Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Chcieć to nie znaczy móc, móc to nie znaczy chcieć

Z Janem Zarębskim , przewodniczącym Gdańskiego Związku Pracodawców, rozmawia Dawid Piwowarczyk .

– Czy obecnie absolwenci szkół średnich lub wyższych są atrakcyjni dla biznesu?
– Osoby kończące szkołę nie są dostatecznie przygotowane do sprawnego wkroczenia na rynek pracy. Zdając sobie sprawę z tego, że młodzi ludzie nie mogą mieć dużego doświadczenia, muszę podkreślić, iż w większości przypadków rozczarowujemy się poziomem prezentowanym przez absolwentów.

– Z czego wynika rozczarowanie?
-Uczelnie nie biorą pod uwagę tego, co student będzie robił po ich ukończeniu. Szkoły nie obserwują rynku, nie reagują na wysyłane z niego sygnały. Problemem jest także to, że młodzi ludzie nie mają w czasie studiów zajęć praktycznych, które pozwalałyby im już w trakcie nauki zapoznawać się z pewnymi zagadnieniami nie tylko od strony teoretycznej, ale i praktycznej. Podkreślam, że problem ten dotyczy zarówno szkół wyższych, jak i średnich. Zawsze będzie bowiem grupa młodych osób kończących edukację na poziomie średnim. Wynika to po pierwsze z tego, że nie wszyscy mają predyspozycje do studiowania. Po drugie zaś z tego, iż zawsze będą istniały takie zawody, w których w zupełności wystarczy dobre wykształcenie, na przykład na średnim poziomie technicznym.

– A jakie są największe „wady” absolwentów szkół wyższych?

– Gremialnie dużym rozczarowaniem okazały się dla nas, przedsiębiorców studia licencjackie. Mieliśmy nadzieję, że takie studia pozwolą w pierwszej kolejności zdobywać wiedzę praktyczną, wiedzę o rynku, o biznesie. Spodziewaliśmy się tego, że ułatwią one młodym ludziom wkomponowanie się w rynek pracy, że będą kształciły również umiejętności niezbędne do podejmowania własnej działalności gospodarczej.

– Dlaczego następuje takie rozminięcie się potrzeb rynku pracy z ofertą edukacyjną?

– Dzieje się tak, ponieważ szkoły nie czują się zobligowane do przygotowywania dobrego, optymalnego produktu w postaci oferty edukacyjnej. To nie rynek pracy płaci uczelni, ale student. Skutkiem czego kształcący dostosowują się do oczekiwań studentów/klientów, a nie zastanawiają się, co dany absolwent będzie robił, i jak najlepiej przygotować go do przyszłych wyzwań.

– Czy nie jest to jednak w dużej mierze zaniedbanie biznesu? – Po części na pewno też. Ale wydaje mi się, że największym problemem jest mała mobilność uczelni. Zarzut ten, całkiem inaczej niż mogłoby się wydawać, skierować należy głównie w stronę uczelni prywatnych. Uczelnie państwowe bowiem zaczynają już zauważać pewne procesy i coraz częściej rozbudowują swoje kontakty z samorządami i biznesem, a w konsekwencji modyfikują swoją ofertę zgodnie z sugestiami tych środowisk.

– Ciekawa uwaga. Wydawać by się mogło, że to właśnie młode uczelnie cechować powinna większa mobilność i otwartość w reagowaniu na potrzeby rynku. – Zdecydowanie częściej problem dotyczy właśnie szkół prywatnych oferujących byle jakie studia. Uważam, że program jest dostosowany do potrzeby klientów – młodych ludzi, studentów. Dla nich wielokrotnie liczy się tylko to, by ukończyć jakiekolwiek, czasem byle jakie, studia, by „mieć papier”, a nie wiedzę. Poziom wykładów, zaliczeń i egzaminów jest zwykle dobrany w taki sposób, żeby student był zadowolony, nie zaś tak, żeby „klient” nabył potrzebną wiedzę. Najlepszym przykładem niedostosowania jest to, że kształcimy masy studentów na kierunkach ekonomicznych i humanistycznych, gdzie już teraz jest zdecydowana nadpodaż absolwentów, a zaniedbujemy kierunki techniczne, gdzie zapotrzebowanie na prace jest duże. Uczelnie publiczne są tutaj lepiej przygotowane. Obserwując przykład Politechniki, Uniwersytetu Gdańskiego czy Akademii Medycznej, widzimy, że władze tych uczelni starają się dynamicznie reagować, wskazując studentom te kierunki, gdzie popyt na pracę będzie rósł. Problemem jest to, że zazwyczaj są to kierunki trudniejsze, mniej wdzięczne do studiowania, wymagające większego zaangażowania w czasie studiów, ale jednocześnie odwdzięczające się możliwością łatwego odnalezienia się na rynku pracy. Młodzi ludzie po takich kierunkach szybciej osiągają także awans materialny oraz społeczny. Problemem jest to, że zmiany nie są wynikiem jakiegoś społecznego kompromisu, a tylko pewnego rodzaju działaniami administracyjnymi ze strony uczelni. Niestety ciągle brakuje jeszcze wsparcia państwa, które powinno łożyć większe kwoty na rozwój tych kierunków i lepsze wyposażenie uczelni. Brakuje tutaj wciąż tego, o czym mówiliśmy wcześniej – udziału biznesu, czy szerzej mówiąc rynku pracy w tym procesie. Istnieje tu zbytnia pasywność. Oczywiście jest to po części wynikiem pewnych zaszłości. Głos środowisk biznesu był tutaj bowiem zawsze mało słyszalny i uważany za niepoważny i niepotrzebny. Idąc dalej wstecz, dużym problemem były unormowania, które gwarantowały każdemu absolwentowi pracę. Innymi słowy, ani uczelnia, ani student nie mieli żadnej motywacji do zadawania pytań o potrzeby rynku pracy. Nawet osoba po najbardziej absurdalnym kierunku, z bardzo małą wiedzą była przez ówczesny rynek wchłaniana.

– Ale pomorski biznes jest już gotowy na przejęcie aktywnej roli w edukacji? – Z żalem muszę stwierdzić, że biznes nie jest jeszcze przygotowany. Niska kapitalizacja biznesu powoduje, że przedsiębiorcy nie mają niezbędnych kapitałów do tego, by stać się wiarygodnym partnerem dla uczelni. Ponadto inwestycje zagraniczne, szczególnie w naszym regionie, obejmują głównie usługi, handel. Brakuje inwestycji w nowe technologie. To firmy high-tech są na całym świecie najbardziej naturalnym i najczęstszym partnerem ośrodków naukowo-badawczych.

– Ale nie ma inwestycji, bo mamy marną naukę, czy raczej nie ma nauki na dobrym poziomie, bo mamy marne inwestycje?

– Uważam, że nauka sobie sama nie poradzi. Biznes musi mieć środki, by móc łożyć na badania, pomagać, finansować pewne działania. I tu się rodzi pytanie, jak takie działania realizować, jeżeli większość firm wiąże koniec z końcem. Potrzebne są bowiem rezerwy kapitałowe, które wyzwolą inwestycje i inicjatywy innowacyjne. Trzeba biznesowi, poprzez tworzenie przyjaznego otoczenia i ułatwianie dostępu do źródeł kapitału, stworzyć system zachęcający do działań modernizacyjno-rozwojowych. Jeżeli biznes będzie miał małe zyski i będzie istniało bardzo małe prawdopodobieństwo sukcesu, to żaden rozsądny biznesmen nie zaangażuje się w taki projekt.

– Panie Prezesie, mówimy tutaj tylko o wadach systemu, a wydaje się, że nie zauważamy wad w nas samych. Dla przykładu, amerykański system edukacji i system otoczenia biznesu jedynie kierują młodych ludzi w pewną stronę, a nie wyręczają ich. Do sukcesu potrzebna jest wizja i determinacja sukcesu, a inne rzeczy, takie jak dostęp do kapitału i źródeł finansowania okazują się problemem wtórnym.

