Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Spełnić edukacyjne aspiracje

(…) Istniejące w województwie różnice w poziomie wykształcenia na wsi i w dużych miastach oraz różnice w przyroście naturalnym na wsi i w mieście, a także spore różnice w średnich wynikach edukacyjnych na terenach najbardziej zurbanizowanych i pozostałych muszą skłaniać do wnikliwego zadbania o wzmocnienie bazy oświatowej terenów nieco obecnie zaniedbanych edukacyjnie. Poprawienie szans edukacyjnych dzieci i młodzieży z niektórych obszarów województwa powinno być priorytetem na najbliższe lata. W szczególności, aby dbać o podnoszenie wyników edukacyjnych w województwie, w kolejnych latach bardzo ważne jest śledzenie wskaźników objęcia edukacją przedszkolną dzieci z terenów wiejskich o rosnącym przyroście naturalnym oraz dbanie o stan bazy i wyposażenie szkół podstawowych i gimnazjów na tych terenach. Ważne jest także poszerzanie istniejących oraz tworzenie kolejnych dobrze ukierunkowanych systemów stypendialnych, umożliwiających zdolnej młodzieży z zaniedbanych edukacyjnie środowisk regionu kontynuowanie kształcenia na poziomie średnim i wyższym.Regionalna tożsamość

Region pomorski charakteryzuje się wielokulturowością – z jednej strony silnie reprezentowane są kultura i tradycja Aktywność społeczeństwa wyróżnia region pozytywnie na tle całego kraju. Pomorska aktywność w regionie Morza Bałtyckiego przejawia się między innymi w liczbie bałtyckich organizacji, które mają swe siedziby w województwie. Województwo pomorskie zajmuje też drugie miejsce (po mazowieckim) pod względem liczby zarejestrowanych organizacji pozarządowych przypadających na 10 tysięcy mieszkańców) i drugą co do wielkości bazę noclegową (na tysiąc mieszkańców). Wszystko razem świadczy o wielkiej dynamice mieszkańców. Dochodzą do tego wybitne walory krajobrazowe i turystyczne miejscowości nadmorskich oraz Kaszub. Z jednej strony można było ostatnio zaobserwować wielką rangę odbywających się w Gdańsku uroczystości upamiętniających 25-lecie Porozumień Sierpniowych, a z drugiej najbardziej dynamicznie w Polsce rosnące ceny nieruchomości. Z tego wyjątkowego regionu można być dumnym. Jednym z wychowawczych celów pracy pomorskich szkół może być umacnianie poczucia regionalnej dumy oraz zachęcanie młodzieży, aby po gruntownej edukacji, zdobywanej na najlepszych uczelniach polskich i zagranicznych, chciała wracać w miejsca, z których się wywodzi, i pracować dla ich rozwoju i pożytku.

Charakterystyka demografii i sieci szkolnej

Zapoczątkowana w 1999 roku reforma systemu edukacji spowodowała bardzo istotne zmiany w sieci szkolnej w całej Polsce. Wówczas rozpoczęły funkcjonowanie nowe szkoły – gimnazja, a uczniowie szkół podstawowych zaczęli kończyć swoją edukację na klasie szóstej (jeszcze dwa roczniki – ówczesne siódme i ósme klasy szkół podstawowych miały dokończyć edukację „starym” trybem). W 2002 roku odbyły się pierwsze egzaminy zewnętrzne na zakończenie nowych szkół podstawowych i gimnazjów oraz zaczęły działać szkoły ponadgimnazjalne. Rok szkolny 2004/2005 zakończył się maturami pierwszych gimnazjalistów – po ich trzech latach edukacji w liceach nowego typu. Tych, którzy poszli do techników, nowe matury obejmą dopiero rok później. Proporcje pomiędzy liczebnościami uczniów szkół podstawowych, gimnazjów i szkół ponadgimnazjalnych w województwie pomorskim są bardzo zbliżone do proporcji ogólnopolskich. Natomiast grupy znajdujące się w poszczególnych typach szkół ponadgimnazjalnych nieco się różnią. W Pomorskiem w szkołach zasadniczych zawodowych jest 18 procent uczniów, zaś w całej Polsce 15 procent. W technikach w Polsce jest 24 procent młodzieży, w Pomorskiem tylko 21 procent. Trudno ocenić, jaki to ma wpływ na różnice w obecnych wynikach maturalnych. Dopiero za rok poznamy pełniejszy obraz. Aby lepiej ocenić potencjał pomorskich szkół, dodatkowo potrzebny byłby dostęp do danych egzaminacyjnych tych samych uczniów trzy lata wcześniej – najlepiej w podziale powiatowym. Do głębszej analizy zagadnienia byłoby również przydatne poznanie dokładnych liczb młodych ludzi urodzonych w latach 1986-1988, którzy – w poszczególnych regionach – nie znaleźli się w ogóle w szkołach ponadgimnazjalnych (są to trzy pierwsze roczniki objęte kształceniem gimnazjalnym – w roku szkolnym 2004/2005 kształcące się w liceach). Wówczas można by dokładnie ocenić, jaka część młodzieży objęta jest w regionie nauką w szkołach kończących się maturą.

Tak samo interesujący jest odsetek dzieci objętych w poszczególnych gminach i powiatach nauczaniem przedszkolnym. Ta wielkość może świadczyć o lepszym lub gorszym przygotowaniu do szkoły danego rocznika. Warto zwrócić jeszcze uwagę na kilka optymistycznych wielkości: w województwie pomorskim jest najwyższy w kraju przyrost naturalny; zajmuje ono drugie miejsce pod względem odsetka ludności z wykształceniem wyższym (po mazowieckim) i pierwsze pod względem liczby gospodarstw domowych wyposażonych w komputer osobisty. Te wskaźniki powinny dobrze wróżyć wynikom edukacyjnym kolejnych roczników uczniów. W Strategii Rozwoju Województwa Pomorskiego stwierdza się, że od kilkunastu lat obserwowany jest stały wzrost liczby osób z wykształceniem średnim i wyższym, ale znaczny odsetek absolwentów szkół ponadpodstawowych wśród bezrobotnych wskazuje na potrzebę weryfikacji kierunków kształcenia.

Zwraca się tam również uwagę na niskie wykształcenie mieszkańców wsi, jako stanowiące istotny problem oraz barierę przemian na obszarach wiejskich. Z kolei jako pozytywny czynnik kształtujący rynek pracy w województwie pomorskim wymienia się korzystną strukturę zatrudnienia, która na tle całego kraju jest zdecydowanie bardziej zbliżona do struktury w Unii Europejskiej: Znacznie wyższy niż przeciętnie w kraju jest udział liczby pracujących w branżach usługowych, nieznacznie wyższy od średniej krajowej – w przemyśle i zdecydowanie niższy – w rolnictwie. Dodatkowo w sektorze usług ciągle powstaje najwięcej miejsc pracy. Na pewno sprzyjają temu walory turystyczne regionu.

Planując działania edukacyjne w województwie pomorskim, warto jeszcze zwrócić uwagę na to, że średnia wieku mieszkańców jest niższa od średniej krajowej i unijnej. Województwo jako jedno z nielicznych w Polsce odnotowuje dodatni przyrost naturalny i dodatnie saldo migracji. Do roku 2017 będzie następował regularny przyrost ludności. Dotyczy to zwłaszcza ludności wiejskiej. Prognozowany jest natomiast spadek liczby ludności miejskiej.

Osiągnięcia szkolne – różnice między powiatami na podstawie egzaminów zewnętrznych

Analiza średnich wyników egzaminacyjnych w poszczególnych powiatach województwa pomorskiego zarówno po szkole podstawowej, gimnazjum, jak i na maturze pokazuje bardzo duże różnice wewnątrzregionalne. W wypadku egzaminów zdawanych przez całą młodzież – po szkole podstawowej i gimnazjum – zdecydowanie najlepsze wyniki występują w Trójmieście (istotnie najlepiej prezentuje się Gdynia), zaś wśród najsłabszych ze wszystkich trzech egzaminów jest Sztum. Wydaje się przy tym, że ta podbudowa i sposób pracy na etapach wcześniejszych powinna procentować na etapie licealnym. Wśród dwunastu wybranych najpopularniejszych egzaminów maturalnych w dziewięciu z nich Gdynia jest w pierwszej trójce w województwie, zaś Sztum aż z siedmiu egzaminów jest wśród najsłabszych. Gdańsk i Sopot znalazły się na podium już tylko z trzech egzaminów. Najlepszy z matematyki okazał się Lębork, a z geografii Nowy Dwór Gdański. Jeśli chodzi o wyniki maturalne, może zaskakiwać pozycja powiatu puckiego, wcale nie najgorszego w wypadku szkół podstawowych i gimnazjów – są tam najsłabsze wyniki aż z ośmiu egzaminów maturalnych. Jednak wydaje się, że spora część młodzieży (pewnie ta najzdolniejsza) z tego powiatu kształci się na poziomie licealnym w Trójmieście. Warto byłoby dokładniej analizować wskaźniki edukacyjnego przemieszczania się młodzieży. Szkoła podstawowa musi być oczywiście jak najbliżej dziecka i na tym etapie uczniowie kształcą się w innej miejscowości niż mieszkają zupełnie sporadycznie. Natomiast już na poziomie gimnazjalnym w Trójmieście przemieszczanie odbywa się szerzej – jest wiele szkół nierejonowych o interesującej ofercie. Uczeń szkoły ponadgimnazjalnej czasem dojeżdża do szkoły z daleka, również może zamieszkać w internacie. Stąd analizowanie jedynie średnich wyników na danym terytorium może zamazywać faktyczne efekty pracy poszczególnych szkół. Dobrze byłoby publikować wszelkie średnie dane z egzaminów gimnazjalnych i maturalnych na tle średnich wyników tych samych uczniów z egzaminów poprzednich. W ten sposób przede wszystkim można by docenić szkoły pracujące w trudnych środowiskach, których uczniowie osiągnęli duże postępy. Warto również poddawać analizie, w jaki sposób wyróżniające się w rankingach obszary i szkoły doszły do swoich końcowych wyników – jak na przykład w liceach w Lęborku zorganizowane jest nauczanie matematyki (liczba godzin, programy nauczania, podręczniki, organizacja i metody nauczania)? Wyniki takich analiz powinny być w regionie powszechnie dostępne.

Kształcenie na poziomie wyższym

Kształcenie na poziomie wyższym skupia się głównie w Trójmieście. Jest to ósmy co do wielkości ośrodek akademicki w kraju. Drugim w regionie ośrodkiem akademickim jest Słupsk. W ostatnich latach w związku z rosnącym zapotrzebowaniem w większych miastach województwa utworzono nowe uczelnie lub uruchomiono filie już istniejących. Pozytywnym czynnikiem w sferze kształcenia wyższego w regionie jest różnorodność kierunków studiów oraz aktywność uczelni w rozszerzaniu oferty edukacyjnej. Liczba miejsc dla studentów jest jednak ciągle zbyt mała, a wzrost liczby uczelni nie zawsze się łączy z wysoką jakością nauczania. Duży udział absolwentów wśród osób bezrobotnych wskazuje na potrzebę dalszej weryfikacji kierunków kształcenia.

Największa uczelnia w regionie – Uniwersytet Gdański – jest rokrocznie zadowolona ze zgłaszającej się liczby kandydatów na jedno miejsce. Wielu z tych kandydatów stara się jednak jednocześnie o przyjęcie na inne kierunki lub uczelnie – w kraju i za granicą, i już po podjęciu decyzji o ich zakwalifikowaniu okazuje się, że tak naprawdę wybierają inne miejsce kształcenia – lista przyjętych istotnie się zmienia. Przydałby się tej uczelni nowoczesny, skomputeryzowany system rekrutacji, gdzie kandydaci mogliby od razu podawać swoją listę preferencji – jednocześnie rejestrować się na kilka kierunków. Z pewnością wówczas zostałaby urealniona statystyka związana z liczbą kandydatów na miejsce, zmalałyby dochody uczelni z tytułu rekrutacji (obecnie zarejestrowanie swojej chęci zakwalifikowania na każdy kierunek pociąga za sobą potrzebę wniesienia opłaty rekrutacyjnej), ale łatwiejsza i bardziej przyjazna byłaby obsługa kandydatów. Być może realne policzenie liczby kandydatów pomogłoby uniwersytetowi spojrzeć na nich z trochę większym szacunkiem. Sposób potraktowania w 2005 roku kandydatów z nową maturą na kierunki humanistyczne (na niektóre z powodu mało przemyślanego ustanowienia kryteriów rekrutacji prawie nikt z nich nie został przyjęty) zachęca przyszłych kandydatów do myślenia w pierwszym rzędzie raczej o innych uczelniach.

Z pewnością podniosłaby się liczba chętnych na uczelnię o najstarszych tradycjach w regionie – Politechnikę Gdańską, gdyby obowiązkowa była matura z matematyki. Obecnie wielu uczniów szkół kończących się maturą z różnych przyczyn (przekonanie o braku zdolności, złe nauczanie na którymś etapie, posiadanie sprecyzowanych, innych zainteresowań) nie wybiera na egzaminie dojrzałości matematyki. Uniemożliwia to już potem myślenie o podjęciu studiów politechnicznych, po których obecnie stosunkowo najłatwiej znaleźć dobrą pracę. Polscy inżynierowie cenieni są również przez zagranicznych pracodawców. Zmiany systemowe związane z pozycją matematyki w szkołach średnich na pewno podniosłyby liczbę i poziom zainteresowanych studiami technicznymi. Obecnie Politechnika Gdańska ma kilka bardzo obleganych kierunków, ale są też takie, na które we wrześniu organizuje się rekrutację uzupełniającą.

