Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Rola prawdy w biznesie

Pobierz PDF

Prawda fundamentem biznesu

Prawda w biznesie spełnia trzy zasadnicze funkcje. Po pierwsze jest źródłem transparentności. Informacja zgodna z prawdą dostarcza obiektywnych, wiarygodnych faktów, na podstawie których można podejmować decyzje. Biznes polega na zarządzaniu ryzykiem, a przejrzystość daje nam wiedzę o prawdziwym stanie rzeczy, dzięki czemu można lepiej oszacować i zminimalizować niepewność.

Po drugie na prawdzie buduje się zaufanie. Biznes najlepiej funkcjonuje wtedy, kiedy współpraca między np. kupującym a sprzedającym, dostawcą a klientem, kredytobiorcą a kredytodawcą opiera się właśnie na zaufaniu. Nie rozpoczyna się współpracy z kimś, komu się nie ufa. Relacje gospodarcze muszą się opierać na zaufaniu, a zaufanie – na prawdzie.

Trzecia rola, jaką odgrywa prawda, jest związana z funkcją weryfikacyjną. W otwartej gospodarce rynkowej prawda jako „weryfikator” działa za pomocą mechanizmów rynkowych oraz systemu regulacji i wewnętrznej kontroli. Przyczynia się tym samym do tego, że prędzej czy później kłamstwo wychodzi na jaw, prawda demaskuje fałsz. Prawdę można przechytrzyć na krótką metę – ale nie długofalowo.

Przykładów dowodzących tej tezy jest bez liku – podam dwa. Kilka lat temu okazało się, że mięso oznakowane jako wołowina i sprzedawane przez sieć supermarketów zawierało koninę. Kiedy w wyniku kontroli żywności prawda wyszła na jaw, klienci przestali kupować ten produkt i utracili zaufanie do tej marki. W tym wypadku rynek konsumencki odrzucił produkt, skuteczne działanie nadzoru regulacyjnego doprowadziło zaś do ukarania nieuczciwych dostawców.

Drugi przykład: Volkswagen przez lata fałszował dane emisyjne silników swoich aut produkowanych i sprzedawanych w milionach egzemplarzy. Kiedy w wyniku kontroli przeprowadzonej przez odpowiednie organy regulacyjne fałszerstwo wyszło na jaw, wybuchł skandal. Firma była zmuszona przyznać się do kłamstwa i w konsekwencji zostały na nią nałożone liczne grzywny, a kilku przedstawicieli najwyższego szczebla zostało oskarżonych o oszustwo. W efekcie niemiecki koncern poniósł bolesne konsekwencje – osłabił swoją markę oraz utracił zarówno pozycję na rynku, jak i zaufanie setek tysięcy klientów.

Jak pokazują przytoczone przykłady, prawda odgrywa w biznesie kluczową rolę. Ale przeciwieństwo prawdy – nieprawda – również ma w nim swoje miejsce. W historii relacji gospodarczych podstęp jest obecny od zawsze. Nieprawda – w formie kłamstwa, półprawd i fałszywych narracji – jest nagminnie stosowana po to, by zyskać przewagę konkurencyjną, uprzykrzyć życie rywalom lub wypromować się na rynku.

Prawda odgrywa w biznesie kluczową rolę. Ale przeciwieństwo prawdy – nieprawda – również ma w nim swoje miejsce i jest nagminnie stosowana po to, by zyskać przewagę konkurencyjną, uprzykrzyć życie rywalom lub wypromować się na rynku.

Najbardziej udane inicjatywy biznesowe to te, które oferują nie tylko dobrą usługę lub produkt, ale także dają „coś więcej” – atrakcyjny przekaz, ciekawą „opowieść” (story), odwołującą się do emocji i zaufania, jakimi darzą ich klienci, partnerzy, pracownicy, inwestorzy itd. Właśnie to pragnienie promowania się z dobrej strony i tworzenia atrakcyjnej narracji rodzi pokusę, by posłużyć się nieprawdą, półprawdą lub zmienioną wersją prawdy. Wiele firm jej ulega.

Przemysł (nie)prawdy

Ci, którzy posiadają odpowiednie środki i siłę rynkową, mogą zafałszować prawdę lub wysłać w świat nieprawdziwy przekaz. Paradoksalnie funkcjonują oni dzięki wsparciu tzw. przemysłu nieprawdy. To świat zwodniczej reklamy, marketingu i public relations, finansowych sprawozdań celowo wprowadzających w błąd, fałszywych komunikatów medialnych, trollingu w mediach społecznościowych itp.