– Nie zgodziłbym się z taka tezą. Stany Zjednoczone, najlepiej rozwinięta i największa gospodarka wolnorynkowa na świecie ma silnie rozwinięty system wsparcia przedsięwzięć innowacyjnych. To tam powstały pierwsze parki technologiczne, to tam przedsięwzięcia innowacyjne uzyskują wielkie wsparcie ze środków publicznych. Gospodarka liberalna i wolny rynek pojawiają się dopiero później, już na etapie wchodzenia na rynek. Wcześniej taki np. młody absolwent może liczyć na to, że państwo zrobi wszystko, żeby dostarczyć mu rzetelną wiedzę i dostęp do środków niezbędnych do zrealizowania sensownych projektów. W Polsce tego nie ma. Szczególnie wyczuwa się brak kapitału.

– Panie prezesie, ale przecież przykład sukcesu Irlandii, Indii, Korei, a ostatnio Chin wyraźnie pokazuje, że kapitał cechuje obecnie niesamowita mobilność. Dzisiaj pozyskanie kapitału wydaje się coraz mniejszym problemem. Przykład Krakowa, Wrocławia czy ostatnio Łodzi pokazuje, że wiedza, wizja i determinacja prowadzą do sukcesu.

– Uważam, że Pomorze nie odbiega od średniej krajowej, a jeżeli już, to na plus. Nie mówiłbym tu o zapaści czy upadku regionu. Mamy takie firmy, jak Intel i Flextronic i wiele innych, mniejszych projektów, które równoważą te spektakularne wielkie inwestycje lokowane na południu kraju. Pomorskie jest na 4-5 miejscu wśród wszystkich województw, jeżeli chodzi o poziom rozwoju gospodarczego. Ale jeżeli już chodzi o eksport liczony per capita, to jesteśmy na pierwszym miejscu pracy. Nasze firmy potrafią wytworzyć produkty atrakcyjne na globalnym runku. Co więcej, ponad 20 procent eksportu to już produkty i usługi zaliczane do wysokozaawansowanych. Mam nadzieję, że Polska zaczyna być coraz lepiej postrzegana. Po pierwszym okresie, gdy dominował zagraniczny kapitał spekulacyjny, ja oczekuję obecnie napływu kapitału zainteresowanego inwestycjami w sektory wysokich technologii. Uważam, że w Polsce i na Pomorzu mamy duży potencjał, ale należy dbać o jego dalszy rozwój. Najlepszy przykład niewłaściwego inwestowania w przyszłe bogactwo narodu możemy zaobserwować właśnie w szkolnictwie wyższym. Występuje tu wyraźny deficyt kształcenia na kierunkach technicznych. Gdy u nas tylko co trzeci student pobiera naukę w tym kierunku, to na zachodzie Europy wskaźnik ten sięga 25 %, a w krajach azjatyckich kierunki techniczne kończy co trzeci student. Mam nadzieję, że te małe pozytywne sukcesy będą mobilizowały młodych ludzi i kierowały ich tam, gdzie będą mieli największe szanse sukcesu. Obecnie taki potencjał leży właśnie w naukach ścisłych, inżynieryjnych.

– Ale czegoś brakuje studentom? – Brakuje im zwłaszcza przygotowania do szybkiego, bezproblemowego wejścia w funkcję pracownika. Muszę tutaj jednak podkreślić, że polskie uczelnie bardzo dobrze przygotowują studentów pod względem wiedzy ogólnej. Uważam, że mamy przewagę kształcenia w Polsce w stosunku do kształcenia na innych uczelniach. Nasz student ma dobrze rozwinięty poziom inteligencji własnej, przez co potrafi się dostosować do zmian.

– Czy to nie jest tak, że nawet jak mamy potencjał to go trwonimy? Mamy cenione i duże ośrodki akademickie w biotechnologii, informatyce, a mimo to nie słyszymy o sukcesach biznesowych. Nie powstają firmy czy to absolwentów, czy innych podmiotów, które zagospodarowywałyby ten potencjał i przekuwały wiedzę na sukces ekonomiczny.

– Myślę, że powoli zaczynamy dostrzegać naszą szansę. Na razie głównie w informatyce. Istnieje tutaj kilka dużych i ciekawych projektów biznesowych. To napędza nowe projekty i zachęca młodych ludzi do studiowania informatyki. Z roku na rok notujemy przyrost liczby studentów na tym kierunku i obecnie już łącznie kilka tysięcy młodych ludzi pogłębia swoją wiedzę w tym zakresie. To zaś owocuje tym, że bogata kadra i nowe pomysły wpływają na szybki rozwój tego sektora na Pomorzu. Jest to również dobry przykład na to, że nauka i rynek pracy mogą się spotkać i mieć wspólne cele. W biotechnologii mamy bardzo duży potencjał intelektualny, którego niestety nie potrafimy zagospodarować. Młodzi ludzie, świetnie wykształceni, bardzo często nie mogąc znaleźć pracy, uciekają nam do Warszawy, a jeszcze częściej do Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych. Pozwalamy sobie na utratę najbardziej cennego kapitału intelektualnego. Co więcej, nasze ośrodki bardzo często prowadzą ciekawe, nowatorskie projekty. Nie potrafimy jednak wykorzystać ich wyników komercyjnie. Zatem często my jako biedny kraj, biedny region finansujemy drogie projekty badawcze, z których korzyści dyskontują potem firmy zachodnioeuropejskie czy amerykańskie.

– Czy to nie jest tak, że to nasza wina, że to nasz grzech zaniechania? Jeżeli jako społeczność regionu stworzymy tym młodym zdolnym absolwentom warunki do funkcjonowania i rozwoju, to może okazać się, że duża część, jeśli nie większość z nich, zamiast wyjeżdżać, będzie pracowała tutaj na Pomorzu, przyczyniając się do rozwoju i bogacenia nas wszystkich jako społeczności?

– Rzeczywiście brakuje tutaj mechanizmów promujących pewne zachowania. Oczywiście pojawiają się nowe, ciekawe projekty wsparcia, ale to ciągle jest niewystarczające. Musimy położyć silniejszy nacisk na tworzenie mechanizmów wsparcia. I to zarówno logistyczno-systemowego, jak i finansowego. Jeżeli będziemy mieli takie instrumenty, to wcześniej, czy później zaczniemy odczuwać pozytywne skutki.

– Panie Marszałku, czy to nie tak, że państwo nie tylko nie pomaga, ale wprost przeszkadza? Jeżeli popatrzyć na życiorysy amerykańskich ludzi sukcesu, to daje się zauważyć u większości z nich jeden wspólny element życiorysu: ci ludzie bardzo często, zanim odnieśli sukces, mieli już za sobą dwa, trzy, cztery wcześniejsze biznesy, które nie wypaliły. System, w którym oni funkcjonują, pozwala im jednak na tego typu błędy. Państwo, inwestorzy wykładający środki na tego typu projekty mają świadomość wysokiego ryzyka porażki i godzą się z tym, nie przerzucając odpowiedzialności na tych młodych ludzi stojących na początku swojej kariery zawodowej. W Polsce absolwent ma zazwyczaj tylko jedną szansę. Jeżeli powinie ci się noga, to już raczej się nie podniesiesz. To zniechęca i demotywuje większość chętnych.

– Rzeczywiście w Polsce nie ma takich mechanizmów. Wprawdzie wiele się mówi, o tym jak skutecznie pomagać i wspierać ciekawe inicjatywy biznesowe absolwentów. W dalszym ciągu jednak zarówno samorządy, jak i uczelnie znajdują się jeszcze w blokach startowych. W większości już wiemy, czego potrzeba, jakich narzędzi użyć, ale jeszcze czeka nas wdrażanie. Musimy to zrobić jak najszybciej, bo globalna gospodarka rozwija się bardzo szybko i jeżeli teraz nie wykorzystamy naszej szansy, to nie mamy, co liczyć na to, że jeszcze jutro, czy pojutrze będziemy mieli szansę. Ale podkreślam, że problemem jest tutaj głównie brak kapitału. Wprawdzie podejmujemy już pewne działania, takie jak utworzenie Funduszu Inwestycyjnego czy Pomorskiego Funduszu Doręczeniowego, ale w dalszym ciągu mamy za małe kapitały w stosunku do potrzeb regionu.