Zarówno uczelnie prywatne, jak i filie uczelni publicznych w mniejszych miejscowościach najczęściej, niestety, nie oferują kierunków kształcenia, po których najłatwiej znaleźć pracę, ale kierunki, na których zorganizowanie nauczania jest najtańsze. Stąd tak duża liczba studentów oraz poszukujących pracy, kończących między innymi kierunki ekonomiczne i pedagogiczne.

Główne postulaty i potrzeby

W celu bardzo potrzebnego, systematycznego monitorowania stanu pomorskiej oświaty warto rokrocznie analizować w poszczególnych powiatach i gminach następujące dane:

– liczbę (odsetek) dzieci z poszczególnych roczników objętych nauczaniem przedszkolnym

– liczbę (odsetek) młodzieży – według lat urodzenia – podejmującej naukę na etapie ponadgimnazjalnym w poszczególnych typach szkół

– zestawienia wyników egzaminacyjnych w szkołach gimnazjalnych i kończących się maturą – według poszczególnych szkół, gmin i powiatów – skonfrontowane z wynikami egzaminów tych samych grup uczniów sprzed trzech lat

– odsetek absolwentów szkół średnich podejmujących studia.

Istniejące w województwie różnice w poziomie wykształcenia na wsi i w dużych miastach oraz różnice w przyroście naturalnym na wsi i w mieście, a także spore różnice w średnich wynikach edukacyjnych na terenach najbardziej zurbanizowanych i pozostałych muszą skłaniać do wnikliwego zadbania o wzmocnienie bazy oświatowej terenów nieco obecnie zaniedbanych edukacyjnie. Poprawienie szans edukacyjnych dzieci i młodzieży z niektórych obszarów województwa powinno być priorytetem na najbliższe lata. W szczególności, aby dbać o podnoszenie wyników edukacyjnych w województwie, w kolejnych latach bardzo ważne jest śledzenie wskaźników objęcia edukacją przedszkolną dzieci z terenów wiejskich o rosnącym przyroście naturalnym oraz dbanie o stan bazy i wyposażenie szkół podstawowych i gimnazjów na tych terenach. Ważne jest także poszerzanie istniejących oraz tworzenie kolejnych dobrze ukierunkowanych systemów stypendialnych, umożliwiających zdolnej młodzieży z zaniedbanych edukacyjnie środowisk regionu kontynuowanie kształcenia na poziomie średnim i wyższym.

Jednocześnie warto myśleć o stworzeniu – przynajmniej na poziomie województwa – bazy danych dotyczących uczniów wszelkich typów szkół, dającej możliwość śledzenia ich losów oraz postępów edukacyjnych. Obecnie w sposób niezależny od siebie różne instytucje zbierają różne dane dotyczące systemu edukacji. Dość sprawnie skomputeryzowany jest system egzaminów zewnętrznych, komputeryzują się systemy naboru do szkół ponadgimnazjalnych w niektórych, większych miastach oraz systemy naboru na niektóre uczelnie wyższe. W sposób elektroniczny zbierają też niektóre dane kuratoria oświaty oraz Ministerstwo Edukacji Narodowej (np. poprzez System Informacji Oświatowej). Powstają różne programy wspomagające obsługę sekretariatów szkolnych, przepływ informacji pomiędzy szkołami (np. przekazywanie elektronicznie danych osobowych uczniów zmieniających szkołę), informowanie rodziców o wynikach uczniów itp.

Doprowadzenie do posługiwania się przy tym wszystkim określonymi, publicznie znanymi standardami, umożliwiającymi powszechny dostęp do niektórych ważnych danych (jak np. wskaźniki wymienione wyżej), na pewno mogłoby mieć wpływ na trafność planowania zmian w sposobie zorganizowania oferty edukacyjnej w regionie.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Samorządy ratują oświatę

(..) Samorządy muszą rozwiązywać wiele problemów. Są najbliżej mieszkańców i najszybciej mogą reagować na ich potrzeby i aspiracje. Dobrze ilustruje to w szkolnictwie liczba klas integracyjnych, które powstały w ciągu minionego czasu w Gdyni: z sześciu klas w roku 1998 do pięćdziesięciu sześć w roku szkolnym 2005/2006.

Wszechstronny rozwój ucznia, wysoki poziom kształcenia, elastyczność w kształtowaniu różnorodnych ofert, harmonijne realizowanie zarówno procesu dydaktycznego, jak i wychowawczego to cele, które pragną realizować w szkołach wszystkie samorządy. Muszą one jednak godzić dbałość o rozwój i spełnianie potrzeb wspólnoty mieszkańców z możliwościami swojego budżetu.

Zmiany w systemie

Minione piętnastolecie istotnie przekształciło system polskiej edukacji. U progu lat dziewięćdziesiątych wraz z nową ustawą (rok 1991) powstały placówki niepubliczne, prowadzenie szkół – najpierw podstawowych, a następnie średnich – przejęły samorządy, dyrektorzy powierzone funkcji otrzymali w trybie konkursu, wprowadzono zmiany w programach szkolnych. U schyłku lat dziewięćdziesiątych (rok 1999) zreformowano strukturę kształcenia: utworzone zostały trzyletnie gimnazja, wpisane w obowiązkowy cykl nauki, nastąpiło skrócenie do sześciu lat nauki w szkole podstawowej, powstało liceum profilowane, skrócony też został o rok czas nauki w liceum ogólnokształcącym i technikum (trzy i cztery lata). Wprowadzono nowe podstawy programowe, a nauczyciele zostali objęci ścieżkami awansu zawodowego. W 2002 roku uczniowie klas szóstych po raz pierwszy przystąpili do zewnętrznego sprawdzianu, a gimnazjaliści – egzaminu, składającego się z części humanistycznej i matematyczno–przyrodniczej. Od czterech lat wyniki tego egzaminu wraz z ocenami na świadectwie ukończenia gimnazjum decydują o swobodzie wyboru szkoły średniej. Rok 2005 przyniósł maturę jako egzamin zewnętrzny dla licealistów, a w przyszłym roku do zewnętrznego egzaminu zawodowego i „nowej” matury przystąpią uczniowie techników. Należy też dodać, że od 2004 roku obowiązkiem przedszkolnym zostały objęte dzieci sześcioletnie. Mogą go realizować również w szkole (w tak zwanych zerówkach).

Zarówno nowa struktura kształcenia, jak i demografia (nadal liczniejsze roczniki kończą każdy etap edukacyjny, a mniej liczne go podejmują) przyniosły konieczność trudnych zmian w organizacji sieci szkół. Procesy społeczno-gospodarcze,

dostępność do kształcenia ogólno kształcącego i aspiracje edukacyjne uczniów spowodowały zmianę preferencji przy wyborze szkoły średniej. Od schyłku lat dziewięćdziesiątych w Gdyni ponad połowa absolwentów wcześniej szkół podstawowych, a obecnie gimnazjów kontynuuje naukę w liceach ogólnokształcących. Stało się to możliwe dzięki decyzjom samorządów o tworzeniu nowych liceów. W Gdyni w latach dziewięćdziesiątych prawie podwojono ich liczbę, powstało sześć nowych. W dużych miastach, które odpowiednio do potrzeb kreują liczbę miejsc i umożliwiają swobodny wybór szkoły, preferencje uczniów kształtują się podobnie jak w Gdyni: około 60 procent absolwentów gimnazjów kształci się w liceach ogólnokształcących, 20 procent w technikach, 10 procent w liceach profilowanych i około 10 procent w zasadniczych szkołach zawodowych.

Proces zmniejszania się w ciągu najbliższych szesnastu lat liczby absolwentów gimnazjów i kontynuowanie przez większość z nich nauki w liceach ogólnokształcących postawią samorządy wobec trudnego problemu utrzymania zróżnicowanej oferty kształcenia w technikach i zasadniczych szkołach zawodowych. Konieczna będzie koncentracja kształcenia zawodowego w wybranych szkołach i ściślejsze powiązanie z rynkiem pracy. Bardziej konsekwentnie powinno być wprowadzone kształcenie modułowe, by uczeń szybciej uzyskiwał uprawnienia zawodowe. Tymczasem najliczniejsze roczniki młodzieży (pierwsza połowa lat osiemdziesiątych) kończą dziś studia i wchodzą na rynek pracy. W kolejnych latach będzie wzrastała liczba Polaków z wyższym wykształceniem (dziś jest to dwanaście procent, co stanowi jeden z niższych wskaźników w Europie) i będzie konieczne zapewnienie im miejsc pracy.

Nowym i cennym zjawiskiem w oświacie jest rywalizacja szkół o ucznia. Placówki edukacyjne stają do niej poprzez wprowadzanie nowatorskich form kształcenia, programów autorskich, rozszerzonych programów nauczania języków obcych, oferowania ciekawych projektów wymiany międzynarodowej, prowadzą profesjonalne kampanie promocyjne. W miastach, gdzie łatwiejszy jest dostęp do szkół, ta rywalizacja obejmuje też gimnazja i szkoły podstawowe.

Należy podkreślić, że przejęcie szkół przez samorządy spowodowało nie tylko elastyczniejsze kształtowanie ofert edukacyjnych odpowiednich do potrzeb i aspiracji wspólnot mieszkańców, lecz także wyraźną poprawę warunków nauki dzięki gminnym środkom na budowę nowoczesnych szkół i realizowanie potrzeb remontowych.

Dokonując ogólnego zestawienia przemian w polskiej edukacji, nie można zignorować pytania o wykorzystywanie przez szkoły nowoczesnych technologii informacyjnych. Choć w ostatnich latach szkoły wyposażane są w nowe pracownie komputerowe, a biblioteki szkolne w pracownie multimedialne, program realizowany jest przez Ministerstwo Edukacji Narodowej z opóźnieniem (szkoły czekają na pracownie przyznane im w 2004 roku). Oprócz bariery w dostępie do pracowni komputerowej istotne przeszkody w korzystaniu z technologii informacyjnych mogą tkwić w programach szkolnych.

Czy współczesna szkoła, dzięki nieustającym przeobrażeniom, którym podlega system edukacji, lepiej prowadzi ucznia ku dojrzałości? Czy zapewnia mu wszechstronny rozwój, wyposaża w umiejętności, czy kształci postawy moralne, czy umożliwia pełniejsze rozumienie świata? Czy wspomaga aktywność, samodzielność i odwagę myślenia? Czy wreszcie uczy uczenia się – tak niezbędnej umiejętności w dynamicznie zmieniającym się świecie? To najistotniejsze pytania, które należy zadawać podejmującym się przeprowadzenia kolejnych zmian w polskiej oświacie.

Z perspektywy samorządowej

Samorządy muszą rozwiązywać wiele problemów. Są najbliżej mieszkańców i najszybciej mogą reagować na ich potrzeby i aspiracje. Dobrze ilustruje to w szkolnictwie liczba klas integracyjnych, które powstały w ciągu minionego czasu w Gdyni: z sześciu klas w roku 1998 do pięćdziesięciu sześć w roku szkolnym 2005/2006.

Wszechstronny rozwój ucznia, wysoki poziom kształcenia, elastyczność w kształtowaniu różnorodnych ofert, harmonijne realizowanie zarówno procesu dydaktycznego, jak i wychowawczego to cele, które pragną realizować w szkołach wszystkie samorządy. Muszą one jednak godzić dbałość o rozwój i spełnianie potrzeb wspólnoty mieszkańców z możliwościami swojego budżetu.

Funkcjonujący dziś system oświaty rozdziela kompetencje nieufnie wobec samorządów, przyznając im głównie finansowe. To efekt centralizacji (szczególnie w ostatnich latach) systemu i ucieczki od określania standardów finansowania, które pozwoliłyby obliczyć i domagać się należnej każdemu samorządowi kwoty subwencji oświatowej. Brak standardów powoduje, że konieczne staje się dokładanie coraz większych kwot do wydatków oświaty, co umożliwia jedynie utrzymanie wcześniej wypracowanego poziomu. Mimo bowiem rozwoju gospodarczego nie rośnie procentowo część PKB wydatkowana na oświatę, choć doświadczenia innych krajów i dyskusje polityków potwierdzają taką konieczność. Tymczasem kwota gminnej i powiatowej subwencji oświatowej jest wynikiem podzielenia sumy środków przeznaczonych w budżecie państwa na edukację przez liczbę uczniów, z uwzględnieniem wag, które z roku na rok rosną. W 2004 roku było ich 30, a w 2005 roku 39, co powoduje zmniejszenie kwoty na podstawowy tak zwany standard A. Tak wyliczone kwoty znacząco odbiegają od niezbędnych i rzeczywistych kosztów, które są konieczne do utrzymania szkół. Choć koszt edukacji ucznia w każdej ze szkół może być różny z wielu powodów (decydują o nim liczebność klas, stopnie awansu zawodowego nauczycieli, koszt mediów w danym budynku), to w tak ukształtowanym systemie finansowym o standardzie oferty edukacyjnej decydują głównie dodatkowe środki płynące z budżetu samorządów. Wysokość tych kwot jest określana przez politykę gminy i jej możliwości finansowe. Są one bardzo zróżnicowane zarówno w województwie pomorskim, jak i w pozostałych. Czy tak różny koszyk edukacyjny może prowadzić do pogłębiania nierówności szans edukacyjnych dzieci i młodzieży? Odpowiedzi dziś można szukać w wynikach sprawdzianów i egzaminów zewnętrznych.