Warto zauważyć także, że do tego środowiska została dokooptowana część środowiska naukowego. W praktyce jego reprezentanci pod płaszczykiem wiedzy naukowej szerzą nieprawdę wedle wytycznych swoich biznesowych zleceniodawców. Sponsorowane badania naukowe dotyczące wpływu e‑papierosów czy różnego rodzaju składników suplementów na nasze zdrowie, wprowadzające w błąd opinię publiczną, to tylko niektóre z licznych przykładów.

Na szczęście biznes nauczył się traktować nieprawdy „udające” fakty z odpowiednim sceptycyzmem. Powszechne występowanie fałszu jest brane pod uwagę przez osoby podejmujące decyzje oraz świadomych konsumentów.

Aby przeciwstawić się kłamstwom i móc funkcjonować w przejrzystym i godnym zaufania otoczeniu, biznes gotów jest zapłacić za prawdę. W celu ochrony przed fałszem i jego destrukcyjnymi konsekwencjami powstał tzw. przemysł prawdy. Ma on zapewnić integralność prawdy, oddzielić fakty od fikcji i przeciwdziałać konfabulacjom. Na ten zorganizowany system sceptycyzmu składa się środowisko audytorów, analityków, konsultantów, prawników, badaczy rynków, agencji ratingowych i normalizacyjnych, organizacji ochrony konsumentów, obserwatorów rynku itd. Istnieje po to, by pomóc przedsiębiorcom zweryfikować fakty, obnażyć kłamstwa i manipulacje, podtrzymywać tak bardzo potrzebną w biznesie transparentność oraz zminimalizować ryzyko działania.

Istnienie przemysłów prawdy i nieprawdy sprawia, że walka o prawdę sama w sobie staje się dużym biznesem, rozgrywającym się w dwóch konkurujących, choć wzajemnie zależnych ekosystemach. Każdy z tych ekosystemów – jeden podważający, a drugi wspierający prawdę – istnieje w odpowiedzi na realne potrzeby przedsiębiorstw. Z jednej strony potrzeba prawdy, a z drugiej zapotrzebowanie na narrację czyni z prawdy, nieprawdy i półprawdy produkty i usługi, które można wytwarzać, kupować i sprzedawać dla osiągnięcia zysku.

Jednakże opisując dynamikę roli prawdy w biznesie jako swego rodzaju wolny, konkurencyjny rynek, gdzie fakt i fikcja, zaufanie i sceptycyzm wzajemnie się ścierają, tworzy się jej uproszczony obraz. W rzeczywistości rynek prawdy nie jest ani wolny, ani konkurencyjny czy równy. Ogromna siła rynkowa przemysłu nieprawdy przez cały czas podważa prawdę, przejrzystość i zaufanie, co może prowadzić do psucia procesów biznesowych, zmniejszenia konkurencyjności i szkodzić gospodarce. Co więcej, postęp technologiczny w tworzeniu nieprawdy, koncentracja przedsiębiorstw i rosnąca niesymetryczność w dostępie i rozpowszechnianiu informacji coraz bardziej spychają prawdę do pozycji obronnej.

Jeszcze bardziej niepokojące są sygnały, że sam przemysł prawdy jest w stanie erozji. Dowody na to można znaleźć w tak newralgicznych typach działalności gospodarczej, jak ocena zdolności kredytowej. Dekadę temu instytucje finansowe atrakcyjnie opakowały miliony ryzykownych kredytów, które następnie zostały sprzedane inwestorom na całym świecie jako wysokiej jakości produkty finansowe. Wiodące agencje ratingowe, które powinny stać na straży prawdy, celowo przyznały tym kredytom ocenę AAA, mimo że wiedziały, iż nie spełniają one warunków tej oceny. Kiedy kredyty przestały być spłacane, straty sięgnęły miliardów dolarów, a świat wpadł w spiralę kryzysu finansowego, którego konsekwencje odczuwamy do dzisiaj.

Aby funkcjonować w przejrzystym i godnym zaufania otoczeniu, biznes gotów jest zapłacić za prawdę. W celu ochrony przed fałszem i jego destrukcyjnymi konsekwencjami powstał tzw. przemysł prawdy – świat audytorów, analityków, konsultantów, prawników i agencji ratingowych. Często jednak również w tym środowisku pojawia się fałsz.