– Czy to nie jest tak, że nawet te niewielkie środki marnotrawimy, na przykład finansując studia osobom, które zaraz po ich ukończeniu wyjeżdżają za granicę i tam przyczyniają się do rozwoju, a nie u nas na Pomorzu. Może wprowadzenie odpłatności za studia pozwoliłoby na lepszą alokację środków i zwiększenie szans edukacyjnych młodzieży?

– To jest oczywiście problem. Nie tylko Polski, ale i innych państw członkowskich, które stoją na niższym poziomie rozwoju. Tutaj zawsze rodzi się ryzyko, że kadry o wysokich kwalifikacjach będą odpływały do krajów wyżej rozwiniętych oferujących im lepsze warunki płacy i życia. Ale uważam, że w sprawie odpłatności należy zachowywać ostrożności, by jeszcze bardziej nie obniżyć szans edukacyjnych młodzieży pochodzącej z mniej zamożnych rodzin. Wtedy moglibyśmy marnować jeszcze więcej talentów niż teraz. Myślę, że najlepszym sposobem rozwiązania emigracji osób po studiach, byłoby nie, tworzenie barier administracyjnych, ale stworzenie takich warunków, by młodzi ludzie mogli tutaj realizować się zawodowo.

– Mówi Pan, że szkoły nie myślą prorynkowo, ale dlaczego sami praktycy nie idą, jak to ma miejsce w Stanach Zjednoczonych, sami na uczelnie by uczyć, dzielić się swoim doświadczeniem praktycznym z uczniami i studentami?

– W dużej mierze jest to jeszcze wynik pewnego klasycznego podejścia do problemu, w którym edukacja i biznes nie współpracowały ze sobą. Istnieje bardzo duża przepaść między teoretykami i praktykami. Często nawet mowa o otwartej niechęci między tymi grupami. Dodatkowym problemem są kompleksy i to najczęściej nauczycieli akademickich. Czują się oni często lepsi, uważają, że mają wyższą pozycję społeczną i nie wypada im „bratać” się z „kapitalistami”.

– A czy to nie jest tak, że ten nie najlepszy stan edukacji jest wszystkim na rękę. Uczelniom, bo tym słabym nauczycielom nie grozi konieczność zmian i dokształcania oraz rywalizacji i weryfikacji ich wiedzy i umiejętności. Biznesowi, bo nowe, innowacyjne firmy to dla nich groźna konkurencja. Władzom, bo mogą cały czas pracować nad strategiami, a jednocześnie brak wdrożeń uwalnia ich od odpowiedzialności za ewentualne błędy poczynione w ich trakcie?

– Uważam, że to zbyt radykalny osąd. Prawdą jest, że system edukacji ma wiele mankamentów ale jednocześnie nie wolno tutaj wprowadzać radykalnych i nie przemyślanych zmian. Zmiany muszą być planowane i długofalowe.

– Trudno o dobrą edukację bez dobrych pedagogów.

– To prawda. Ze smutkiem muszę powiedzieć to, o czym wszyscy wiedzą od wielu lat – szczególnie jeżeli chodzi o nauczycieli pracujących w szkołach podstawowych i średnich – istniała weryfikacja negatywna. Uczyć szli ci, którzy nie potrafili „lepiej” pokierować swoją karierą. Oczywiście należy podkreślić, że na szczęście nie dotyczy to wszystkich. Zawsze istniała grupa „pasjonatów”, którzy gotowi byli uczyć niezależnie od marnych warunków finansowych i niskiego prestiżu zawodu.

– Ale jak teraz zweryfikować tę kadrę tak, by zostali tylko najlepsi?

– Niestety przez wiele lat nauczyciele zamiast koncentrować się na poprawie swojego warsztatu, podnoszeniu poziomu wiedzy, częściej zajmowali się walką o swoje przywileje. To powoduje, że obecnie trudno jest usunąć nawet marnej jakości pedagoga. Ale uważam, że proces odnowy na poziomie szkolnictwa podstawowego i średniego nabiera rozpędu. Najlepszym tego dowodem są wysokie pozycje pomorskich szkół w rankingach.

– Pomorskich, to chyba zbyt mocne określenie. Tak naprawdę na szczycie jest tylko kilka szkół z Trójmiasta. Pozostały teren województwa prezentuje się, co najwyższej przeciętnie, z pewnymi tendencjami równania raczej w dół, a nie w górę. – Niestety ten obraz rzeczywiście znacząco odbiega od naszych oczekiwań. Ale to jest efekt traktowania przez wiele lat edukacji po macoszemu. Brak środków, negatywna selekcja kadr, to powoduje, że trudno oczekiwać świetnych efektów. Reforma musi przede wszystkim dotknąć systemu kształcenia pedagogów, tak by wytworzyć kadrę, która będzie potrafiła kształcić młodych ludzi w sposób nowoczesny, dający wiedzę niezbędną do zaistnienia przyszłych absolwentów na rynku.

– Wracając do biznesu i jego kontaktów z systemem edukacji, czy nie boi się Pan, że mimo wielkiego bezrobocia zacznie niedługo brakować kadr? – Taka możliwość istnieje. Szczególnie jeżeli w dalszym ciągu nie będzie jasnej polityki edukacyjnej. Już teraz zaczynamy odczuwać brak kadry technicznej. To efekt właśnie braku jasnej strategii. Mamy coraz większą sfrustrowaną grupę humanistów nie mających satysfakcjonującej ich pracy, z drugiej strony firmy zaczynają coraz bardziej „walczyć” między sobą o studentów kierunków technicznych.

– Czy firmy nie powinny więc bardziej angażować się w pozyskiwanie przyszłych kadr? Na zachodzie bardzo popularne jest fundowanie praktyk studenckich, czy stypendiów.

– U nas też jest już wiele takich działań. U mnie w firmie praktycznie cały czas trzech, czterech studentów ma praktyki. Obserwujemy ich i najlepsi dostają oferty pracy jeszcze w trakcie studiów. Osoby dobre kończące ciekawe kierunki nie mają problemów ze znalezieniem pracy.

– Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Dziury w systemie

– czyli o uniwersytetach Bolka i Lolka, mordoklejkach i zaświadczeniach do WKU

Ekonomia stała się modna. Uczelnie wyższe prześcigają się w otwieraniu nowych kierunków, które w swej naturze są podobno ekonomiczne. Zlepek szalenie interesujących wyrazów w ich nazwach ma za zadanie wabić przyszłych studentów i przekonać ich, że powinni podjąć się trudu studiowania, bo perspektywy będą przed nimi wielkie. Licea ogólnokształcące oferują w siatce godzin przedmiot „podstawy przedsiębiorczości”, zaś szkoły o profilach ekonomicznych przeżywają mały boom. Być ekonomistą to znaczy – według społecznej percepcji – mieć zapewniony dostatni byt.

Doświadczenie w nauczaniu przedmiotów ekonomicznych w różnych typach szkół i na różnych szczeblach edukacji pozwala mi stwierdzić, że percepcja ekonomii – zarówno ze strony uczniów/słuchaczy/studentów, jak i nauczycieli/wykładowców – może służyć za „papierek lakmusowy” całego systemu edukacji i oświaty. Można ujrzeć efekty reform, zmiany mentalności i świadomości społeczeństwa (szczególnie młodzieży), kształtowanie się nowych postaw i zachowań – krótko mówiąc, przyjrzenie się percepcji ekonomii z różnych perspektyw może pomóc w ocenie całego systemu edukacji, jego mocnych stron, ale także niedorzeczności w nim tkwiących.