Najwyższe średnie wyniki w ciągu czterech lat doświadczeń zewnętrznego systemu oceniania uzyskują uczniowie z dużych miast. W nich też gminy partycypują w 30-40 procent kosztów całej edukacji, a w dużych aglomeracjach łatwiej o koncentrację środków, dlatego więcej można przeznaczyć na wzbogacanie oferty edukacyjnej. Czy brak standardów w finansowaniu oświaty i przełomu w polityce państwa będzie prowadził do dalszego różnicowania poziomu usług edukacyjnych? Doświadczenia Gdyni, której szkoły w każdym sprawdzianie i egzaminie uzyskiwały wyniki najwyższe w okręgu i w skali kraju, potwierdzają skuteczność polityki samorządu.

Oświata wymaga kolejnych zmian

W minionym piętnastoleciu zmieniło się bardzo wiele w polskiej edukacji. Szczególnie ważną rolę odegrały samorządy. Doświadczenia minionych lat, a także procesy, których jesteśmy uczestnikami, skłaniają do rozważenia kolejnych problemów. Wśród najważniejszych należałoby wymienić:

– określenie standardów finansowych odpowiadających rzeczywistym kosztom kształcenia, z uwzględnieniem prawdziwych kosztów matury

– zwiększenie kompetencji samorządów

– odejście od koncepcji przekazywania wiedzy uniwersyteckiej z tak wielu przedmiotów na rzecz ograniczenia liczby przedmiotów obowiązkowych i wprowadzenia szerokiej grupy przedmiotów do wyboru

– zlikwidowanie liceów profilowanych: ten eksperyment się nie powiódł, co potwierdziły matura i niewielki procent uczniów wybierających ten typ kształcenia

– rozważenie określenia niezbędnego progu punktowego, który z egzaminów i świadectwa musiałby uzyskać uczeń, by mógł wybierać kształcenie w szkole średniej

– wprowadzenie obowiązku szkolnego dla sześciolatków i przedszkolnego dla pięciolatków

– większe uszczegółowienie podstaw programowych

– powstrzymanie procesu „biurokratyzowania” szkoły, by nauczyciel miał więcej czasu dla uczniów.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Inżynier może być poetą, ale poeta nie może być inżynierem

W semestrze letnim roku szkolnego 2004/2005 młodzież większości szkół ponadgimnazjalnych zdawała tak zwaną nową maturę, która zastępuje egzamin wstępny na uczelnię wyższą, a co ważniejsze, wyniki której w sposób bardziej obiektywny i porównywalny pokazują stan wiedzy abiturientów. Odsetek tych, którzy zdali ten nowy egzamin, jest wysoki, wynosi 86,5 procent, co może cieszyć (przy czym należy pamiętać, że do zdania egzaminu wystarczyło osiągnąć wynik na poziomie 30 procent). Z drugiej zaś strony rodzi się pytanie, czy egzamin był optymalnie przygotowany. Zastanawiają znakomite wyniki z języka angielskiego (zdało 99,7 proc., wyniki średnie krajowe: poziom podstawowy 76,1 proc, poziom rozszerzony – 65,1 proc.) przy znacznie słabszych wynikach z innych przedmiotów (na przykład język polski poziom podstawowy: 54,3 proc., poziom rozszerzony: 44,7 proc.; matematyka poziom podstawowy: 53,3 proc., poziom rozszerzony: 34,7 proc.).Jak wypada województwo pomorskie w tym egzaminie [nowej maturze – przyp. red.]? Wypada bardzo źle. We wszystkich zdawanych na maturze przedmiotach statystycznie uzyskaliśmy wyniki poniżej średniej krajowej. Co więcej, na 32 872 zdających nową maturę w województwach pomorskim i kujawsko-W dniach 7-10 września bieżącego roku w Krynicy odbywało się XV Forum Ekonomiczne. W jednym z paneli, w których miałem przyjemność uczestniczyć, dyskutowano tak zwany problem dyslokacji przemysłu na obszary Europy Środkowej i Wschodniej. Powiedziałem wówczas, że tak długo będziemy mogli liczyć na inwestycje w naszym kraju wysoko zaawansowanych technologicznie przedsiębiorstw, jak długo będziemy mogli zapewnić wysoko wykwalifikowane kadry dla tego przemysłu . W lipcu i sierpni odwiedzali Politechnikę Gdańską potencjalni, poważni inwestorzy z branży mechanicznej, tele­komunikacyjnej i informatycznej z USA i Republiki Federalnej Niemiec. Pierwsze i podstawowe pytanie, które zadawali rektorowi, dotyczyło liczby absolwentów opuszczających corocznie mury naszej uczelni i kierunków prowadzonych przez nas studiów.

Jeżeli chcemy sprostać wyzwaniom XXI wieku i budować w województwie pomorskim gospodarkę opartą na wiedzy oraz społeczeństwo informacyjne, to musimy zdecydowanie zwiększyć liczbę studentów na kierunkach ścisłych, przyrodniczych i technicznych. Nie da się tego zrobić bez dobrej szkoły podstawowej, a przede wszystkim bez gimnazjum i szkoły średniej. Rozmawiamy na ten temat zarówno z marszałkiem województwa, jak i z prezydentami miast i przedstawicielami kuratorium. Nie ma między nami sporu. Wszyscy wyznajemy pogląd, iż należy zwiększyć liczbę młodzieży w klasach o tak zwanym profilu matematyczno-fizycznym, problem jedynie w tym, jak to zrobić.

Od wielu lat w różnych miejscach, w różnej formie i z różnym skutkiem staram się popularyzować osiągnięcia nauk technicznych i przyrodniczych, wychodząc z założenia, że nowoczesny człowiek, dzień i noc otoczony setkami różnych systemów technicznych, może będzie się chciał dowiedzieć czegoś na temat całej tej „technosfery”, by nie popadać w stan depresji, gdy zawiedzie komputer, odmówi posłuszeństwa samochód lub zacznie szwankować nowej generacji sprzęt gospodarstwa domowego.

Od wielu lat powtarzam, że inżynier może być poetą, ale poeta nie może być inżynierem i staram się przełamać pewien stereotyp, który zakorzenił się w naszym kraju. Stereotyp ten nakazuje szanować i doceniać dzieła artystów, poetów, wodzów oraz polityków, natomiast z lekceważeniem traktuje dokonania techników. Ale to przecież przede wszystkim dzieła inżynierów przeobraziły cały nasz świat w tak radykalny sposób, że warunki życia dzisiaj są całkowicie odmienne od warunków życia pokolenia naszych dziadków i rodziców.

Nikt logicznie myślący nie może zaprzeczyć, że pierwotnym źródłem rzeczywistych dochodów całych narodów jest produkcja dóbr materialnych, zwłaszcza tych najbardziej innowacyjnych oraz usług (wspieranych nowoczesną technologią). Można zatem twierdzić, iż bogactwa krajów są w dużej mierze wynikiem pracy inżynierów, a ponad wszelką wątpliwość to właśnie ich dokonania stworzyły zręby współczesnej cywilizacji. A jednak o większości autorów tych dokonań nikt nic nie wie i co więcej – wcale się tego faktu nie wstydzi!

Żeby o tym przekonać, proponuję Czytelnikowi mały test: spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie: Kim był John Bardeen? Mam wrażenie, że poza garstką fizyków, czytających ten tekst, niewiele osób zna prawidłową odpowiedź i zapewne nikt nie ma tego Państwu za złe. Natomiast gdyby ktoś z Państwa nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, kim był Salvador Dali – to musiałby się wstydzić w każdym kulturalnym towarzystwie. Tymczasem Dali i Bardeen żyli i tworzyli mniej więcej w tym samym okresie, tyle że Dali malował obrazy, a Bardeen wynalazł tranzystor (i kilka innych doniosłych rzeczy, za co dwukrotnie, w latach: 1956 i 1972, dostał Nagrodę Nobla).

Świat bez dzieł Dalego, Picassa, Chopina czy też Ravela byłby zdecydowanie uboższy, bo każde dzieło sztuki wzbogaca i czyni go piękniejszym, ale na nasze życie nie miałoby to zasadniczego wpływu. Tymczasem bez tranzystora nie moglibyśmy przesyłać energii elektrycznej, nie byłoby dziś radia, telewizji, telefonów komórkowych, komputerów, elektronicznych zegarków, kamer i kuchenek mikrofalowych – w ogóle niczego, co ma jakikolwiek związek z elektroniką.

Dzięki temu wynalazkowi ludzkość wkroczyła w zupełnie nowy okres swoich dziejów, a jednak jego autor jest dzisiaj dla większości ludzi całkowicie nieznany – i w dodatku absolutnie nikt się tego faktu nie wstydzi!

W tym miejscu przytoczę jeszcze kilka zdań na ten temat za Johnem Brockmanem, wybitną postacią amerykańskiego życia kulturalnego i intelektualnego, należącą do grona pionierów interdyscyplinarnej współpracy w nauce, sztuce i biznesie. John Brockman w swej książce „Nowy renesans, granice nauki” pisze między innymi, cytuję: „W XV wieku termin „humanizm” stał się elementem renesansowej wizji świta stanowiącego intelektualną całość. Florentyński szlachcic czuł, że lektura Dantego, której nie towarzyszy zainteresowanie nauką i techniką, to zbyt mało, to absurd. Leonardo był wielkim artystą, wielkim uczonym i wybitnym konstruktorem. Michał Anioł był, być może, jeszcze wspanialszym artystą i inżynierem. Obaj byli geniuszami, holistycznymi gigantami. Nie do pomyślenia było dla nich, że może być uznany za humanistę ktoś, kto lekceważy cały dorobek nauki i techniki. Nadszedł czas, by powrócić do tej całościowej wizji.

Tymczasem w XX wieku, w epoce wielkiego postępu naukowego, zamiast naukę i technologię umieścić w centrum naszego intelektualnego świata – poprzez stworzenie systemu edukacyjnego, w którym nauki ścisłe i przyrodnicze traktowane byłyby na równi z literaturą i sztuką – oficjalna kultura wyższa po prostu wyrzuciła je poza nawias. Uczeni humaniści postrzegają technikę wyłącznie jako narzędzie, a ponieważ to oni tworzą elity uniwersyteckie, udało im się sprawić, że nauki ścisłe znalazły się poza kanonem wykształcenia i kanonem „sztuk wyzwolonych”, a w ten sposób również poza horyzontem myślowym wielu młodych ludzi.

Istnieje podstawowe rozróżnienie między piśmiennictwem naukowym z obszaru nauk przyrodniczych i ścisłych a tym, co wywodzi się z dyscyplin, które same tworzą dla siebie przedmiot dociekań i przy tym (najczęściej) koncentrują się na egzegezie prac myślicieli epok minionych. W humanistyce nikt nie oczekuje systematycznego postępu, tu dawne pomysły i idee innych przetwarzane są wciąż na nowo, podczas gdy w naukach ścisłych czy przyrodniczych stale pojawiają się nowe i lepsze pytania, a problemy wciąż ulegają przeformułowaniu. I pytania formułowane są po to, by znaleźć na nie odpowiedzi – uczeni znajdują je i idą dalej. Tradycyjny humanistyczny establishment w tym czasie kontynuuje swe pozornie głębokie, a w istocie peryferyjne i hermetyczne spory. Cóż, pozostaje tylko zadumać się nad licznymi krytykami sztuki, którzy nie mają pojęcia o podstawach percepcji wzrokowej, krytykami literackimi ze szkoły konstruktywistycznej, nie wykazującymi najmniejszego zainteresowania tym, co o naturze ludzkiej ma do powiedzenia współczesna antropologia, czy przeciwnikami genetycznie modyfikowanej żywności i pestycydów, którzy nie mają bladego pojęcia o chemii, genetyce i ewolucji”. Koniec cytatu.

Ze swej strony pragnę jedynie dodać, że w tym kontekście możemy zrozumieć, dlaczego przychodzi nam żyć w czasach, gdy etyka nie nadąża za nowoczesną technologią.

W sierpniu rząd ogłosił „Strategię rozwoju edukacji na lata 2007-2013”, z której do opinii publicznej przedostał się jeden element – powszechna opłata za studia. Jest rzeczą oczywistą, że zdobywanie wiedzy i kwalifikacji na studiach kosztuje. Nie wolno jednak zapomnieć, że dobre i właściwe wykształcenie to kapitał nie tylko dla tego, kto je zdobywa, ale przede wszystkim dla ekonomicznych podstaw funkcjonowania państwa i społeczeństwa. Dziś najbardziej konkurencyjne gospodarki to te oparte na wiedzy, a ich filarami są edukacja, nauka oraz rozwój technologii informatycznych.

Ze względu na strategiczne znaczenie edukacji w dzisiejszym świecie władza publiczna musi skutecznie pełnić funkcję głównego organizatora i instytucji finansującej proces kształcenia. W Polsce, wciąż jeszcze dzielonej na regiony kategorii A, B czy C, stymulowanie przez państwo musi obejmować choćby kwestię dostępności studiów, poziomu i jakości kształcenia, sposobu finansowania edukacji, a także mechanizmu wspierania młodzieży szczególnie uzdolnionej. Trzeba ponadto odpowiedzieć na pytanie, w jakim stopniu wprowadzenie płatnych studiów może stanowić barierę dla wielu zdolnych a niezamożnych młodych ludzi. Czy jest więc zasadne wprowadzanie opłat za studia w kraju, gdzie system stypendiów dla studentów jest ubogi i słaby, a kredyt często niemożliwy do uzyskania czy spłacenia?

