie Oceanu Atlantyckiego panuje przekonanie, że stworzenie takiej przestrzeni będzie korzystne. W tle jest również uzasadnienie polityczne, gdyż wspólnota transatlantycka jest w kryzysie. Naturalnie, nie ma żadnego konfliktu między Europą a Ameryką, nie ma również rozbieżności w wartościach czy poglądach po obu stronach oceanu. Może nawet jest to istota problemu, ponieważ Stany Zjednoczone potrzebują partnera w działaniu, a nie w poglądach. Europa nie przekształci się raczej w mocarstwo polityczne, a tym bardziej militarne, więc trzeba szukać innych wspólnych płaszczyzn i gospodarka wręcz sama się narzuca. Ameryka i Europa mają największy udział w światowym handlu, tu też jest największy przepływ inwestycji. Trzecim uzasadnieniem jest wzmocnienie pozycji wobec nowych, globalnych graczy, którzy nie tylko odgrywają coraz mocniejszą pozycję w światowym handlu, ale również mają poważne aspiracje polityczne. Tutaj naturalnie znowu chodzi przede wszystkim o Chiny.

Europejczycy będą się zastanawiali, jaki Amerykanie mają w tym interes, żeby mieć silnego partnera, który może stać się konkurentem…

Kiedyś Francja lansowała taką mocarstwową wizję Europy budowanej w opozycji do Stanów Zjednoczonych. Dziś nie ma takiej obawy, a nawet Europa nie odgrywa takiej roli, jakiej by oczekiwała Ameryka. Europejski potencjał jest dużo większy, niż funkcja jaką pełni Unia lub poszczególne kraje. Gdyby Unia lepiej się zorganizowała, gdyby europejski filar NATO uległ wzmocnieniu – Amerykanie przyjęliby to z zadowoleniem. Przecież Europa powinna interweniować w Afryce Północnej, kiedy trzeba wygaszać konflikty. W przestrzeni gospodarczej oczywiście jest i będzie konkurencja, ale czym różni się ona od konkurencji między firmami z Holandii i Belgii lub Niemiec oraz Francji? Przecież przedsiębiorstwa z różnych krajów unijnych ze sobą konkurują, ale też współpracują. W partnerstwie chodzi o uchylanie przeszkód w dostępie do rynków, a to tylko pomaga w rozwoju firm i gospodarek.

Czy Stany Zjednoczone w przestrzeni politycznej, ale także gospodarczej, potrzebują Unii bardziej zintegrowanej? Może Stanów Zjednoczonych Europy?

Stany Zjednoczone Europy są co najwyżej teoretycznym rozważaniem. USA współpracują najbliżej z poszczególnymi państwami, a szczególnie z Niemcami, Wielką Brytanią oraz Francją, do pewnego stopnia także z Polską. Unia Europejska jako całość, w najbliższych latach, nie stanie się politycznym partnerem USA.

Z amerykańskiego punktu widzenia, która z europejskich dróg jest bardziej pożądana: ścisłej integracji czy może brytyjska, ograniczająca Unię do wolnego handlu oraz inwestycji?

Ponieważ Brytyjczycy mają niewielkie wsparcie w kontynentalnej części Europy, Amerykanie nie mają takiego dylematu. Nie zależy im również na izolacji lub samoizolacji Zjednoczonego Królestwa, gdyż będzie ono poważniejszym partnerem wtedy, gdy Brytyjczycy będą mieli duży wpływ na kształt unijnej polityki.

Doświadczenie sporów pomiędzy USA a niektórymi europejskimi krajami pokazało wartość Unii Europejskiej. Samodzielnie kraje Europy nie są w stanie przeciwstawić się takim potęgom jak np. USA. Razem mogą to zrobić.

A polskie wybory? Integracja oznacza przyjęcie euro, co wywołuje duże obawy i sprzeciwy. Może lepiej pójść w świat samodzielnie jak Korea Południowa, Norwegia lub Szwajcaria?

Nie bardzo wiem, dokąd Polska miałaby dojść taka „samodzielną” drogą. Chyba tylko do Unii Euroazjatyckiej z Rosją. A zamiast teoretycznych rozważań na temat suwerenności i modelu szwajcarskiego, polecam właśnie najnowsze doświadczenia Szwajcarii. Jej banki znalazły się pod presją rządu amerykańskiego, domagającego się danych o kontach obywateli USA. Spełnienie tego żądania oznaczałoby złamanie prawa szwajcarskiego. Sprzeciwienie się Waszyngtonowi prowadziłoby z kolei do sankcji o potencjalnie niszczących skutkach. W tej sytuacji Szwajcaria musiała zmienić prawo. Nie było to łatwe i wywołało w tym kraju wielkie oburzenie. Unia Europejska miała podobny spór z USA – dotyczył on danych pasażerów linii lotniczych. W tym sporze byli dwaj partnerzy o porównywalnej sile. Spór zakończył się kompromisem i pokazał wartość Unii Europejskiej. Samodzielnie kraje Europy nie są w stanie przeciwstawić się takim potęgom jak np. USA. Razem mogą to zrobić.

Skip to content