Postrzeganie ekonomii rozpatrzę z sześciu odrębnych perspektyw. Pierwsza dotyczy uczniów liceów ogólnokształcących, druga uczniów dziennych szkół zawodowych. Nie mogę pominąć słuchaczy zawodowych szkół wieczorowych. Kolejną grupą będą ci, którzy ekonomii uczą – nauczyciele i wykładowcy. Na koniec pozostają decydenci odpowiedzialni za paragrafy, programy i inne dokumenty, bez których mielibyśmy (?) na rynku nauczania ekonomii organizacyjne i programowe zamieszanie.

Licealiści są chętni do współpracy z nauczycielami przedsiębiorczości. Wnikliwie analizują prezentowany przez pedagogów materiał. Poszukują informacji poza podręcznikiem i lekcją. Ich percepcja ekonomiczna zasługuje na pochwałę. Odbierają bodźce i pozwalają, aby na nich oddziaływały. Tworzy się w ich umysłach konstrukcja prawidłowego funkcjonowania człowieka ekonomicznego, który analizuje, co mu się opłaca, jakich ma dokonywać wyborów w celu maksymalizacji swojej użyteczności. Nie chciałbym jednak przedstawiać zbyt wyidealizowanego obrazu liceów ogólnokształcących. Zdarzają się licea gorsze i lepsze – mam tu na myśli wymagania edukacyjne stosowane przez nauczycieli, liczbę punktów uzyskiwanych przez uczniów na testach kompetencji, na podstawie których są przyjmowani do danej szkoły. Zasada jest jednak bardzo czytelna – im wyższy próg punktowy, tym bardziej koncepcyjna młodzież i nadzieja na większą siłę oddziaływania procesu dydaktycznego.

Dzienne szkoły zawodowe kojarzą się w kręgach ludzi odpowiedzialnych za nauczanie z marnym poziomem. Myślę, że zaskoczę jednak wszystkich czytających ten tekst stwierdzeniem: percepcja ekonomiczna uczniów tych szkół jest w warstwie praktycznej wzorcowa. Doskonale odnajdują się na rynku dóbr konsumpcyjnych. Potrafią błyskawicznie przeliczyć, która taryfa, u którego operatora sieci komórkowych jest dla nich korzystniejsza. Gdzie kupić telefon, jak go sprzedać, aby zarobić? Gdzie są najlepsze hamburgery? W którym miejscu zrealizować kupon na darmowy napój serwowany do fast-foodów? Nie odbieram tej umiejętności szkolniakom z liceów ogólnokształcących. Wiem jednak, że myślą bardziej perspektywicznie, chcą studiować, budują swoją przyszłość ekonomiczną od podstaw. Cały obraz pozytywnego postrzegania uczniów szkół zawodowych zaćmiewają chamstwo, ignorancja, olewactwo, które są w modzie, ich modzie. Próba przekonania ich do tego, aby myśleli o swojej przyszłości w aspekcie ekonomicznym, często kończy się porażką – durne zachowanie lidera grupy w klasie nie pozwala „dzieciakom” na przedstawienie własnej koncepcji rozwoju zawodowego. Boją się ośmieszenia, upokorzenia ze strony innych. Jak wydobyć tkwiące w nich talenty i umiejętności? Co zrobić, aby pobudzić ich do twórczego, ekonomicznego myślenia? Chyba tylko cukierek krówka mordoklejka dla grupowego destruktora pozwoliłby na wydarcie pięciu minut efektywnej pracy. Cała mądra dydaktyka bierze tutaj w łeb.

Wieczorowe szkoły zawodowe to zderzenie rzeczywistości gospodarczej z materiałem książkowym. Usystematyzowane wiadomości, opisane językiem naukowym, nie odpowiadają prostocie działań, które podejmują na co dzień słuchacze. Percepcja ekonomiczna uczęszczających tam ludzi jest dość specyficzna. Jedni chcą zdobyć wiedzę i potrzebne umiejętności do wykonywania pracy zawodowej, awansu i możliwości dalszego kształcenia się. Wstają o piątej rano, pracują przez osiem godzin, często za niewielkie pieniądze. Regularnie uczestniczą w zajęciach, notują. Wykradają każdą wolną chwilę na przyswojenie sobie zadanego materiału. W ich oczach widać zmęczenie a jednocześnie determinację w realizacji przyjętych na siebie obowiązków. Taka postawa zasługuje na uznanie. Inni zapisują się na miesiąc do szkoły tylko po to, aby otrzymać zaświadczenie do WKU (dla niewtajemniczonych: Wojskowa Komenda Uzupełnień), a tym samym odroczenie od odbywania zasadniczej służby wojskowej lub papierek z pieczątką szkoły do ZUS, co daje im możliwość pobierania świadczeń pieniężnych. Ta grupa ludzi nie zasługuje na pochwałę. Jednak tylko ignorant ekonomiczny nie zauważy, że ich rozumowanie jest w stu procentach „prawidłowe”. Wykorzystują dostępne opcje w dogodny dla siebie sposób, czerpiąc z tego korzyści. Te opcje stwarza system.

Nauczyciele przedmiotów ekonomicznych w szkołach średnich są postrzegani przez ogół społeczeństwa jako życiowi nieudacznicy. Nie pasują do przyjętego stereotypu ekonomisty, czyli człowieka, który zarabia wielkie pieniądze, kieruje olbrzymimi korporacjami, posiada platynową kartę kredytową. Na szczęście jest jeszcze coś, co nazywamy pasją nauczania, tworzenia, wychowywania. Skłamałbym, twierdząc, iż wszyscy kierują się tymi przesłankami. Bywają w tym zawodzie ludzie głupi, nieuczciwi, nieudolni. Jednak wszystkie te grupy mają swój „własny świat” percepcji ekonomicznej. Nic nie robić, a zarobić i jeszcze ponarzekać. Czegoś nauczyć, kogoś wychować i zarobić. Tutaj należy powiedzieć – nauczyciele nie zarabiają aż tak małych pieniędzy. Zdaję sobie sprawę, iż to stwierdzenie to wkładanie kija w mrowisko. Nie obawiam się jednak ukamienowania czy koleżeńskiego ostracyzmu. Czekam na polemikę w tej sprawie. Pozostając przy ekonomicznej percepcji, należy podkreślić, że nauczyciel odegra swoją rolę przewodnika ekonomicznego ucznia tylko wtedy, jeżeli sam będzie potrafił się poruszać w świecie mechanizmu rynkowego. Powinien także unikać zabarwiania prezentowanej wiedzy i umiejętności o czynniki: religijny, polityczny i osobisty.

Ostatnimi czasy powstało wiele szkół wyższych, które w znaczący sposób przyczyniają się do podniesienia wartości współczynnika skolaryzacji w naszym kraju. Potocznie uczelnie takie nazywane są „uniwersytetami Bolka i Lolka”. Nazwa śmieszna i lekceważąca, coś jednak w tym jest, bowiem z rozwojem szkolnictwa wyższego nie idzie w parze adekwatny wzrost liczebności kadry naukowej, która na tych uczelniach wykłada. Prowadzi to do uprawiania chałtury – czytaj: zarabiania całkiem pokaźnych pieniędzy przez nauczycieli akademickich, mającymi określone stopnie naukowe. Jest powszechnie wiadome, że uczelnia prywatna musi posiadać określoną liczbę profesorów, doktorów itp. Wieloetatowość prowadzi do rozdrabniania się w przekazywaniu wiedzy na wielu wykładach, ćwiczeniach, których ludzie ci nie są w stanie poprowadzić rzetelnie. Mają mało czasu na bezpośredni, indywidualny kontakt ze studentami. Wykładowcy kierują się chęcią dostatniego życia. Oczekują odpowiedniej dywidendy za pracę, którą włożyli we własny rozwój intelektualny. To znakomity przykład rozwiniętej, osobniczej, „egoistycznej” percepcji ekonomicznej – tylko pogratulować.