W opublikowanej strategii rząd wyraża niezadowolenie, między innymi „z niskiego wskaźnika umiejętności uczniów w zadaniach wymagających twórczego myślenia”, z „braku należytego wykorzystania potencjału badawczego uczelni”, z tego, że w Polsce zbyt powoli przybywa samodzielnych pracowników nauki, koniecznych, by wyższa edukacja miała porządny poziom. Ale to nie jest problem samoistny. Należy postawić pytanie: co jest przyczyną takiego stanu. Przyczyn jest wiele, jednakże podstawowe to:

– od wielu lat finansowanie nauki i edukacji pozostaje na niedostatecznym poziomie

– pojęcie misji oraz filozofia propaństwowa to dzisiaj na pewno niemodne i prawie zapomniane pojęcia.

W ciągu ostatnich dziesięciu lat nakłady na naukę w polskim produkcie narodowym brutto zmalały o ponad jedną trzecią, a nakłady na oświatę o blisko jedną czwartą. Udział nakładów na szkolnictwo wyższe wzrósł o 30 procent, ale jednocześnie liczba studentów wzrosła czterokrotnie. Polacy zaczęli doceniać znaczenie wykształcenia i chcą się uczyć, nawet ponosząc ogromne wydatki, natomiast państwo nie rozumie wagi problemu i próbuje na oświacie oszczędzać. Oszczędności można się starać tłumaczyć niżem demograficznym, ale jest to kiepskie tłumaczenie, zważywszy, że dwukrotnie wzrósł procent maturzystów w ich grupie wiekowej, a procent studiujących blisko czterokrotnie.

Rozstrzygając dylematy tworzenia budżetu państwa – komu zabrać albo jakie jeszcze dorzucić obciążenia podatkowe – należy pamiętać, że inwestowanie w edukację i w naukę to inwestowanie strategiczne, które jest wyjątkowo korzystne, zaś zaniedbania w tej dziedzinie pociągają za sobą koszty wręcz nieobliczalne. Nieinwestowanie w naukę i edukację to inwestowanie w ignorancję.

Lansowana ostatnio w niektórych mediach teza, że edukacja bezpłatna znaczy marna, jest z gruntu fałszywa. Cóż to znaczy, że mamy marnych lekarzy, farmaceutów, inżynierów, fizyków czy też informatyków, z których prawie wszyscy studiowali na uczelniach publicznych, nie płacąc czesnego?

Ostatnio często podawana jest informacją o tym, że za studia w Polsce płaci tylko młodzież pochodząca z małych ośrodków i ubogich rodzin. Poniżej przytaczam fragment wywiadu Ewy Milewicz z księdzem Sławomirem Kokorzyckim (proboszczem z Korytowa, w Zachodniopomorskiem), opublikowanego w „Gazecie Wyborczej” 7 sierpnia 2005 roku.

O wprowadzeniu powszechnej odpłatności za studia w naszym kraju będzie można poważnie rozmawiać wówczas, gdy określimy, w jakim stopniu czesne uzupełniłoby nakłady państwa na edukację, a w jakim je zastąpiło. A przede wszystkim dyskusja taka będzie poważna i odpowiedzialna wówczas, gdy zbudujemy realny i szeroki system stypendialny lub inny system wsparcia finansowego, umożliwiający wyrównanie szans w dostępie do edukacji osobom w trudnej sytuacji materialnej. Mam tu na myśli stypendia rządowe, samorządowe, municypalne, i to zarówno socjalne, jak i naukowe, oraz wiele innych form wsparcia, z powodzeniem funkcjonujących na całym świecie, takich jak stypendia fundowane przez firmy, ustanawiane przez różne fundacje, instytucje, w tym również kościoły, czy efektywne instrumenty finansowe, takie jak możliwe do spłacenia po zakończeniu studiów kredyty, które są jeszcze realne do uzyskania przez studentów.

Z księdzem Sławomirem Kokorzyckim dla „Gazety Wyborczej” rozmawia Ewa Milewicz

– Skutecznie zachęca Ksiądz swoją młodzież z terenów popegeerowskich do studiowania. Jak Księdzu podoba się pomysł MENiS wprowadzenia płatnych studiów wraz z rozbudowanym systemem stypendiów?

– Nie podoba mi się. Niech zostanie tak jak jest. Płatne to powinno być powtarzanie roku, poprawki egzaminów, ale same studia na uczelniach państwowych niech zostaną bezpłatne. Nie wierzę w sprawiedliwy system stypendialny w Polsce. Zasiadam u nas w Choszcznie (Zachodniopomorskie) w powiatowej komisji stypendialnej i wiem, jak trudno się przyznaje stypendia. W Polsce takie rzeczy są wyjątkowo uznaniowe. (…)

– Ilu jest studentów w Księdza parafii?

– 35. W tym pięciu na płatnych zaocznych, a reszta – na bezpłatnych. Teraz dostało się na studia pięć osób. To razem jest 40.

– Z jakich są rodzin?

– Na ogół bezrobotnych. U nas jest ponad 60

– Jak się im udaje dostać?

– Mają dobre wyniki. Wiedzą od najwcześniejszej młodości, że uczenie się opłaca i że nie mają innej drogi niż nauka. Nowa matura bardzo im ułatwia dostawanie się na studia.

– W czym ta nowa jest lepsza od starej?

– Wyniki są obiektywne. Nie da się ich naciągnąć.

– Nie uważa Ksiądz, że dzieci z zamożnych domów dostają się na bezpłatne studia, a dzieci z gorzej sytuowanych na te płatne?

– Nie. Często te dzieci z rodzin zamożnych, inteligenckich są leniwe. Nasze z biednych domów są ambitne. Trzeba im trochę pomóc materialnie, ale one gryzą te książki i sobie radzą.

Źródło: „Gazeta Wyborcza”, 7 sierpnia 2005 r.

Nakłady na naukę i oświatę nie są wydatkami konsumpcyjnymi, obciążającymi budżet, ale nakładami wpływającymi w sposób decydujący na rozwój kraju. Realizacja najważniejszego celu strategii lizbońskiej, czyli stworzenia przez kraje Unii Europejskiej konkurencyjnej gospodarki opartej na wiedzy, wymaga

dynamicznego rozwoju edukacji, nauki i technologii informatycznych. Te obszary aktywności powinny zapewnić gospodarce dopływ wykwalifikowanych kadr oraz nowoczesnych rozwiązań technologicznych. Jak wygląda sytuacja Polski w świetle powyższych postulatów? Wskaźnik scholaryzacji na poziomie wyższym osiągnął poziom 55 procent (wliczając młodzież kształcącą się w kolegiach i szkołach pomaturalnych), co zbliża nas do najbardziej rozwiniętych krajów (gdzie wynosi on blisko 60 proc.). Nadal jednak liczba osób z wyższym wykształceniem jest o połowę mniejsza niż w Europie Zachodniej, zaś prognozy demograficzne dla Polski wskazują, że liczba kandydatów na studia spadnie do poziomu 50 procent dzisiejszej liczby w ciągu najbliższych dziesięciu lat.

Od kilku lat na uczelniach mamy wolne miejsca na kierunkach ścisłych i technicznych, a lista rankingowa tak zwanych modnych kierunków studiów jest zbieżna z listą prezentującą stopę bezrobocia wśród ludzi z wyższym wykształceniem. A tymczasem w perspektywie kilku lat będziemy mieli lukę pokoleniową w grupie inżynierów, co grozi zapaścią naszej gospodarki .

Na podstawie tak zwanych ocen parametrycznych jednostek naukowo-badawczych przeprowadzonych przez Komitet Badań Naukowych można jednoznacznie powiedzieć, że w ciągu ostatnich czterech lat dorobek nauki polskiej w 86 procentach stanowiła literatura i zdobywanie tytułów i stopni naukowych, a tylko 14 procent stanowiły wyniki w jakikolwiek sposób przydatne w praktyce. Jest to zdecydowanie zachwiana proporcja. Z drugiej zaś strony należy pamiętać, że w Polsce nie istnieją stymulatory ekonomiczne, które są potrzebne do wywołania zainteresowania przedsiębiorców wynikami prac naukowych. W Polsce nie ma rynku innowacji, ponieważ nie ma kapitału, który byłby temu rynkowi dedykowany. Jeżeli uczelnie wyższe i instytuty naukowo badawcze chcą generować innowacje i chcą komercjalizować wyniki swych badań naukowych, to muszą zdecydowanie podnieść świadomość środowiska akademickiego czy naukowego zarówno w zakresie przedsiębiorczości, wynalazczości i ochrony własności intelektualnej, jak i w dziedzinie własności przemysłowej.

Trzeba zmienić tradycyjne podejście do tego problemu i tworzyć firmy specjalizujące się w komercjalizacji wyników badań naukowych, transferze technologii i poszukiwaniu źródeł finansowania innowacyjnych produktów i procesów.

O trwałym rozwoju i dobrobycie społeczeństw decydują już dzisiaj tak zwane miękkie czynniki rozwoju – kapitał ludzki, a więc kwalifikacje i umiejętności; kapitał społeczny, a więc zaufanie i ścisła współpraca. Mówi się o „złotym trójkącie rozwoju”: władza publiczna – nauka – gospodarka. Powinniśmy o tym pamiętać i ze wszystkich sił budować go w naszym regionie.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Nie odrywać umiejętności od wiedzy

Czyli o edukacji, przekłamaniach i stereotypach na temat nauki i perspektyw życiowych pomorskich absolwentów z profesorem doktorem hab. Andrzejem Ceynową , rektorem Uniwersytetu Gdańskiego, rozmawia Dawid Piwowarczyk.

– Jak Pan ocenia stan pomorskiej edukacji?

– Na poziomie kraju średnio. Jeżeli popatrzymy na wyniki matur, to widzimy, że absolwenci są gorzej przygotowani do przejścia na studia. Ale nie sądzę, by było to wynikiem złej pracy nauczycieli. Po prostu to wynik chronicznego niedoinwestowania.

Jeżeli porównamy się do innych, to nasi absolwenci są znacznie powyższej średniego poziomu europejskiego. Młodzi ludzie z Pomorza dysponują większą wiedzą na wejściu, są bardziej zmotywowani, są ludźmi lepiej przygotowanymi do samodzielnej pracy niż ich koledzy z Europy Zachodniej. I tutaj znowu warto popatrzyć na dane statystyczne. U nas siedemdziesiąt procent studentów kończy edukację w terminie, w Niemczech jest dokładnie na odwrót – nawet osiemdziesiąt procent po terminie.

– Ale Niemcy już odchodzą od tych rozwiązań. Nauka również u nich zaczyna odgrywać większą rolę.

– Tak. Wprowadzenie pewnych rozwiązań, na przykład odpłatności za dłuższe studia ma zniechęcać do „wiecznego studiowania”. Ale istnieje tam pewna „kultura studiowania”. Student sumienny traktowany jest jak ktoś, kto marnuje swoją młodość.

– Ale są też w Niemczech bardzo dobre uczelnie i kierunki, gdzie w wieku dwudziestu trzech lat robi się magisterium, a w wieku dwudziestu sześciu – doktorat.

– Ale to kwestia innej kultury na tych uczelniach czy kierunkach. I tam idą studiować osoby, które nie boją się ciężkiej pracy. Renoma studiów i perspektywy wynagradzają im jednak ten trud. Ale takie wydziały i tacy studenci to u nich jest wyjątek, to elita. U nas etos pracy studenckiej stoi jednak na zdecydowanie wyższym poziomie.

– Czy reforma edukacji była dobrą decyzją?

– Powiem w ten sposób: z wykształcenia jestem amerykanistą i temu, co się dzieje w Stanach Zjednoczonych, przyglądam się od trzydziestu lat. I dobrze znam Amerykę, i to nie tylko z daleka. I kiedy kilka lat temu minister Hendke zachwalał amerykański system edukacji, to wpadłem w przerażenie. Jest to system zły i mówią o tym nawet sami Amerykanie. I wprowadzanie modelu choćby tylko podobnego do amerykańskiego musi doprowadzić – przy takim programie, jaki dzisiaj obowiązuje w polskiej szkole – do szybkiego i drastycznego spadku poziomu wykształcenia absolwentów naszych szkół średnich. Uważam, że poprzedni system był dobry, wprawdzie nie wykorzystywał najnowszych metod nauczania, ale był to system, który wypuszczał osoby z wystarczającym poziomem wiedzy. Z wiedzą pozwalającą na tej podwalinie budować, a nie tworzyć coś na uczelni od nowa, bo na to nie ma czasu. Muszę powiedzieć, że jestem zadowolony, że moje dzieci są już na studiach – a nie korzystają z „dobrodziejstw” nowego systemu, bo wierzę, że są lepiej przygotowane do studiowania, do pracy. I to nie tylko w Polsce, lecz także w Europie. Bo należy pamiętać, że jesteśmy częścią wielkiego europejskiego rynku pracy. Gdy ktoś pracuje dwa, trzy lata za granicą, to nie godzi się już nazywać tego emigracją zawodową. Mamy jeden rynek pracy i to od nas zależy, czy chcemy pracować w Gdańsku, Warszawie, czy w Londynie lub Paryżu. To dla tego rynku przygotowujemy absolwentów. Polska jest już częścią zintegrowanego rynku pracy.