Kiedy firmy audytowe wchodzą w zmowę ze swoimi klientami po to, by błędnie przedstawiać sytuację finansową przedsiębiorstwa (np. Parmalat, Enron), musimy zadać sobie pytanie: dlaczego filary przemysłu prawdy poddają się nieprawdzie? Czy możemy w ogóle ufać instytucjom należącym do przemysłu prawdy?

Jak uczy nas kryzys kredytów hipotecznych, jeśli zależy nam na zdrowej gospodarce, sprawą najwyższej wagi staje się zapewnienie jakości i integralności prawdy. W interesie i gestii biznesu jest to, by tę integralność gwarantować – i choć posiada on wewnętrzne procedury kontroli, nie może tego robić samodzielnie. Władze powinny również zapewnić odpowiedni instytucjonalny, prawny i regulacyjny nadzór, aby chronić przejrzystość, weryfikować prawdę i karać fałszywe praktyki biznesowe.

Oczywiście nadzór ten musi zachować właściwą równowagę, tak aby nie tłumić swobody gospodarczej. Nie zmienia to jednak faktu, że regulacje muszą stanowić skuteczny środek odstraszający, czyniąc w ten sposób prowadzenie biznesu opartego na fałszywych przesłankach ryzykownym i potencjalnie bardzo kosztownym działaniem. Nieprawda powinna wiązać się z odpowiedzialnością, której następstwem jest np. utrata reputacji i marki firmy, utrata zaufania partnerów handlowych i klientów, wycofanie finansowania przez banki, odejście pracowników, inwestorów, a nawet bankructwo.

W tym wypadku prawda jest na ogół weryfikowana i rozliczana przez nadzór już po fakcie. Niestety, kary, sankcje i inne konsekwencje wymierzone w nieuczciwych graczy są niewielkim pocieszeniem dla tych, którzy już ponieśli straty w wyniku kłamstwa. Dlatego regulacje ze strony państwa powinny działać zarówno „reagująco”, jak i „zapobiegawczo” – poprzez regularnie aktualizowaną i skuteczną legislację oraz interwencje organów regulacyjnych we właściwym czasie itd. – po to by zmniejszyć możliwość zaistnienia takich sytuacji.

Regulacje ze strony państwa powinny działać „reagująco”, nakładając kary i sankcje tam, gdzie występują nieuczciwe praktyki, jak również zapobiegawczo – poprzez aktualną i skuteczną legislację, wprowadzane standardy itd. – po to by zmniejszyć możliwość zaistnienia takich sytuacji.

Największa afera na polskim rynku finansowym, w której brała udział firma GetBack, wiązała się z dotkliwymi karami. Na towarzystwo funduszy inwestycyjnych i domy maklerskie nałożono sankcje finansowe i odebrano im licencje. Bank, który handlował obligacjami windykatora trafił na listę ostrzeżeń publicznych. Cały ówczesny zarząd usłyszał zarzuty prokuratorskie m.in. za oszukiwanie inwestorów w sprawozdaniach finansowych spółki. Nowy zarząd pozwał z kolei byłego audytora za nienależyte wywiązanie się ze swoich obowiązków przy badaniu sprawozdania finansowego spółki, co było jedną z przyczyn znalezienia się przez GetBack w 2018 r. na skraju bankructwa. Wszystkie te konsekwencje miały miejsce po fakcie. Zawiodły instytucje państwa, z organami regulacyjnymi na czele, które mogły wcześniej zainterweniować i wykryć oszustwa.

Ochrona prawdy wymaga jednak więcej niż ciągłych ulepszeń w kwestii nadzoru i regulacji, wysokich standardów ochrony konsumentów, bieżącej interwencji, egzekwowania prawa i wprowadzania sankcji na czasie. Potrzebne są zmiany strukturalne, które zwiększą przejrzystość i wyeliminują tzw. konflikty interesów, z nich bowiem rodzą się kłamstwa i manipulacje. Wymaga to zmian, takich jak oddzielenie audytu od konsultingu czy bankowości inwestycyjnej od doradztwa. Potrzebne są też narzędzia do zmniejszenia koncentracji przedsiębiorstw (oligopolizacji) i ich siły rynkowej w tak wrażliwych obszarach, jak media i social media, usługi cyfrowe i własność oraz dostęp do danych.

Czy prawdę zastąpi cyfrowa pewność?

Postęp technologiczny, zwłaszcza w przetwarzaniu danych i komunikacji, gwałtownie zmienia rynek, handel i sposoby zarządzania firmami. Stawia to nowe zadania zarówno przed prawdą w biznesie, jak i przed przemysłem prawdy.