Pozostała mi jeszcze jedna warstwa do omówienia – urzędnicy i politycy, słowem decydenci. Chodzi mi o tych, którzy mają administracyjny wpływ na kształtowanie percepcji ekonomicznej w szkolnictwie. Toniemy w ryzach niepotrzebnie zapisanego papieru, który potocznie nazywany jest sprawozdaniami, badaniami, relacjami, opisami. Otaczają nas paragrafy, ustawy, rozporządzenia, postanowienia. A wszystko w znacznym stopniu oderwane od rzeczywistości. Jak mamy przekonać tych u góry, iż najważniejszą sprawą w edukacji jest wzajemne skorelowanie potencjału intelektualnego uczniów z potrzebami rynku, możliwościami technicznymi szkół, wizją pracy nauczycieli i swobodą ich działania? Zestawienie tych czynników w odpowiednich proporcjach dawałoby możliwość wyłuskania z umysłów uczniów, słuchaczy, studentów wszystkiego tego, co najlepsze w aspekcie myśli przewodniej felietonu. Na czym polega percepcja ekonomiczna pracy urzędnika? Może na wykazywaniu się przed przełożonym tabelkami zawierającymi zestawienia liczb, które stworzył perfekcyjnie w arkuszu kalkulacyjnym. Nie – tu pewnie chodzi o kolejne zreformowanie czegoś w oparciu o własną wizję, która nie będzie konsultowana ze środowiskiem najbliższym uczniowi, czyli nauczycielami, nie wspominając o rodzicach. A może chodzi o zaoszczędzenie środków finansowych – twórzmy klasy 40-50-osobowe! Takie interpretacje mnie przerażają.

Oddycham jednak z ulgą i widzę znaczące, pozytywne zmiany w świadomości ekonomicznej polityków, urzędników. Wprowadzili nauczanie podstaw przedsiębiorczości do liceów ogólnokształcących. Zwiększyli belfrom swobodę wyboru programów nauczania i wykorzystywanych podręczników. Coraz częściej zdają sobie sprawę, że inwestowanie w wykształcenie społeczeństwa przynosi wymierne efekty dla gospodarki, podnosi prestiż polskiego społeczeństwa na arenie międzynarodowej.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Więcej elastyczności i powiązań z rynkiem pracy, czyli jaki system edukacji

Jednym z największych wyzwań dla regionalnego systemu edukacji w województwie pomorskim jest kreowanie wysoko wykwalifikowanej kadry, której umiejętności i predyspozycje byłyby skorelowane z popytem generowanym przez rynek pracy, a przede wszystkim przez przedsiębiorców działających w regionie. Sprostanie temu wyzwaniu pozwoli na stworzenie trwałej przewagi konkurencyjnej regionu. Skok ilościowy już wykonaliśmy, teraz trzeba dokonać skoku jakościowego.

Zarówno na trójmiejskich uczelniach, jak i w całej Polsce nie ma możliwości elastycznego profilowania pakietu edukacyjnego przez studenta. Podobna sytuacja zachodzi w szkołach średnich. Istnieje możliwość wybrania szkoły i profilu klasy, a później uczelni, wydziału czy kierunku studiów. Nie ma jednak możliwości dostosowania zestawu przedmiotów do swoich preferencji i wymagań przyszłych pracodawców, jak również kolejności, w jakiej się dane przedmioty zalicza.

Podział na specjalizacje w ramach poszczególnych kierunków studiów nie do końca spełnia tę rolę. Po pierwsze, liczba miejsc dostępnych na specjalizacjach jest z góry określona, czego wynikiem jest pozbawienie większości studentów możliwości wyboru najciekawszych z nich. Wydaje się także, że liczba miejsc na specjalizacjach zależy bardziej od wewnętrznych rozgrywek między kadrą uczelni aniżeli od realnego popytu zgłaszanego przez kolejne roczniki studentów.

Potrzebna jest więc gruntowna reforma systemu doboru przedmiotów przez studentów. Dobrym przykładem rozwiązania, do jakiego mógłby dążyć nasz system edukacyjny, jest system stosowany w Stanach Zjednoczonych. Poczynając od szkoły średniej, każdy uczeń ma prawo wyboru przedmiotów, których chce się uczyć. Oczywiście jest pewien kanon przedmiotów, które powinny być zaliczone obowiązkowo, aby ukończyć daną szkołę. W tym przypadku są to, między innymi, historia Stanów Zjednoczonych, matematyka na odpowiednim poziomie zaawansowania, język angielski, również na odpowiednim poziomie. Poziomów zaawansowania do wyboru może być nawet pięć, ale do ukończenia szkoły średniej trzeba zaliczyć matematykę na przykład na drugim poziomie. W przypadku Polski przedmiotami koniecznymi do ukończenia szkoły średniej mogłyby być język polski, historia Polski, matematyka na odpowiednim poziomie i język obcy. Wyborem pakietu obowiązkowych przedmiotów powinno się zająć ministerstwo edukacji. Jednak, co ważne, kolejność i rok, w którym obligatoryjne przedmioty byłyby zaliczane, zależałyby tylko i wyłącznie od uczniów. Warunkiem byłoby ich zaliczenie w czasie przewidzianym na ukończenie szkoły średniej. Poza tym każdy przedmiot byłby wart odpowiednią liczbę punktów, w zależności od jego istoty, poziomu zaawansowania oraz liczby godzin. Każda szkoła ustalałaby próg punktów, który musiałby być osiągnięty w celu uzyskania dyplomu. Jednocześnie odszedłbym od pisania egzaminu dojrzałości w formie obecnie obowiązującej. Maturę zastąpiłbym egzaminami, również organizowanymi przez ministerstwo i identycznymi w każdej szkole. Odbywałyby się one jednak przynajmniej dwa razy w roku, a możliwość przystąpienia do nich miałby każdy uczeń liceum. Po ukończeniu szkoły średniej do punktacji na studia liczyłby się tylko najlepszy z wyników uzyskanych w dowolnej liczbie podejść do tego egzaminu. Tego typu rozwiązanie pozwoliłoby ograniczyć związany z maturą stres wśród uczniów, gdyż uzyskanie w jednym z podejść mniejszej liczby punktów nie wykluczałoby danego ucznia ani z normalnego trybu nauki, ani społecznie z grupy rówieśników, którym udało się zaliczyć egzamin. Powstałaby również możliwość ciągłego doskonalenia się uczniów szkół średnich. Podchodząc wielokrotnie do tego typu egzaminu, mogliby uzyskiwać coraz lepsze rezultaty.

Z rozwiązaniem, które proponuję, spotkałem się osobiście podczas rocznego pobytu w szkole średniej w Stanach Zjednoczonych i uważam je za promujące lepszy i efektywniejszy sposób kształcenia się, zachęcający młodych ludzi do tworzenia własnej ścieżki edukacji, zgodnie z ich predyspozycjami i zainteresowaniami. Poza tym kolejnym pozytywnym skutkiem wprowadzenia takiego systemu byłaby ewaluacja nauczycieli pod względem efektywności. Musieliby oni nieustannie podnosić standard świadczonych przez siebie usług i stawać się konkurencyjni wobec siebie. Efektem takiego podejścia byłoby nauczanie na wyższym poziomie, zarazem bardziej przyjazne dla uczniów.