– Czyli, zważywszy na wady wprowadzonych rozwiązań, czeka nas wkrótce kolejna reforma na poziomie szkolnictwa średniego?

– Tak. Poziom się obniża i polskim studentom trudno będzie utrzymywać obecne świetne wyniki, gdy lokują się w najlepszej dziesiątce grup studentów. Oczywiście, każda generacja mówi, „gdy my się uczyliśmy, to była prawdziwa nauka, teraz to jest do kitu, teraz to jest źle. Gdyby nasze dzieci, wnuki miały studiować w naszych czasach, nie miałyby takich wyników jak my”. To opinia ludzi, którzy nie mają kontaktu z nauką. System się zmienia. Mnie uczono dobrze jak na tamte czasy. My się zmieniliśmy, zmienił się świat, nauka i tamtego nie można kontynuować, należy modyfikować metody, tematykę nauczania. Nie wolno jednak wprowadzać zmian, które będą zachęcały uczniów i studentów do lenistwa intelektualnego. Należy promować to, żeby się rozwijać, „wiedzologia” to najgorszy typ studiowania. Ideałem byłoby kształcenie umiejętności. Ale nie da się kształcić umiejętności w oderwaniu od wiedzy.

– Ale dane, że Polacy mają gorsze średnie wyniki, to też efekt tego, że studiuje coraz większa rzesza młodych osób.

– To się zgadza. W sposób gwałtowny przyrósł odsetek młodzieży, która studiuje. Kilkanaście lat temu dwadzieścia procent, a teraz pięćdziesiąt pięć procent kończących szkołę średnią zaczyna studia. I jeżeli założyć, że krzywa Gaussa jest prawdziwa, to logiczne jest to, że średni poziom wiedzy dla pięćdziesięciu pięciu procent na pewnie będzie niższy niż średni poziom dwadziestu procent najzdolniejszych. I o tym trzeba też pamiętać, mając jednak na uwadze, że to nie tylko statystyka. O decyzji dotyczącej wiedzy bardzo często decyduje wiele elementów. Również kształcenie za granicą jest determinowane przez własne oczekiwania studenta, jego pochodzenie et cetera. Tylko osoba „na poziomie” może zrozumieć, że obycie się z inną kultura daje coś, co naprawdę trudno przecenić. Dlatego tak ważne i pozytywne skutki może przynieść nawet półroczny wyjazd za granicę w ramach wymian studenckich.

– Wracając do reformy, czy to nie błąd, że nie zmieniono filozofii nauczania?

– Tak, zdecydowanie większy nacisk powinien być położony na kształcenie umiejętności logicznego myślenia, uczenia się, a nie „wkuwania”. Powinno też być promowane kształcenie kolektywne. Są przynajmniej dwie przyczyny, dla których musimy iść w tym kierunku. Po pierwsze, okres samotnych strzelców już się skończył. Jeżeli ktoś nie posiada umiejętności współpracy, to nie odnajdzie się w organizacji, firmie. Tam coraz częściej tworzy się grupy zadaniowe. A sukces zależy od współdziałania. Jeżeli się tego nie umie, to zostanie się przez grupę odrzuconym. Po drugie, technika jest teraz tak skomplikowana, że powierzenie rozwiązania zadania ludziom tylko z jednej wąskiej dziedziny musi spalić na panewce. Postęp powoduje, że nie jesteśmy w stanie poznać dobrze nawet jednego całego wycinka, a co dopiero całej wiedzy w ramach danej nauki. To wymusza, że zespoły z jednej strony rozrastają się, a z drugiej muszą być interdyscyplinarne. W takich zespołach często musi być psycholog, ktoś od zarządzania – ktoś, kto kiedyś w ogóle nie byłby brany pod uwagę jako członek zespołu. Przy realizacji dużych projektów już od początku musi być też wyznaczona osoba, która będzie badała, czy będzie potencjalne zastosowanie, czy będzie rynek na dany produkt, usługę. Musi być wreszcie ktoś, kto będzie promował projekt, dbał o zapewnienie mu finansowania. Tak więc zespoły są całkiem inne niż dziesięć, piętnaście lat temu.

– Coraz częściej podnosi się zarzut zbytniego sformalizowania systemu edukacji.

– To jest błąd tragiczny. Wynika on z dwóch spraw, które się ujawniły w szkolnictwie wyższym pod rządami ustawy o szkolnictwie wyższym z dziewięćdziesiątego roku. Ustawa ta dawała uczelniom wyższym dużą swobodę co do decyzji w sprawie majątku, powoływania nowych kierunków et cetera. I pole manewru dla władzy centralnej gwałtownie się skurczyło i w zasadzie nie było kim rządzić. Władza ma to do siebie, że lubi rządzić i „mądrzy ludzie” władzy znaleźli, że ustawa nie przewidywała pełnej swobody co do kształtowania programów i przedmiotów. I ustalili nam nasi mądrzy: przedmioty, dyscypliny a nawet nazewnictwo i wymiar godzinowy. Dali nam standardy i w tej chwili w zasadzie większość spod sztancy. Bardzo podobała mi się nieformalna wypowiedź jednego z naszych ministrów edukacji, który powiedział, że patrząc od strony przestrzegania przepisów – pod względem formalnym – najbardziej przestępczą szkołą, która wszystko robi nielegalnie, ale jednocześnie ma najlepsze wyniki, jest Szkoła Główna Handlowa.

– Bo proponują programy autorskie…

– …których nie akceptuje ministerstwo.

– A system punktowy?

– Jest to dobre rozwiązanie. To się robi, by osiągnąć porównywalność wiedzy, a nie przedmiotów.

– Ale ten system u nas faktycznie nie spełnia swojego zadania?

– Nie, nie byłbym aż tak stanowczy w sądach na jego temat. Ten system ma pozwalać studentom pokazywać, ile i jakiej wiedzy zakumulowali. Ale u nas zamiast wiedzy mamy ścieżki i standardy. Punkty są kwiatkiem do kożucha, którego nikt nie szanuje i na który nikt nie zwraca uwagi. Jest potrzebne tylko w trakcie wymiany zagranicznej.

– Idea zatraciła swoją istotę, a może ze swej natury jest błędna?

– Nie, nie. Metoda punktów transferowych od kilkunastu lat sprawdza się w Stanach, w Wielkiej Brytanii. Ale tam liczba punktów za dany przedmiot jest kalkulowana nie tylko przy uwzględnieniu liczby godzin, lecz także głównie w oparciu o ocenę pracy studenta. U nas system uległ wypaczeniu. Liczy się to, jakie profesor ma wyobrażenie o stopniu trudności swojego przedmiotu i jak on jest kosztowny i na tej podstawie nadaje się punkty. Nie patrzy się na to, czy to poziom podstawowy, czy zaawansowany. A jeżeli chcemy postawić ten system na nogach, to musimy zacząć oceniać pod kątem studenta – ile spędził godzin w laboratorium, w bibliotece, żeby zaliczyć przedmiot.

– A wracając do edukacji w skali makro. Co Pan Rektor sądzi o szkołach wyższych niepublicznych, czy są one potrzebne?

– Tak, są. Jesteśmy na siebie skazani, skazani na współpracę. Ale należy wiedzieć, że dokonuje się proces naturalnego rozwarstwiania. I to zarówno wewnątrz szkolnictwa publicznego, jak i niepublicznego. Polega to na tym, że i tu, i tam pojawiają się szkoły na wysokim poziomie, w których są prowadzone badania, gdzie rady jednostek mają uprawnienia nadawania tytułów doktorskich. Ale też wykształca się – jak w zawiesinie – pewna ilość szlamu, który opada na samo dno. I mam nadzieje, że znajdzie się tam tak szybko, jak może, żeby nie szkodzić młodzieży. I to dotyczy i szkolnictwa publicznego, i niepublicznego.

– Jak więc można odróżnić ziarno od plew?

– Można bardzo wiele złego powiedzieć o rankingach. Ale mają one jedną zaletę – są i pozwalają w jakimś stopniu ocenić jakość kształcenia oferowanego przez szkoły. Nie są to rankingi wyssane z palca. I nie należy nimi całkowicie pogardzać. U nas są one młode i przez to często ułomne. Ale uczniowie, dyrektorzy, rodzice, wszyscy mają większe możliwości oceny i podejmowania lepszych decyzji. Ale wracając do szkolnictwa wyższego. Jak się przyjrzeć, to można zauważyć, że – podobnie jak to się stało już dużo wcześniej na rynkach edukacyjnych Stanów Zjednoczonych czy Europy Zachodniej – są w poszczególnych naukach i kierunkach grupy szkół klasy „S” – zazwyczaj jeden, dwa ośrodki w „drugiej lidze”, są też ośrodki bardzo dobre i renomowane, zazwyczaj trzy, cztery, które konkurują między sobą, i potem „trzecia liga”, która nie zagraża pierwszym dwóm i rywalizująca tylko między sobą. I wszyscy wiedzą, że to nie są szkoły najmłodsze, słabe kadrowo. Inaczej to wygląda, gdy przechodzimy do oceniania wydziałów czy kierunków. Nawet słaba szkoła może mieć kierunek czy wydział należący do najlepszych w Polsce. Ale i Kraków czy Warszawa może mieć kierunki i instytuty na niskim poziomie. A wynik ciągną najlepsze wydziały, biblioteki. I to dobrze, bo dobra biblioteka to jest ważny czynnik.

– I ten proces „wytrącania się” będzie trwał dalej?

– Tak, będzie coraz większa polaryzacja. Szkoły prywatne będą w głównej mierze dostarczycielami studentów pierwszego stopnia, a te najlepsze uniwersytety będą się upodobniały do – jak to nazywają Amerykanie – uniwersytetów badawczych pierwszego i drugiego stopnia, które kształcą na poziomie magisterskim i doktoranckim.

– A co Pan Rektor sądzi o propozycji wprowadzenia odpłatności za studia? Czy to rzeczywiście stworzy podstawy do wyrównania szans?

– Nie powinno się pytać o odpłatność, ale o poziom pomocy dla studentów. O poziom pożyczek, kredytów i stypendiów. Dopiero jak ten system będzie bardzo dobrze rozwinięty, to na drugim etapie będzie można mówić o formalnym wprowadzeniu odpłatności. Podkreślić chciałbym tutaj słowo „formalnej”, bo nieformalna już dawno istnieje. Studenci muszą się utrzymać, muszą kupić podręczniki, inny sprzęt – to wszystko kosztuje. Bezpośrednie koszty związane ze studiami ciągle rosną. Ogromna większość szkół kupuje książki tylko na badania, a podręczników dla studentów nie ma. Wprowadzanie odpłatności częściowej nie stwarzałoby dla olbrzymiej większości studentów bariery finansowej, ale zbudowałoby koszmarną barierę psychologiczną. Dlatego, że gdyby studia miały być opłacane ryczałtowo i kosztować około dwustu złotych za miesiąc, to nie jest to wiele, jeżeli się przyjmie, że już teraz student na swoje utrzymanie potrzebuje miesięcznie od dziewięciuset do półtora tysiąca złotych, ale psychologicznie byłaby to wielka bariera dla studentów i ich rodziców.

– Ale czy nie byłby to mechanizm powstrzymania odpływu absolwentów? Teraz bardzo często my, jako państwo, inwestujemy duże środki w edukację młodego człowieka, który zaraz po studiach wyjeżdża za granicę. Sfinansowaliśmy jako państwo jego edukację, a nie mamy z tego pożytku. Może to jest zbyt duże marnotrawstwo naszych wspólnych publicznych pieniędzy?

– Nie zgodzę się z takim poglądem. To byłaby teza prawdziwa, gdybyśmy przyjęli, że absolwent do końca życia będzie pracował w swoim wyuczonym zawodzie. Tak nie jest. Wiemy, że będzie zmieniał swój zawód trzy do siedmiu razy, zanim przejdzie na emeryturę. Okres ważności wykształcenia gwałtownie się skraca i wynosi obecnie pięć do dziesięciu lat. Młodzi ludzie skazani są na ciągłe dokształcanie. Nie można mówić o edukacji w kategorii straty. Czy stratą jest to, że kształcimy filozofów?

– Nie sądzę. Gdyby popatrzeć na doświadczenia na przykład angielskie, to właśnie ludzie z takim wykształceniem często robią błyskotliwe kariery w organizacjach międzynarodowych i koncernach.

– Dziękuję bardzo, bo dokładnie to chciałem powiedzieć. Tu nie chodzi o to, jaki kierunek kto skończył, ale o to, co potem sobie do tego dobuduje. Ja jestem anglistą, a moi magistranci sprzedają ropę, sprowadzają kawę z Brazylii, prowadzą transakcje w bankach w Szwajcarii, pracują na Wall Street, jeden z nich jest szefem działu kadr w dużym międzynarodowym koncernie. I to są angliści. To co pan powiedział, że jeżeli w Stanach czy Anglii wielkie międzynarodowe firmy mówią: my chcemy ludzi z wyobraźnią i precyzją myślenia, a prowadzenie rachunków, sprawy administracyjne przekażemy innym, wyspecjalizowanym komórkom lub sami nauczymy tych ludzi naszej kultury korporacyjnej, to znaczy, że tradycyjny sposób myślenia, w którym liczy się pierwszy – wyuczony – zawód, odchodzi do lamusa. Tak naprawdę obecnie najbardziej liczą się samodyscyplina, przedsiębiorczość, umiejętność odnajdywania się w nowych sytuacjach, umiejętność rozwiązywania problemów, a nie znajdowania kłopotów. I to jest nasza wada. Mówimy: mamy kłopot. Mam kłopot, to się martwię. Amerykanin mówi „mam problem”. A jak mam problem, to szukam rozwiązania.