Nawał informacji, fake newsy, alternatywne interpretacje faktów, zmanipulowane dane i zwodnicze komunikaty podważają prawdę, jej przejrzystość i zaufanie do niej. Pomieszanie prawdy i fikcji potęguje niepewność i ryzyko oraz sprawia, że trudniej podjąć rozsądne decyzje biznesowe. Nienadążające ustawodawstwo i regulacje związane z odpowiedzialnością za publikowanie nieprawdziwych treści w Internecie i mediach (tzw. content liability) również umniejszają wartość prawdy w biznesie.

Pozytywne jest jednak to, że zmiany technologiczne otwierają nowe możliwości wzmocnienia prawdy zarówno w komercyjnych relacjach biznesowych, jak i w systemach regulacji. Zbieranie danych (przemysłowych oraz „behawioralnych”), przetwarzanie i wymiana informacji znacząco wzmacniają transparentność w relacjach komercyjnych (przynajmniej dla tych, którzy posiadają lub mają dostęp do tych danych).

Shoshana Zuboff wskazuje w swojej wnikliwej książce The Age of Surveillance Capitalism, że wraz ze wzrostem technologii, takich jak blockchain czy 5G, nowe formy handlu, oparte na wymianie cyfrowych danych miedzy komputerami i maszynami, mają szansę zredukować nieprzejrzystość i ryzyko w procesach biznesowych. Wraz z ekspansją gospodarki cyfrowej, sztucznej inteligencji i Internetu rzeczy fałszowanie przez czynnik ludzki straci na znaczeniu na rzecz obiektywnych informacji pochodzących z przetwarzania ogromnych ilości obiektywnych technicznych i „behawioralnych” danych.

Wraz z ekspansją gospodarki cyfrowej, sztucznej inteligencji i Internetu rzeczy fałszowanie straci na znaczeniu na rzecz obiektywnych informacji pochodzących z przetwarzania ogromnych ilości technicznych i „behawioralnych” danych.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

BPO/SSC – od ilości do jakości

Pobierz PDF

Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.

Sektor nowoczesnych usług biznesowych często jest określany mianem BPO/SSC. Czasem można odnieść wrażenie, że obydwa te terminy traktuje się jako jedno i to samo pojęcie, co jest błędnym podejściem. Czym więc różni się BPO od SSC?

Wiele mniejszych firm korzysta z różnego typu zewnętrznych usług – np. księgowych czy informatycznych. Centra BPO (business process outsourcing) świadczą podobnego typu usługi, tyle że w znacznie większej skali – są zdolne do „przejmowania”, outsourcowania całych procesów z międzynarodowych korporacji. Z kolei SSC (shared services centre) to centrum usług wspólnych, które dana organizacja powołuje na własne potrzeby, przekazując mu pewne wewnętrzne procesy. Centrum to pozostaje integralną częścią struktur korporacji.

Outsourcing usług na zewnątrz jest znaną praktyką, często stosowaną przez wiele firm, natomiast skąd bierze się potrzeba tworzenia „wewnętrznego outsourcingu” w postaci SSC?

Wiele podmiotów widzi w tym szansę na zwiększenie efektywności działania – w ich strukturach najważniejsze procesy, wykonywane w kilkunastu czy kilkudziesięciu lokalizacjach na całym świecie, nie są zazwyczaj wystandaryzowane i niekoniecznie przebiegają identycznie, niezależnie od lokalizacji. Na różnice wpływa również język, którego używa się pod daną szerokością geograficzną. W takiej sytuacji uzasadnionym ekonomicznie działaniem jest scentralizowanie i ustandaryzowanie poszczególnych procesów – np. IT czy finansowo­‑księgowych – i stworzenie dedykowanych im SSC. Jeśli w jednym miejscu będą pracowali specjaliści obsługujący wiele krajów w danym zakresie, z perspektywy organizacji będzie to bardziej opłacalne i wydajne, niż gdyby mieli tworzyć kilkanaście lub kilkadziesiąt mniejszych zespołów w każdej lokalizacji.

To wielkie korporacje tworzą SSC – polska gospodarka takich organizacji jeszcze się nie doczekała. Czy znajdziemy natomiast firmy BPO z polskim kapitałem?