Analogiczny system powinien również istnieć na studiach. W ten sposób studenci mogliby się kształcić w wybranym przez siebie kierunku. Pozwoliłoby to na skuteczniejsze dopasowanie się do wymagań rynku pracy i płynne przejście z etapu kształcenia się i zdobywania umiejętności do fazy szukania i podjęcia pierwszej pracy. Jednakże w tej kwestii rodzi się pytanie, czy uczniowie i studenci są na tyle świadomi skutków wyborów, które podejmują, iż są w stanie wybierać przedmioty i wykładowców, mogących zapewnić im najlepsze przygotowanie do zaistnienia na rynku pracy? Jak pokazują doświadczenia dobrze funkcjonujących systemów edukacyjnych, wystarczą dwa podstawowe „zawory bezpieczeństwa”. Pierwszy to kanon przedmiotów obowiązkowych i powiązany z nim system egzaminacyjny. Drugi to mechanizm rynkowy (popyt na pracę weryfikuje decyzje uczniów i studentów) i wspomagana dobrym systemem informacyjnym samoświadomość młodych ludzi (współpraca biznes-uczelnie, która pomaga prognozować zapotrzebowanie na rynku pracy). Nawet gdy ta świadomość zawodzi, wysoka elastyczność takiego systemu pozwala stosunkowo szybko poprawić nietrafione decyzje. Bardzo pozytywnym skutkiem takiego podejścia byłaby zwiększona konkurencja wśród pracowników naukowych uczelni. Studenci, wybierając lepiej przygotowujących do zaistnienia na rynku pracy, bardziej konkurencyjnych wykładowców, weryfikowaliby wiedzę i sposób nauczania oraz narzędzia stosowane do jej przekazywania. Jest to ogromna zaleta tego systemu, zwłaszcza że obecnie na większości uczelni tworzy się i rozbudowuje katedry zajmujące się wybranymi dziedzinami nauki, niemającymi niczego wspólnego z popytem na związane z nimi umiejętności czy wiedzę; popytem zarówno studentów, jak i potencjalnych pracodawców funkcjonujących w regionie. Wydaje się, iż o typie katedr i rodzaju przedmiotów nauczanych na danym wydziale najczęściej decyduje liczba wykładowców specjalizujących się w danej dziedzinie, a nie dobrze zdiagnozowane i zidentyfikowane potrzeby rynku pracy. Poza tym warto byłoby poprawić system motywacyjny dla kadry naukowo-dydaktycznej, promujący ustawiczne dokształcanie, a nawet przekwalifikowanie się, tak aby standardy nauczania odpowiadały wyzwaniom nowoczesnej gospodarki.

Nie ulega wątpliwości, że jakość kadry naukowej trójmiejskich uczelni oraz jej chęć i zdolność do współpracy przy jednoczesnym zachowaniu potrzebnej konkurencji są witalnymi składowymi tworzenia podaży wysoko wyspecjalizowanych fachowców, którzy będą zasilali rynek pracy w województwie pomorskim. Jeżeli udałoby się poprzez wspólną obywatelską i publiczną debatę wypracować rozwiązania pozwalające studentom na profilowanie pakietu edukacyjnego pod względem potrzeb ich i pracodawców, to udałoby się stworzyć ogromną przewagę konkurencyjną regionu, która w stały i systematyczny sposób podnosiłaby jakość biznesów prowadzonych w województwie pomorskim. Równocześnie zwiększyłby się napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych do naszego regionu. Działoby się tak dlatego, iż potencjał w zakresie kapitału ludzkiego jest jednym z decydujących czynników lokalizacyjnych, szczególnie w najnowocześniejszych branżach. Dzięki temu firmy zagraniczne, szukające kadry kierowniczej, specjalistów czy naukowców, chętniej otwierałyby swoje oddziały w naszym regionie. W konsekwencji prowadziłoby to do zwiększenia liczby miejsc pracy, i to tych wymagających wysokich kwalifikacji.

Atut tego typu mógłby się stać kartą przetargową w promocji naszego regionu zarówno w Polsce, jak i na świecie.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Praktycznie rzecz biorąc…

Ważnym aspektem edukacji młodego człowieka jest możliwość sprawdzenia zdobytej, wyuczonej wiedzy w realnym życiu, czyli praktyka. Możliwość skonfrontowania teorii z rzeczywistością firmy czy urzędu. Praktyki powinny przygotowywać młodych ludzi do płynnego przejścia ze szkolnych czy uczelnianych pieleszy do dorosłego, zawodowego życia. Czy nasz system edukacyjny spełnia tę funkcję? Czy absolwenci trójmiejskich uczelni są przygotowani do podjęcia pracy bezpośrednio po studiach, czy może nasze uczelnie produkują od razu kandydatów na wszelkiego rodzaju kursy i szkolenia dokształcające?

Student musi być przygotowany do tego, co go czeka po opuszczeniu uczelni lub nawet jeszcze wcześniej. Pracodawca będzie od niego wymagał nie tylko poświęcenia i znajomości podstaw teoretycznych dziedziny, do której wkracza zawodowo, lecz najczęściej będzie także żądał chociaż minimalnego doświadczenia. Doświadczenie to młody człowiek powinien zdobyć już podczas studiowania, a może nawet w trakcie edukacji na poziomie szkoły średniej. Wraz z uzyskaniem wykształcenia średniego powinien poznać podstawy pracy zespołowej, punktualności i wywiązywania się z powierzonych zadań.

Starając się sprostać wciąż rosnącym wymaganiom pracodawców, uczelnie, nie tylko trójmiejskie, wprowadzają obowiązkowe praktyki. Teoretycznie po ich ukończeniu student powinien dysponować minimum doświadczenia niezbędnego do podjęcia pracy zawodowej. Jednak czy rzeczywiście tak jest, zależy głównie od przedsiębiorczości samego studenta. Często uczelnia po pierwszym roku nauczania wprowadza praktykę wewnętrzną. Praktyka kończy się zaliczeniem lub oddaniem projektu, nad którym pracowała cała grupa. Nie jest to najlepszy sposób spożytkowania czasu, gdyż wiedza przekazywana przez wykładowców wykorzystywana jest zazwyczaj w sposób taki jak na wcześniejszych zajęciach, a zaliczenie przypomina egzamin końcowy przedmiotu. Taka praktyka nie sprawdza osobistego wkładu pracy studenta w projekt całej grupy i, co gorsza, nie spełnia podstawowego zadania – nie odbywa się w rzeczywistym środowisku konkretnego przedsiębiorstwa. Lepszym rozwiązaniem byłoby rozszerzenie współpracy z firmami z regionu i wprowadzenie programu prawdziwych praktyk, na których to pracodawca określałby wymagania i potem je oceniał.

Wypowiedź studentki Politechniki Gdańskiej:

Odbyłam w tym roku praktykę obowiązkową po drugim roku studiów. Była to praktyka bezpłatna. Tylko niektórzy moi koledzy mieli więcej szczęścia i dostali się na praktyki płatne. Niestety, są one możliwe tylko po tak zwanej znajomości, ponieważ firmy nie są chętne do przyjmowania praktykantów, a co dopiero wynagradzania ich. Firmy szukałam sama i było to bardzo trudne. Uczelnia akceptowała każdą firmę, pod warunkiem, że miała ona możliwość przeprowadzenia programu praktyk. Propozycje studentów akceptował (albo nie) dziekan wydziału. Miałam opiekuna praktyk, spełnił moje oczekiwania. Jeżeli nie mógł się mną zająć, przydzielał mi osobę, która przejmowała jego rolę. Jeżeli chodzi o ocenę przydatności praktyk, nie oszukujmy się – praktyki to tylko formalność, byle je zaliczyć i otrzymać „papier”. Czy umiejętność toczenia lub obsługi obrabiarki będą umiejętnościami potrzebnymi w pracy inżyniera? Szczerze w to wątpię. Chociaż czegoś się nauczyłam… obsługi ksero.

Innym działaniem uczelni jest nakaz prowadzenia „Dzienniczka Praktyk” podczas pracy w normalnej firmie. W takim dzienniczku muszą się znaleźć konkretne zadania wyznaczone wcześniej przez opiekuna praktyk, a wykonanie ich z kolei musi być potwierdzone przez pracownika firmy odpowiedzialnego za praktykanta. Zaliczenie praktyk następuje zazwyczaj na podstawie rozmowy przeprowadzonej między praktykantem a pracownikiem uczelni. Taki system nie jest zły, ponieważ wprowadza pewną formę kontroli uczelni nad studentem, jednak należałoby go nieco usprawnić, dając większą elastyczność. Do absurdów prowadzi przewidywanie pewnych wydarzeń, na przykład awarii silnika elektrycznego, i zapisywanie tego typu założeń w owym dzienniczku. Dobrym rozwiązaniem wydaje się być sprawozdanie z przebiegu praktyk, pisane przez pracodawcę albo osobę odpowiedzialną za praktykanta w danej firmie. Wymaga to, niestety, więcej czasu niż podpisanie „dzienniczka”, ale myśląc przyszłościowo, może się bardziej opłacić dla kształcenia wykwalifikowanej kadry, którą kiedyś stanie się praktykant uczciwie rozliczony z praktyki. Istotnym czynnikiem motywującym powinna być możliwość wybrania dowolnej firmy o wymaganym profilu, a nie tylko takiej, która ma podpisaną umowę z uczelnią.