– Ale wracając do systemu. Czy słabość szkolnictwa nie wynika z małej mobilności kadry naukowej, z tego, że nie chce się ona dokształcać? Dba o swoje interesy, a nie dydaktykę i studenta.

– Jest tak, ale nie do końca. Na uniwersytecie pracuje tysiąc sześciuset nauczycieli. Tych tak zwanych intelektualnych i naukowych leniuchów jest dużo, bo około dwudziestu procent. To oni powodują, że nauczyciele akademiccy dostają złe opinie, bo studenci o nich mówią. Bo ci, którzy coś robią, są traktowani jako normalni i nie ma co o nich mówić. Bardzo rzadko nagradza się dobrych dydaktyków za osiągnięcia naukowe, publikacje, wynalazki. Nagrody za osiągnięcia dydaktyczne „zdarzają się”. Ale bardzo rzadko i w niewielu szkołach istnieją formalne sposoby nagrodzenia dobrego dydaktyka. A proszę mi wierzyć, że to nie będzie ktoś, kto czyta z notatek sprzed dwudziestu lat, który pracuje na pięciu etatach. To będą ludzie, którzy lubią studentów, pracę z nimi. Którzy lubią prowokować studentów do myślenia, do rozwiązywania problemów. Ktoś, kto potrafi nauczyć swoich wychowanków myślenia, a nie automatycznego przytakiwania. Ale, niestety, są też źli nauczyciele.

– To czy nie popełnia tu Pan Rektor grzechu zaniechania? Nie powinien tym trzystu pracownikom podziękować?

– Absolutnie powinienem to zrobić.

– Ale..?

– Wielu rektorów by to zrobiło, gdyby nie kodeks pracy i ustawa o szkolnictwie wyższym, która dała nauczycielowi akademickiemu praktycznie pracę do emerytury i praktycznie chroni ich przed oceną i weryfikacją. Ja zgodnie z prawem nic nie zrobię z doktorem, który mi mówi: „Przecież ja piętnaście lat temu opublikowałem artykuł na ten temat, a uczę tego samego. To co ja bym miał więcej jeszcze publikować?”. To jest autentyczny przypadek i ten człowiek nie wiedział, dlaczego ja go wyrzucam z pracy.

– To straszne

– To są na szczęście jednostkowe przypadki.

– Ale czy to nie jest tak, że kadra wzajemnie się wspiera.

– Tak było na początku, gdy na liście Komitetu Badań Naukowych był na przykład „Przegląd Strażaka”. Teraz to się już nie zdarza. Jeżeli coś się znajdzie w marnym czasopiśmie, to nikt tego nie zacytuje. W sensie naukowym opłaca się publikować w jak najlepszym czasopiśmie. Opłaca się nawet poczekać, aby jakiś artykuł ukazał się nawet za rok. Bo ja się będę mógł chwalić, koledzy to zauważą i będę miał cytowania.

– Ale mobilność to jest problem?

– Proszę zobaczyć, jak wygląda obecnie kariera naukowa. Jeszcze przed doktoratem albo zaraz po doktoracie młody pracownik naukowy wyjeżdża na rok, dwa na pobyt w jakimś renomowanym ośrodku akademickim na świecie. Potem powrót, by w dwa, trzy lata zrobić następny stopień. Ale te międzynarodowe kontakty już procentują, tutaj na miejscu można już robić projekty międzynarodowe. Wyjazdy są często tylko po to, by poznać się osobiście i stanąć twarzą w twarz z ludźmi, z którymi współpracuje się już od dłuższego czasu. Na konferencjach rzadko dowiadujemy się czegoś nowego. Najczęściej już wcześniej wymieniamy się tą wiedzą.

– Czy nie powinno być obowiązku przechodzenia na inne uczelnie, tak by w obcym środowisku weryfikować swoją wiedzę i udowadniać swój poziom?

– Prawda, ale to bardzo seksistowskie. Jeżeli by wprowadzić taki system obligatoryjnie, to poza nim znalazłaby się duża cześć naszych pań naukowców. One chcą godzić pracę naukową z życiem rodzinnym. Ale dzieci powodują, że nie są mobilne. Więc nie możemy tak zmodyfikować systemu, żeby te osoby postawić przed wyborem albo rodzina, albo kariera naukowa. To się da godzić, a później z biegiem lat mobilność wzrasta. I w wieku czterdziestu paru lat można sobie pozwolić na wyjazd, ale wtedy to już nie jako „wyrobnik”, ale jako „visiting profesor”.

– Czy dużą wadą polskiej edukacji nie jest zbyt mała współpraca z rynkiem pracy i biznesem?

– To prawda. Są tu dwa proste powody. Istnieje mit, że biznes zamawia badania, że system badawczy pracuje na ich potrzeby. To jest koszmarna nieprawda. Badania zamawiają wielkie koncerny i firmy. Małe firmy nie inwestują w badania i nie zlecają ich uczelniom – ich na to nie stać. Wyjątek stanowią firmy offspinowe, wymyślone przez naukowców i studentów. Inne małe i średnie firmy w swojej przytłaczającej większości nie inwestują znaczących kwot w finansowanie badań na uczelniach. I tak się dzieje na całym świecie. Solidny kawał tego, co niemiecki przemysł przekazuje na badania, pochodzi od dziesięciu największych korporacji w Niemczech. Jeżeli my będziemy mieli korporacje jak Bosch i wydatki na badania wtedy nie podskoczą, to będziemy mogli powiedzieć, że coś jest nie tak. Po drugie, przy słabości finansowania, przy takich rozwiązaniach finansowych nie ma mowy o efektach. Państwo daje obecnie od 0,3 do 0,35 procent PKB na badania, gdy tymczasem ocenia się, że nakłady na poziomie 0,4 procent PKB pozwalają tylko na odtworzenie warsztatu badawczego. Ocenia się, że pierwsze pozytywne oddziaływanie nauki na gospodarkę jest obserwowane, gdy nakłady przekraczają jeden procent PKB, czyli w naszych warunkach musiałby nastąpić trzykrotny wzrost nakładów.

– Ale może jest tak marnotrawimy nawet to, co mamy?

– Tak, rzeczywiście się zdarza. Konkretny przykład: jest profesor, który ma istotny wynalazek w rezonansie magnetycznym. Przychodzi do mnie i mówi: „Żebym ja to mógł spieniężyć, to na dodatkowe badania i patenty potrzebuję jeszcze dwa miliony euro”. A ja mogłem mu dać maksymalnie sto pięćdziesiąt tysięcy. Więcej nie miałem możliwości.

– A może trzeba było sięgnąć poza uczelnię?

– Nie ma takich prostych mechanizmów. Ostatecznie profesor dostał za swoje odkrycie doktorat honoris causa w Paryżu. Amerykanie przez rok toczyli z nim spór, ale w końcu przyznali, że to my byliśmy autorami. Ale i tak pokazali nam figę, bo nie mieliśmy pieniędzy, żeby wykupić patent i go utrzymać. Tak więc mamy osiągnięcia, ale tracimy wielkie pieniądze, bo nie ma systemu przekuwania osiągnięć na wyniki finansowe.

– Jak to można zmienić?

– Może warto by było pomyśleć nad przejęciem obowiązku finansowania opłat patentowych wynalazków przez ministerstwo edukacji. Ja, jako prorektor do spraw nauki, nie mogłem wydawać trzystu tysięcy na patenty przy budżecie badawczym 3,2 miliona złotych. A dla państwa i ministerstwa, nawet gdy kwotę trzystu, czterystu złotych na rok pomnożyć przez 150 szkół i ośrodków naukowych, to dalej byłby to niewielki wydatek. A liczba patentów by wzrosła wielokrotnie.

– Ale oceniając kontakty na linii uczelnie-biznes, to czy to nie jest tak, że szkoła sama w jakiejś mierze jest sobie winna. Szkoły amerykańskie pomagają swoim absolwentom i pracownikom naukowym zakładać i prowadzić biznes, niejako przy okazji „hodując” sobie przyszłych klientów. Dlaczego uczelnia nie pomaga, nie stara się wychowywać klientów?

– To pytanie spóźnione o półtora roku…

– Wiem o inkubatorze…

– Działa już od ponad roku i mamy już w nim kilkadziesiąt przedsiębiorstw. Działa on pod naszą egidą, ale prowadzą go i oceniają efekty sami studenci. My tylko ułatwiamy im start, pomagamy lokalowo, mają dostęp do naukowców, do pomocy prawno-podatkowej. Kilka firm się już usamodzielniło i są wśród nich takie, które odniosły na tyle duży sukces, że ich właściciele stali się – a pamiętajmy, że to są bardzo

ludzie, nasi niedawni absolwenci – ludźmi zamożnymi.

– Czyli w tym zakresie jest Pan Rektor już zadowolony?

– Nie, to jeszcze za mało. Inkubator musi urosnąć kilkakrotnie. Ale cieszy mnie to, że są tam „łebscy” ludzie, którzy nie oglądają się na innych, którzy realizują swoje projekty z drobną pomocą, która ich uwalnia od pewnych biurokratycznych ograniczeń. Ale to nie wystarczy. Nie wszyscy nauczyciele rozumieją, że częścią wykształcenia powinna być wiedza i umiejętności z zakresu przedsiębiorczości. I to zarówno przedsiębiorczości indywidualnej, jak i zawodowej. Umiejętności powiedzenia o swoich zaletach.

– Tak by pójść do pracodawcy i powiedzieć: „Nie jest ważne to, że ja szukam pracy, lecz to, że musi mnie pan zatrudnić, bo ja dla pana będę zarabiał, bo ja dla pana będę wart duże pieniądze”.

– Tak. Ale proszę mi powiedzieć, ilu ludzi potrafi przyszłemu pracodawcy powiedzieć na przykład: „Ja dla pana będę za pół roku wart dwieście tysięcy złotych”. U nas to promile, w Stanach taką postawę prezentuje co drugi. To są naleciałości kulturowe – niedobrze jest pokazywać umiejętności, zachwalać swoje mocne strony. Brakuje umiejętności autoprezentacji. U nas za wielkie cnoty, jeszcze do niedawna, uchodziły skromność i umiejętność wycofywania się.

– Czy to nie tak, że system demotywuje?

– Nie mam odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale czy pan wie, jaki jest odsetek ludzi, którzy chcą pracować dla kogoś? Tylko osiem do dziesięciu procent chce pracować dla siebie. Zwalanie na system jest wygodne. Ale on nie jest w stanie złamać wszystkich. Myślę, że to często bardziej kwestia mentalności. Jeszcze moje pokolenie funkcjonuje często w myśl zasady „mniej, ale bezpieczniej, po co się wychylać, lepiej mało płatna praca na państwowym etacie niż dochodowy ale ryzykowny biznes”.

– Czy edukacja może być produktem eksportowym?

– Mamy duży potencjał, który musi i już jest wykorzystywany. I nie tylko w kraju i u naszych sąsiadów z regionu Bałtyku.

Ale rozumiem, zważywszy na jutrzejszy wyjazd [rektor Andrzej Ceynowa oraz rektor Wojciech Lamentowicz z Wyższej Szkoły Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych i Politycznych w Gdyni jako przedstawiciele Pomorza weszli w skład polskiej delegacji udającej się na targi edukacyjne do Pekinu – przyp. D.P.], że jest chęć na ekspansję globalną?

– A zna pan dobre i sprawne przedsiębiorstwo, które nie chciałoby się rozwijać i poszerzać swoich horyzontów?

– Życzę miłej podróży i owocnych rozmów w Pekinie. Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Edukacja nie jest w stanie zepsuć wszystkiego

Z dr hab. Krystyną Strzałą , prorektorem Wyższej Szkoły Zarządzania w Kwidzynie, rozmawia Dawid Piwowarczyk .

– Jak Pani Rektor ocenia polski system edukacji?

– Patrząc na zmiany zachodzące w ostatnich latach, mogę powiedzieć, że mamy do czynienia zarówno z pozytywnymi, jak i negatywnymi zjawiskami. Niewątpliwie do tych pierwszych mogę zaliczyć wdrażanie strategii bulońskiej i wprowadzenie trójstopniowego systemu kształcenia na poziomie szkolnictwa wyższego. Kształcenie w oparciu o podział na studia licencjackie-uzupełniające magisterskie-doktoranckie tworzy nam pozytywną piramidalną strukturą kształcenia społeczeństwa, z jednej strony dając studentom niezbędną wiedzę, z drugiej otwierając przed najbardziej światłymi i posiadającymi motywację i wiedzę drogę do kariery naukowej.

– A największa wada?

– Za duży problem uważam brak jasnej wizji kształtu systemu edukacji. Ze względu na historię i położenie do niedawna zdecydowaną przewagę miał u nas system prusko-austriacki. Czyli wtłoczenie ucznia w określone tryby, przekazanie mu dużej ilości wiedzy, jednak bez dbania, a często nawet z tłumieniem naturalnych zainteresowań, ekspresji i temperamentów ucznia. Wyrazem tego typu myślenia było też utworzenie szkolnictwa zawodowego na poziomie wyższym. Obecnie jednak, co wydaje mi się bardzo słuszne, nasz system edukacji zaczyna ewoluować w kierunku systemu anglosaskiego. Tam studentowi przekazuje się głównie wiedzę ogólną oraz uczy go umiejętności logicznego myślenia, właściwej organizacji pracy i innych procesów, a „czysta wiedza” stanowi tylko jeden w elementów. Patrząc na tempo rozwoju, na to, jak szybko „newsy” staja się historią, wydaje się, że taka budowa systemu edukacji jest lepsza.

– Wystawiając ogólną ocenę, należałoby być optymistą czy raczej pesymistą?

– Uważam, że wady u nas przeważają. Na poziomie szkolnictwa wyższego największym problemem jest zbyt duża specjalizacja. Przy porównywaniu polskich i zachodnioeuropejskich systemów bardzo rzuca się w oczy inna struktura planu zajęć. U nas stawia się na dużą liczbę małych i bardzo specjalistycznych przedmiotów oraz ćwiczeń, gdy tymczasem w bardziej rozwiniętych systemach edukacyjnych dominują duże bloki i zdecydowanie więcej jest wykładów w stosunku do ćwiczeń. Skostniałość polskiego systemu powoduje, że zmiany następują zbyt powoli i wiedza przekazywana studentom nie zawiera tego, czego oczekują od nich gospodarka i sfera publiczna – miejsca ich przyszłej pracy. Prowadzi to do tego, że bardzo często to na przyszłego pracodawcę spada obowiązek właściwego wykształcenia pracownika w miejscu pracy. Oczywiście, takie szkolenia są korzystne, ale dużą cześć tej wiedzy mogłaby trafiać do studentów w trakcie studiów, podwyższając ich kwalifikacje i zdecydowanie zwiększając ich szansę na rynku pracy.

– Czyli poziom wiedzy absolwentów nie jest zadawalający?

– Powiem tak. Jeżeli student kształcony na przykład w zakresie zarządzania kadrami trafi do pracy do działu HR, to nie powinien mieć większych problemów, by w takiej pracy sobie poradzić. Konstrukcja systemu edukacji sprawia jednak, że bardzo ciężko jest – co nie stwarza problemu osobom kształconym w systemie anglosaskim – bezproblemowe przenoszenie się do pracy w dziedzinach pokrewnych. Polska konstrukcja zakłada zaś to, że już w wieku osiemnastu, dziewiętnastu lat każdy człowiek bardzo dobrze wie, co zamierza robić zawodowo przez całe swoje życie oraz to, że jest on w stanie samodzielnie prawidłowo ocenić perspektywy popytu na pracę w jego dziedzinie. Patrząc na to, że państwo jako ogół nie za bardzo rodzi sobie z czymś takim na poziomie makro, tym bardziej należy być sceptycznym, że pojedyncza osoba może szybko i prawidło przeprowadzić – i to już w wieku dziewiętnastu lat, gdy poziom wiedzy i doświadczenia życiowego nie jest zbyt duży – taką prawidłową ocenę swoich potrzeb i możliwości.

– A jak ocenia Pani szkolnictwo średnie?

– Uważam, że mamy tutaj do czynienia z bardzo poważnym podobnym problemem. Gdy dziecko ma około szesnastu lat, każe się mu i jego rodzicom wybrać już konkretny profil. Uważam, że jest to bardzo trudne. Bardzo często takie młode osoby mają jeszcze nieskonkretyzowane zainteresowania lub wprost przeciwnie – interesują się jednocześnie kilkoma bardzo odmiennymi dziedzinami. Obowiązek wybrania na tym etapie, czy kierujemy się w kierunku profilu matematyczno-ścisłego czy humanistycznego, może prowadzić do wielu błędów i rozczarowania wiedzą jako taką wśród tych młodych ludzi.

– A kwestia funkcjonowania systemu weryfikacji?

– Ocena predyspozycji w oparciu o wyniki tylko samych testów jest błędna. Historia pokazuję, że wielu mądrych, czy wręcz genialnych ludzi miało poważne problemy wtłoczenia się w tryby klasycznego systemu edukacji. Uważam, że decyzja o tym, w jakim kierunku powinien rozwijać się młody człowiek, powinna być podejmowana w oparciu o jak najszerszy „materiał dowodowy”. Dlatego za jedną w największych wad naszego systemu edukacyjnego uważam niedowład systemu doradztwa zawodowego. W Europie Zachodniej młodzież i ich rodzice nie są pozostawieni sami sobie. Bardzo często, już w czwartej klasie szkoły podstawowej zaczynają się tam konsultacje z ekspertem, który obserwując danego młodego człowieka, jego postępy w nauce i zainteresowania jest mu w stanie wytyczyć właściwą drogę rozwoju.

– A jak ocenia Pani Rektor decyzję o likwidacji średniego szkolnictwa zawodowego?

– Uważam, że ta decyzja była słuszna. Uczeń powinien w szkole zdobywać jak najwięcej wiedzy ogólnej, a szkolenie zawodu najlepsze wyniki przynosi w przypadku istnienia układu uczeń/czeladnik-mistrz.

– A kwestia liceów profilowanych? Czy powinny być zlikwidowane lub czy wobec ich absolwentów należałoby stosować jakieś inne kryteria?

– Ze swojego doświadczenia widzę, że osoby po takich szkołach są gorzej przygotowane. Nie uważam jednak, że jest to powód, by tego typu instytucje likwidować. Uważam, że lepszym rozwiązaniem byłoby stworzenie, podobnie jak to funkcjonuje na przykład w Niemczech, ścieżek powrotu do edukacji. Dobrym pomysłem byłoby według mnie stworzenie rocznych kursów uzupełniających, na których absolwenci liceów profilowanych i techników uzupełnialiby swoją wiedzę ogólną i przygotowywali się do zdania matury i przejścia na studia. Daleka jestem jednak od tego, by stwarzać jakieś wyjątki, specjalne systemy oceniania. Jednolita matura oceniana przez osoby z zewnątrz jest według mnie dobrym rozwiązaniem pozwalającym obiektywnie oceniać zarówno samych uczących się, jak i kształcącą ich szkołę oraz system edukacyjny jako całość.

– A kwestia odpłatności za studia dzienne na uczelniach państwowych? Należy ją wprowadzić?

– Uważam, że obecny system daleki jest od ideału. Trudno w obecnej sytuacji mówić o równości szans. Sama zresztą tego w młodości doświadczyłam. Jako osoba z Kwidzyna chcąca studiować w Warszawie stanęłam przed problemem sfinansowania tej potrzeby. Oczywiście mimo szczytnych haseł taka edukacja nie była dla mnie bezpłatna. Koszty związane z zakupem podręczników, zapewnienia sobie utrzymania w dużym mieście sprawiały, że na barki moich rodziców spadł obowiązek sfinansowania wielu rzeczy. Dlatego jestem za tym, by modyfikować obecny system i w zamian za rozbudowę systemu stypendialno-kredytowego zgodzić się na wprowadzenie odpłatności. Uważam, że taka konstrukcja będzie lepsza i bliższa idei „równych szans”.

– Czy Polskę stać na kształcenie osób, które zaraz po studiach wyjeżdżają za granicę? Dla przykładu jesteśmy jedynym krajem, który posiadając tylko kilka statków, ma aż dwie wyższe uczelnie kształcące oficerów floty handlowej.

– To jest kolejny ważny problem. System bezpłatny nie wiąże w żaden sposób absolwentów. Tak więc nie tylko, że korzystają z niego ludzie młodzi najlepiej wykształceni, pochodzący najczęściej z rodzin inteligenckich zamieszkujących duże ośrodki akademickie, to w dodatku państwo nie ma żadnej gwarancji, że środki, które zostaną wydane na ich edukację będą w przyszłości procentowały dzięki temu, że dana osoba będzie pracowała na wzrost dobrobytu naszego kraju. Ten problem dotyczy coraz większej liczby osób. Ostatnio trafiły do mnie dane, że już obecnie statystycznie jedna uczelnia medyczna w Polsce kształci lekarzy, którzy swoją karierę zawodową będą realizowali poza granicami. Tymczasem system stypendiów pozwoliłby sensowniej uregulować te kwestie. Albo dany absolwent odpracowywałby te nakłady w kraju, albo też, wyjeżdżając do pracy za granicę, zwracałby środki, uwalniając tym samym nowe fundusze na kształcenie kolejnych osób.

– Bardzo wielu przedstawicieli nauki podnosi jednak zarzut, że wprowadzenie odpłatności doprowadzi o upadku wielu „niekomercyjnych” kierunków.

– Nie obawiałabym się czegoś takiego. Zawsze będzie jakaś grupa zainteresowana studiowaniem na takich kierunkach. Tym bardziej że w dzisiejszym świecie coraz częściej „niekomercyjne” wykształcenie jest atutem, a nie wadą. Znam przypadki, gdy filozof wygrywał konkurs na obsadę stanowiska menedżerskiego w dużym koncernie międzynarodowym, gdy jego konkurentami byli ekonomiści i finansiści z tytułami magistra i doktora uzyskanymi na najbardziej prestiżowych wydziałach. Oczywiście, należy się też liczyć z tym, że pewne kierunki będą bardziej, a pewne mniej popularne. Ale dla przykładu -we wszystkich krajach rozwiniętych obserwuje się odwrót studentów od kierunków technicznych. I nie wydaje się, żeby w Polsce udało się wykreować inny trend. Problemem nie jest tutaj postawa studentów, lecz niechęć uczelni do tego, by modyfikować swoje programy i dostosowywać się do potrzeb studentów i rynku. Może zamiast narzekać na mniejsze nabory, uczelnie techniczne powinny zacząć ewoluować w kierunku bardzo popularnych w Skandynawii studiów inżyniersko-ekonomicznych. Uważam, że system edukacyjny, cechujący się dużą witalnością i szybkością reakcji na impulsy zewnętrzne, zawsze sobie poradzi, będzie się rozwijał, stając się jednocześnie nośnikiem postępu i rozwoju.

– Wracając do szkolnictwa średniego, nie uważa Pani Rektor, że tak popularne rankingi gimnazjów i liceów prowadzą często do wynaturzeń, na przykład w postaci przeładowanych trzydziestopięcioosobowych klas?

– Nie jestem ekspertem w tematyce optymalizacji szkolnictwa na poziomie szkoły średniej. Posiadana wiedza i doświadczenie podpowiadają mi jednak, że maksymalna wielkość klasy nie powinna przekraczać dwudziestu pieciu osób. Oczywiście obecnie, gdy szkoła średnia dostaje dotację wyliczoną w oparciu o liczbę uczniów, dyrektorzy, szczególnie renomowanych szkół, stają przed pokusą zwiększenia naboru, a tym samym strumienia płynących pieniędzy. Uważam jednak, że nikt logicznie myślący nie pójdzie w tym kierunku, by dla paru złotych zniszczyć renomę, na która dany ośrodek pracuje często wiele, wiele lat.

– Czy niż demograficzny nie stanowi zagrożenia zarówno dla szkolnictwa średniego, jak i wyższego?

– Oczywiście szkoły średnie odczują spadek liczby uczniów. Wynika to z prostej przyczyny. Edukacją na poziomie średnim objętych powinno być sto procent populacji w danym wieku. Tymczasem na studia trafi tylko część młodych ludzi. Obecnie poziom skolaryzacji wynosi w naszym kraju 35,3 procent netto [wskaźnik netto pokazuje stosunek liczby studentów w danym wieku do ogólnej liczby osób w danym wieku – przyp. red.] i jest o około dziesięć punktów procentowych niższy niż w najlepszych pod tym względem krajach zachodniej Europy czy w Stanach Zjednoczonych. Dodatkowo w Polsce istnieje bardzo liczna grupa osób starszych, które chcą poprawić swoje wykształcenie. Dlatego uważam, że spadek osób uczących się na poziomie szkolnictwa wyższego nie będzie tak wysoki, jak by to wynikało z danych o niżu.

– Jaki kształt powinno ostatecznie przybrać polskie szkolnictwo wyższe?

– Uważam, że korzystne jest wprowadzenie trójpodziału w zakresie kształcenia na poziomie szkolnictwa wyższego. Kształcenie na poziomie licencjatu powinno być możliwe w wielu ośrodkach, tak by było maksymalnie dostępne dla wszystkich chętnych. Dodatkowo powinna je cechować większa ogólność. Mniej powinno być przedmiotów ściśle kierunkowych, a większy nacisk kładziony na wykształcenie umiejętności logicznego myślenia, pozyskiwania i przekazywania informacji, wiedzy. Następnie powinny istnieć duże i silne „intelektualnie” ośrodki akademickie, w których odbywałoby się kształcenie na poziomie magisterskim i doktorskim.

– Bardzo częstym zarzutem podnoszonym szczególnie przez studentów i młodszych pracowników naukowych jest problem dochodzenia do stopni i tytułów naukowych i małej mobilności kadry.