Niektóre wydziały organizują w trakcie praktyk wycieczki, mające na celu przybliżenie późniejszego zawodu. Taka forma nie zastąpi jednak normalnej praktyki i może jedynie uzupełniać proces poznawania zawodu. Kolejnym elementem tego procesu są zajęcia laboratoryjne na kierunkach technicznych. Niestety, często wprowadzane równocześnie z przedmiotem, którego dotyczą. Działanie takie nie jest korzystne, gdyż bez wcześniej zdobytej wiedzy dotyczącej zagadnienia testowanego w laboratorium nie można w pełni przeanalizować wyników, a co za tym idzie – zrozumieć głębi postawionego pytania czy zadania. Dzieje się tak, mimo że wykładowcy doskonale zdają sobie sprawę z nieodpowiedniego przygotowania studentów do takich zajęć. Przyczyny zarówno ograniczenia zajęć laboratoryjnych, jak i wycieczek pomagających w edukacji są te same i, wydawałoby się, prozaiczne. Otóż chodzi o pieniądze, a dokładnie o finansowanie dodatkowego semestru zajęć czy wycieczki. Chociaż uczelnie starają się najbardziej optymalnie rozplanować zajęcia laboratoryjne oraz szukają pomocy u sponsorów, to wciąż za mało. Dobrym wyjściem byłoby stworzenie w województwie pomorskim funduszu finansowanego przez władze samorządowe i przedsiębiorstwa zainteresowane wykształceniem wyspecjalizowanej kadry.

Coraz częściej młodzi ludzie, zawiedzeni „systemem” uczelnianych praktyk, starają się organizować je na własną rękę. Zazwyczaj jednak spotykają się z dość lekceważącym podejściem ze strony potencjalnych – jak mogłoby się wydawać – pracodawców. Bezpłatne i bez większych wymagań – takie są najczęściej praktyki. Praktykanci nie narzekają, bo o praktykę nie jest łatwo, a zaświadczenie o jej odbyciu jest na wagę złota przy poszukiwaniu pracy. Tylko nielicznym udaje się dostać na pełnopłatne praktyki, po których mają niekiedy szansę na stałą pracę w wybranej firmie. Warto więc wyczulić pracodawców na to, jak ważnym elementem edukacji są praktyki. To w dużej mierze także od nich zależy, czy młodzież kończąca pomorskie uczelnie będzie szarym tłumem niewiedzącym, co dalej po studiach, czy młodymi, ambitnymi, przygotowanymi do podjęcia stawianych przed nimi zadań, przyszłymi pracownikami zasilającymi ich rozwijające się firmy.

Rozmowa ze studentką ASP:

– Czy na Twoim kierunku (malarstwo) są przeprowadzane jakiekolwiek praktyki?

– (szeroki uśmiech) Nie, chyba nie, u nas nie ma praktyk, na innych kierunkach chyba też nie.

– Czy według Ciebie to dobrze, czy źle?

– Jak u nas mogłyby wyglądać praktyki? Ciężko by było coś wymyślić, raczej nie ma takiej możliwości. Mamy za to plenery.

– Plenery?

– Plenery, czyli utrwalenie wiadomości wyćwiczonych przez cały rok, wyjazd w jakieś malownicze miejsce i poświęcenie się pracy twórczej. (kolejny raz wielki uśmiech.

– To jest obowiązkowe? Czy tylko dla najlepszych?

– Jadą na to wszyscy, planowo trzeba to zaliczyć pod koniec pierwszego roku, ale można też odrobić pod koniec drugiego roku. Płacimy za wyjazd 120 złotych, resztę dopłaca szkoła, dostajemy deski do malowania i białą farbę emulsyjną.

– Chyba można nazwać taki wyjazd praktykami. Czy według Ciebie są one potrzebne?

– Potrzebne, ale ze względów towarzyskich tylko i wyłącznie. Całość wygląda bardziej jak spotkanie integracyjne. Jeśli chodzi o rozwój artystyczny, to dno.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Biura karier – lek na całe zło ?

Bezrobocie to nie tylko brak miejsc pracy. To także niemożność „spotkania się” potrzeb pracodawców z tym, co mają do zaoferowania potencjalni pracownicy. Rynek pracy jest źle „oprzyrządowany” – brakuje informacji i asysty na linii pracodawca i poszukujący pracy. Prywatny system headhunterski ogranicza się tylko do wąskiego segmentu rynku pracy. Potrzeba szerszego systemu łączącego popyt z podażą na tym rynku. Czy sieć biur karier może to poprawić?

Obecna sytuacja młodych ludzi, w tym studentów i absolwentów dopiero wchodzących na rynek pracy, nie jest łatwa. Mają oni duże trudności ze znalezieniem pracy, w szczególności takich ofert, które odpowiadałyby profilowi ich wykształcenia. Pracodawcy z kolei narzekają na brak specjalistów, a coraz częściej także na brak pracowników o najprostszych kwalifikacjach w konkretnych dziedzinach (brakuje na przykład pracowników budowlanych).

Województwo pomorskie znajduje się wśród dziesięciu województw, w których stopa bezrobocia kształtuje się na poziomie wyższym niż średnia krajowa. W Pomorskiem stopa bezrobocia wynosi około 20 procent, z czego osoby do dwudziestego piątego roku życia stanowią 21,3 procent ogółu bezrobotnych, natomiast 0,5 procent to absolwenci szkół wyższych, do dwudziestego siódmego roku życia.

Ważnym ogniwem w łańcuchu pożądanych działań mających na celu zapobieganie tej niekorzystnej sytuacji powinna być działalność biur karier. Odgrywają one rolę pewnego rodzaju łącznika między młodymi ludźmi wchodzącymi na rynek pracy a pracodawcami poszukującymi konkretnych kwalifikacji. Biura karier prowadzą doradztwo personalne, zbierają i przekazują informacje o rynku pracy, poszukują ofert pracy, organizują bezpośrednie kontakty z pracodawcami, przygotowują bazę danych studentów i absolwentów szukających pracy oraz badają i monitorują przebieg ich kariery zawodowej. Idea stworzenia sieci uczelnianych biur karier jest niezwykle cenna. Integralnym założeniem, dotyczącym działalności tego rodzaju sieci, jest skuteczne służenie informacją, radą i pomocą studentom oraz absolwentom uczelni wyższych w płynnym przejściu z okresu nauki do etapu poszukiwania zatrudnienia, a co za tym idzie – w efektywnym funkcjonowaniu na współczesnym rynku pracy. Czy faktycznie biura karier spełniają tak zdefiniowane zadanie?

W rzeczywistości nie działają sprawnie i nie przynoszą zakładanych efektów. Mimo liczebnego rozwoju tych instytucji, mieszczących się przy większości ośrodków akademickich w kraju, oraz powołania w 1998 roku Ogólnopolskiej Sieci Biur Karier (OSBK) nie wpłynęły one w znaczny sposób na poprawę warunków młodych i wykształconych ludzi, świeżo trafiających na krajowy rynek pracy. Biura karier są niewydolne, a przez to mało skuteczne, pomimo że są samorządne: organizują swoją strukturę, metody i techniki działania według własnej inicjatywy.

Nieprawidłowe funkcjonowanie biur karier wynika z niedrożności systemu przepływu informacji, nieefektywnego systemu finansowania oraz niewykorzystywania dostępnych danych do prognozowania rozwoju i kształtowania struktury zatrudnienia. Realizacja tych funkcji wymagałaby rozbudowania sieci biur i wzmocnienia ich wewnętrznych struktur. Wydaje się, że korzystne byłoby także szersze i głębsze odniesienie działań biur karier do sytuacji regionu, w którym działają. Konieczna byłaby lepsza współpraca z wyspecjalizowanymi instytucjami rynku pracy szczebla regionalnego.