– Rzeczywiście, mamy w polskim systemie do czynienia z pewnego rodzaju luką pokoleniową. Wydaje się jednak, że powoli zaczynamy nadrabiać zaległości. Na razie wyraźnym efektem jest przyrost liczby doktorów. Braki występują zaś na poziomie doktorów habilitowanych i profesorów. Wynika to z paru przyczyn. Po pierwsze osoby, które pracują na uczelniach, bardzo często są zmuszane przez sytuację ekonomiczną do rezygnacji z pracy naukowej lub, co jest dużo częstsze, do szukania innych dodatkowych źródeł dochodu, co negatywnie wpływa na ich pracę naukową. Innym problemem jest to, że polski system edukacji nie przewiduje pozyskiwania do edukacji osób z praktyki. Tymczasem system anglosaski bardzo często czerpie z tego źródła kadr. Osoba, która wiele lat pracowała na przykład w biznesie jest dla studenta często dużo ciekawszym i bogatszym źródłem wiedzy niż pracownik naukowy, który nie miał w swoim życiu żadnego kontaktu z praktyką.

– Czy najlepszym przykładem tego, że uczelnie nie kształcą na najlepszym poziomie, nie jest niski stopień znajomości języków wśród absolwentów?

– Istotnie, zauważam taki problem. Nasza szkoła działa w mieście, w którym funkcjonuje aż sześć firm z większościowym kapitałem amerykańskim i kolejnych kilka czy kilkanaście pochodzących z innych krajów. Tak więc dobra znajomość języka jest jednym z najważniejszych kryteriów i czynników branych pod uwagę przy rekrutacji. Wydawać by się więc mogło, że studenci będą żywotnie zainteresowani posiadaniem jak największych umiejętności językowych. Tymczasem jest odwrotnie. Już kilka razy trafiały do mnie petycje od studentów, postulujące zmniejszenie wymiaru nauczania języka. Trudno więc tutaj o spektakularne efekty, jeżeli brak chęci ze strony studentów. Kolejnymi problemami z tym związanymi są niska mobilność i przedsiębiorczość studentów. Tutaj jednak nie winiłabym ich samych, ale właśnie system edukacyjny, który już w szkole podstawowej zaczyna „tępić” te pozytywne cechy u młodego człowieka.

– Czyli to sam system edukacyjny jest przyczyną swoich problemów?

– Na szczęście nie jest tak źle. Nasze cechy narodowe powodują, że potrafimy pokonać również te negatywne zjawiska. Nasi studenci nie muszą się wstydzić swojej wiedzy czy predyspozycji, jeżeli porównać ich z kolegami z innych krajów. Dlatego jestem spokojna o ich przyszłość. Uważam, że każdy, kto ma jakąś pasję i jasno wytyczy sobie cele, ma wielką szansę na to, by osiągnąć sukces.

– Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Poprawić reformę

Sześć lat po wprowadzeniu reformy edukacji można się pokusić o kilka refleksji dotyczących jej funkcjonowania. Wprowadzenie gimnazjum miało na celu wyrównanie szans edukacyjnych w mniejszych miejscowościach oraz oddzielenie młodzieży w wieku dojrzewania i burzy hormonalnej od młodszych dzieci.

Założenia były słuszne, ale nie wzięto pod uwagę dodatkowych okoliczności. Funkcjonujące oddzielnie trzyletnie gimnazjum ma wiele wad. Pierwszy rok zazwyczaj upływa uczniom na wzajemnym poznawaniu się oraz na tworzeniu hierarchii w grupie. Anonimowość pozwala na odważniejsze niż w innych okolicznościach działania wobec kolegów i nauczycieli, zanim ustali się „porządek dziobania”. Stąd tyle narzekań na zachowanie gimnazjalistów. Ostatni zaś rok to przede wszystkim przygotowanie do testów gimnazjalnych, których wynik stanowi o dalszych losach młodzieży i o prestiżu szkoły.Niewiele czasu zostaje na naukę tego wszystkiego, do czego mogłaby się odwoływać szkoła średnia, a szczególnie liceum ogólnokształcące, które dwa pierwsze lata przeznacza na wyrównywanie braków i mozolną realizację programu, a ostatni rok na przygotowanie do matury. Powszechne jest narzekanie na brak czasu, żeby zrealizować materiał z poszczególnych przedmiotów, ponieważ władze oświatowe, zabierając jeden rok, nie zmniejszyły wymagań. Fikcją okazało się kontynuowanie treści przyswojonych w gimnazjum. Często się słyszy wśród nauczycieli opinie, że uczniowie po ośmioletniej podstawówce byli lepiej przygotowani.

Innym problemem jest specjalizacja i klasy z przedmiotami wiodącymi. Licea, chcąc zwabić dobrych kandydatów, proponują klasy matematyczne, politechniczne, humanistyczne czy przyrodnicze. Różnice między nimi są tak duże, że zmiana klasy po pierwszym roku jest praktycznie niemożliwa. Młodzi ludzie zostają postawieni wobec konieczności wyboru studiów, już rozpoczynając naukę w szkole średniej. Warto dodać, że tylko nauczanie przedmiotu w rozszerzonej liczbie godzin (przedmioty wiodące) może przygotować ucznia do zdawania matury na poziomie wymaganym przy rekrutacji przez większość uczelni.

Wygląda na to, że wprowadzona z dobrymi intencjami reforma nie dała spodziewanych rezultatów, ponieważ zbyt wielu uwarunkowań nie wzięto pod uwagę. Duża liczba krytycznych uwag zarówno nauczycieli, rodziców, jak i uczniów, często wyższa ocena dawnego systemu każą powątpiewać w jej sens.

Jednak powrót do status quo ante byłby wylewaniem dziecka z kąpielą. Oczywistym osiągnięciem jest wprowadzenie zewnętrznych egzaminów, szczególnie matury, co pozwala na porównywanie wyników poszczególnych szkół i uczniów.

Nawiasem mówiąc, okręgowe komisje egzaminacyjne bronią się jak lwy przed opublikowaniem wyników poszczególnych szkół. A przecież taki był sens zewnętrznej matury. Kandydaci mieli mieć informacje o skuteczności nauczania, a szkoła możliwość samooceny. Oczywiste jest, że sytuacja szkół nie jest jednakowa i trudno porównywać wyniki szkoły o ustalonej od dawna marce z na przykład nowo otwartą, ale przecież można by wprowadzić dodatkowe kryteria oceny poziomu szkoły, biorąc przykładowo pod uwagę wyniki uczniów rozpoczynających naukę i końcowe.

Wracając do meritum, trzeba stwierdzić, że zmiany są konieczne. Niektóre można wprowadzić od razu.

Można prowadzić rekrutację wyłącznie do klas ogólnych, a w dwóch ostatnich latach wprowadzić zajęcia fakultatywne, co pozwoli na późniejsze podejmowanie decyzji przez uczniów. Można wprowadzić na wzór amerykański kilka poziomów nauczania poszczególnych przedmiotów, a uczniowie mogliby zmieniać poziomy w zależności od wyników. Dotyczyć to powinno głównie zajęć fakultatywnych. Nikt nie wymyślił lepszej motywacji do pracy niż konkurencja i spodziewany sukces.

Dobrym pomysłem jest wprowadzenie nauczania od szóstego roku życia i zwiększenie o ten rok nauczania w liceum, co znacznie zwiększy jego efektywność. Tutaj dygresja. Politechnika Gdańska zorganizowała dwa lata temu spotkanie z dyrektorami szkół średnich. Tematem był coraz gorszy poziom nauczania matematyki i fizyki w szkołach. Po licznych referatach dyskusji jedna z dyrektorek przedstawiła liczby godzin poświęconych na te przedmioty w ostatnich piętnastu latach. Okazało się, że co roku ta liczba się zmniejsza, a różnica między rokiem 1990 a 2005 wynosi w przypadku matematyki siedem godzin i w przypadku fizyki cztery godziny tygodniowo. Oczywiście wymagania politechniki nie zmieniły się…

Można też połączyć gimnazjum ze szkołą średnią. Niektóre licea, głównie w Warszawie, funkcjonują już w ten sposób, i to z sukcesem. Warunkiem jest jednak, żeby nie było wówczas rejonizacji tych gimnazjów, żeby był czytelny system naboru (może dodatkowy egzamin?). Żeby były preferencje przy przejściu z takiego gimnazjum do takiego liceum i żeby uczyli w obu szkołach ci sami nauczyciele, którzy wówczas tylko do siebie mogliby mieć pretensje, gdyby u uczniów wykryli braki z gimnazjum. Jest to niezbędne, dlatego że szkoła stanie się wówczas pewną wartością, jak wszystko, co nie przychodzi łatwo. Zmniejszy się też trudności wychowawcze na poziomie gimnazjum, ponieważ gimnazjaliści byliby w szkole najmłodsi.

Myślę, że taką zmianę można by wypróbować w paru szkołach średnich, które zadeklarowałyby możliwości lokalowe i chęć uczestniczenia w takim eksperymencie. Powinny to być szkoły różnego rodzaju – technika, licea – i o różnym poziomie wymagań. Chodzi o to, żeby uwiarygodnić teoretyczne rozważania.

Problemem współczesnej szkoły jest nadmiar sprawozdawczości i różnego rodzaju ankiet, ewaluacji, regulaminów, które mają ambicję objąć każdą dziedzinę życia szkolnego. Zazwyczaj zajmuje się tym sekretarka (bo nie ma innych pracowników administracji) przy pomocy oddelegowanych od innych zajęć nauczycieli. Oczywiste jest, że zaniedbują oni wszyscy swoje podstawowe obowiązki i że nie sposób skomplikowanej materii życia społecznego ująć w tabelki.

Wyniki takich badań służą do oceny pracy szkoły i są wymagane przez władze oświatowe wszystkich szczebli. W wielu wypadkach okazują się fałszywe, ponieważ nie ma prostej zależności między pracą szkoły a umiejętnością dobrego wypełniania ankiet. Czasami dochodzi do takich absurdów jak w czasie przydzielania certyfikatów jakości edukacyjnej – rodzaju lokalnego ISO – w jednym z województw. Gdy brano pod uwagę aspekt „szkoła osiąga wysokie wyniki nauczania” certyfikat otrzymały szkoły mające duże trudności z rekrutacją (dolny próg około pięćdziesięciu punktów, a i tak nie ma chętnych), a nie otrzymały go, lub otrzymały w drugiej kolejności, takie szkoły, do których nie można się dostać bez „czerwonego paska”, które przodują w liczbie olimpijczyków, zwycięzców konkursów przedmiotowych, z których prawie wszyscy dostają się na wybrane studia. Sprowadzając sprawę do absurdu, przywołam pomysł jednego z dyrektorów szkoły: „Zatrudnię pracownika wyłącznie do sprawozdań. On będzie pisał, tak żeby szkoła odniosła sukces, a my będziemy spokojnie pracować”.

Oczywiście nie chodzi o to, żeby dokumentacji pracy szkoły w ogóle nie było. Chodzi o to, żeby było jej mniej, żeby nie oceniano szkoły wyłącznie na jej podstawie i żeby administracja w szkole była odrobinkę większa – sekretarka wszystkiemu nie podoła. I może jeszcze o to, żeby władze oświatowe nie uważały, że gdy wszystkie aspekty życia szkoły zamknie się w regulaminach, tabelkach, sprawozdaniach, to nie będzie problemów, a sukces będzie zagwarantowany.

Mniejszym problemem jest duża liczba podręczników na każdym poziomie nauczania. Chodzi tu głównie o podręczniki języka polskiego i historii. Nie wszystkie zawierają treści konieczne do zdania egzaminu kończącego dany etap, a zmiana klasy naraża rodziców na dodatkowe koszty. Na dodatek wydawnictwa starają się zainteresować swoim produktem nauczycieli, żeby mieć pewność zbytu, co rodzi korupcjogenne sytuacje, których nie sposób rozwiązać administracyjną decyzją o nakazie kupowania podręczników wyłącznie w księgarniach.

Banalnym stwierdzeniem jest postulat zwiększenia zarobków nauczycieli wobec zwiększenia w stosunku do nich wymagań – konieczność ciągłego formalnego samodoskonalenia się, związanego ze stopniami awansu zawodowego i reformą oświaty, a także podkreślenie trudności ze zwolnieniem z pracy nauczyciela, który sobie nie radzi (Karta Nauczyciela).

Kończąc, chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej sprawie, związanej w mniejszym stopniu z obowiązującymi przepisami, a w większym z panującą tendencją ich interpretacji. Ma to związek z wychowaniem. Piętnaście lat temu modne było stwierdzenie, że szkoła jest represyjna i łamie się w niej charaktery. Pewnie tak było w paru szkołach. Jednak dzisiaj wahadło wychyliło się w drugą stronę. Uczniowi wolno prawie wszystko. Może przyjść do szkoły ubrany tak, jak chce, jeść w czasie odpowiedzi, poprawiać w nieskończoność większość ocen, chodzić na wagary i samemu sobie usprawiedliwiać nieobecności i odwołać się od każdej oceny, także z zachowania, ze sporą nadzieją na sukces. Wystarczy najmniejsze formalne uchybienie nauczyciela w czasie wystawiania oceny. Nie ma natomiast równowagi między prawami a obowiązkami ucznia. Osiemnastoletni uczeń może usprawiedliwić swoją nieobecność, bo jest pełnoletni, natomiast nauczyciel musi o spodziewanej ocenie niedostatecznej czy wymaganiach maturalnych uprzedzić odpowiednio wcześnie jego rodziców, bo przecież to tylko dziecko. Nie wystarczy poinformowanie pełnoletniego ucznia. Brak takiego uprzedzenia może spowodować podważenie wyniku egzaminu lub oceny. Trzeba by się zastanowić nad zrównoważeniem praw i obowiązków ucznia i nad większą przejrzystością prawa.

Skip to content