Mała skuteczność działań biur karier wynika także z ograniczonych możliwości penetracji środowisk studenckich. Siedziby biur karier powinny być ulokowane najbliżej grupy do­celowej, leżącej w polu zainteresowania danego biura. Ułatwi to istotnie kontakt studenta z takim biurem i znacznie zminimalizuje koszty związane z reklamą i działaniami promocyjnymi.

Drugim ważnym aspektem udrażniania kanałów informacyjnych jest przepływ danych między instytucjami zajmującymi się badaniem dynamiki i specyfiki lokalnego rynku pracy a biurami karier. Wymaga to systemowych rozwiązań, związanych głównie z uzupełnieniem kadry biur karier o specjalistów odpowiedzialnych za dobór i opracowywanie danych. W tej kwestii istotne może się okazać nawiązanie współpracy z kadrą naukową właściwych ośrodków akademickich. Pomogłoby to nie tylko zwiększyć efektywność biur karier, lecz także sprzyjałoby racjonalnemu i pożytecznemu, z punktu widzenia potrzeb rynku pracy, kształtowaniu programów nauczania.

Najistotniejszym jednak problemem są autonomiczne metody pozyskiwania funduszy na rozbudowę i usprawnianie działania biur karier. Samorządy, jako organizmy bezpośrednio zainteresowane walką z bezrobociem, są w niewielkim stopniu skłonne angażować duże środki finansowe w działania wspierające tak wąską grupę bezrobotnych. Należy jednak zauważyć, iż w perspektywie długofalowej to właśnie owe pół procent będzie miało zasadniczy wpływ na rozwój danego regionu. Istotna jest więc dobra artykulacja nie tylko celów bieżących, lecz także kreowanie długoterminowych założeń działalności. Spowoduje to, że biura karier będą miały szansę stania się instrumentem kreowania i realizacji polityki zatrudnienia samorządów, a – co się z tym wiąże – mogłyby liczyć na zwiększenie nakładów z budżetu. Uruchomienie kanałów informacji od i do pracodawców pozwoli biurom karier na realizowanie funkcji zbliżonych do tych, które realizują agencje head hunters, będąc przy tym znacznie tańszą alternatywą. Wymaga to jakościowej zmiany profilu działalności. W przyszłości można wyobrazić sobie partycypację firm korzystających z usług biur karier w kosztach ich funkcjonowania. Będzie to możliwe pod jednym warunkiem: biura te muszą być w pełni profesjonalne.

Biura karier muszą więc docelowo przybrać formę quasi-agencyjną/biznesową, bardziej zbliżoną do firm czysto komercyjnych, korzystać z wielu możliwości zdobywania funduszy metodami marketingowymi. W pewnym ograniczonym wymiarze mogłyby się zająć działalnością dochodową, głównie związaną z organizacją częściowo odpłatnych szkoleń w różnym zakresie. Idąc dalej tym tropem, wymagałoby to wyrobienia marki firmy, wspieranej przez macierzyste uczelnie, ale nadal zachowującej niezależność. Wszystko to jednak wymaga rozbudowy zaplecza kadrowego, złożonego z uznanych specjalistów danych dziedzin. Związane jest to oczywiście ze znacznymi kosztami, mimo że same wyższe uczelnie są w stanie zapewnić ogromne zaplecze naukowe. Jest oczywiste, iż są to nakłady konieczne, tak jak niezbędne są fundusze na rozwój działalności wszelkich firm, którymi właśnie miałyby się stać biura karier. To znaczy prężnie i skutecznie działającymi przedsiębiorstwami, najlepiej w partnerstwie publiczno-prywatnym, z wysokiej klasy specjalistami w dziedzinie przepływu i analizy informacji. Przydatność biur karier jest niezaprzeczalna, przede wszystkim dla studentów i absolwentów oraz pracodawców. Aby biura te mogły w pełni efektywnie odgrywać rolę ogniwa łączącego podaż z popytem w segmencie wysoko wykwalifikowanych pracowników na rynku pracy, ich organizacja i struktura wymagają jeszcze wielu innowacji, usprawnień oraz nieustannej modernizacji.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Firma studencka oczami praktyka

Rozmowę prowadzi Dawid Piwowarczyk

– Jak powstała Pańska firma? Co było motywacją do stworzenia firmy?

– Firma RoboCAMP powstała na bazie doświadczeń z działalności studenckiej, w kole naukowym SKALP oraz organizacji studenckiej BEST. Niekomercyjny projekt realizowany w tychże organizacjach spotkał się zapotrzebowaniem rynku na podobne komercyjne już usługi. Uznałem, że warto spróbować i udało się. Motywacją do działania była dla mnie zawsze potrzeba realizacji własnych pomysłów i chęć sprawdzenia się w różnych dziedzinach.

– Czy to się opłaciło?

– Własna firma pozwala mi być innowacyjnym, nie ogranicza mojej (indywidualnej) kreatywności. Myślę, że pracując w czyjejś w firmie, nie miałbym takich możliwości.

– Dlaczego warto zakładać firmę opartą o kapitał intelektualny?

– Unikalny pomysł stanowi solidną podstawę do budowania firmy. Natomiast inwestowanie w innowacje to sposób na zdystansowanie konkurencji.

– Jakie trudności pojawiły się na etapie tworzenia firmy? A jakie doskwierają obecnie?

– Zarówno na początku, jak i obecnie problemem jest brak kapitału na rozwój.

– Jak powinno wyglądać wspieranie powstawania firm technologicznych zakładanych przez naukowców? Co powinny robić w tym zakresie uczelnie i władze samorządowe?

– Po pierwsze – nie przeszkadzać. Po drugie, promować indywidualną aktywność zarówno studentów, jak i naukowców. Po trzecie, tworzyć i wspierać inkubatory przedsiębiorczości, parki technologiczne, tj. miejsca, gdzie ludzie o podobnym sposobie myślenia mogą realizować i komercjalizować swoje pomysły.

– Czy Centrum Zaawansowanych Technologii Politechniki Gdańskiej ma realną szansę na zbudowanie trwałego partnerstwa pomiędzy pomorskimi uczelniami a przedsiębiorstwami? Jakie będą korzyści dla regionu z takiego partnerstwa?

– Tak, jest to dobry i niezmiernie potrzebny pomysł. Dobrze przeprowadzony może zainicjować trwały związek pomiędzy uczelniami a przedsiębiorstwami naszego regionu. Niemniej powinny za nim pójść kolejne projekty rozszerzające współpracę środowiska akademickiego przede wszystkim z sektorem MSP. Do tego jednak potrzebne są nowe narzędzia komunikacji pomiędzy tymi środowiskami. Narzędzia przystępne dla firm sektora MSP, np. internetowe bazy danych umożliwiające zgłaszanie zapotrzebowania na technologie i zawierające informacje o zespołach badawczych, które te technologie mogłyby opracować.

– Jak Pan ocenia możliwości wykorzystania wyników badań i wiedzy kreowanej na pomorskich uczelniach przez firmy z regionu? Czy naukowcy mają dostateczną wiedzę na temat potrzeb przedsiębiorstw?

– Niestety wiedza naukowców na temat potrzeb przedsiębiorstw regionu jest niewystarczająca. Zdarzają się spektakularne sukcesy współpracy uczelni i dużych przedsiębiorstw, niemniej najbardziej niewystarczająca współpraca sektora MSP z uczelniami. Problemem jest brak narzędzi komunikacji oraz wolno postępujący proces zmiany mentalności i ukierunkowania na myślenie prorynkowe wśród kadry naukowej. Jednak sytuacja wciąż się poprawia i takie projekty, jak CZT na pewno dokonają dużych zmian zwłaszcza w sposobie myślenia o współpracy między środowiskiem gospodarczym i akademickim.

– Dziękuję za wypowiedź.

Skip to content