Możemy zaobserwować, że polską specjalizacją staje się IT – firmy, takie jak Asseco czy Comarch, są renomowanymi w skali świata zewnętrznymi dostawcami usług informatycznych. Generalnie jednak globalny rynek BPO również jest zdominowany przez podmioty zagraniczne, takie jak WIPRO, Cognizant, Accenture czy Tata Consultancy Services. Usługi BPO świadczą też częściowo firmy z tzw. wielkiej czwórki – PwC, EY, KPMG i Deloitte. Ich główna przewaga jest związana z tym, że mają odpowiednią renomę, skalę i kapitał relacyjny, by dotrzeć bezpośrednio do decydenta – centrali obsługiwanej korporacji, np. w Wielkiej Brytanii czy Stanach Zjednoczonych.

Polską specjalizacją na rynku BPO staje się IT – firmy, takie jak Asseco czy Comarch, są renomowanymi w skali świata zewnętrznymi dostawcami usług informatycznych. Generalnie jednak rynek ten jest zdominowany przez podmioty zagraniczne.

Istotny udział na rynku BPO mają też korporacje hinduskie, np. wspomniane już WIPRO czy Tata. Zaczęły one budować swoją pozycję już w latach 90., kiedy rozpoczęła się moda na outsourcing. Z usług firm z Indii – ze względu na niską cenę usług oraz dostępność kadr posługujących się językiem angielskim – chętnie zaczęły wówczas korzystać korporacje amerykańskie i brytyjskie.

Dlaczego usługi świadczone przez BPO oraz SSC są często traktowane jako tożsame?

Ponieważ zarówno firmy z branży BPO, jak i wewnętrzne centra usług wspólnych (SSC) bardzo często obsługują te same lub podobne procesy – np. związane z finansami, księgowością, IT czy HR. Tym samym zatrudniają one de facto pracowników o bardzo podobnych lub wręcz identycznych kompetencjach, wiedzy i doświadczeniu.

Czy Polska nadal jest atrakcyjną lokalizacją dla podmiotów z branży BPO/SSC czy też międzynarodowe korporacje szukają już tańszych miejsc, np. w Rumunii czy Bułgarii?

Nasz kraj przestaje być atrakcyjną lokalizacją z punktu widzenia działalności relatywnie prostych – ze względu na rosnące płace raczej nie przeniesie już do nas procesów firma chcąca otworzyć centrum obsługi klienta jedynie z językiem angielskim czy proste centrum „przerzucania” faktur i zamówień. Jesteśmy po prostu za drodzy. Dlatego też – w skali całego kraju – na co wskazuje Związek Liderów Sektora Usług Biznesowych (ABSL – Association of Business Service Leaders in Poland), pod względem stricte ilościowym boom na otwieranie ogromnych centrów BPO/SSC mamy już za sobą. Nie oznacza to jednak, że sektor ten jest w naszym kraju w kryzysie – centra te są i nadal będą w naszej gospodarce obecne (dziś dają zatrudnienie ok. 300 tys. osób).

Jak zatem rysuje się przyszłość sektora BPO/SSC w Polsce?

Z perspektywy zagranicznych inwestorów Polska jest dziś ciekawym miejscem do ulokowania bardziej skomplikowanych, zaawansowanych procesów. Na naszym rynku pojawia się coraz więcej centrów badawczo­‑rozwojowych międzynarodowych korporacji, jak również wysokospecjalistycznych SSC – np. finansowych czy IT. Nie są to już zazwyczaj centra zatrudniające kilkaset osób, których główną kompetencją jest znajomość języka obcego, lecz raczej podmioty poszukujące kilkudziesięciu inżynierów, księgowych czy programistów, posiadających bardzo dużą wiedzę i doświadczenie. A takich na polskim rynku pracy nie brakuje. Jest to bardzo duża zmiana jakościowa w porównaniu do poprzednich lat.

Z perspektywy zagranicznych inwestorów Polska jest dziś ciekawym miejscem do ulokowania bardziej skomplikowanych, zaawansowanych procesów. Na naszym rynku pojawia się coraz więcej centrów badawczo­‑rozwojowych międzynarodowych korporacji, jak również wysokospecjalistycznych SSC – np. finansowych czy IT.

Pamiętam, jak jeszcze stosunkowo niedawno, kilkanaście lat temu, gdy sektor BPO/SSC na Pomorzu dopiero raczkował, pracując w firmie HR-owej, pokazywaliśmy potencjalnym inwestorom statystyki dotyczące dostępności kadr, ich wykształcenia, doświadczenia i oczekiwań finansowych. Gdy chwaliliśmy się zarządom firm z Wielkiej Brytanii czy ze Stanów Zjednoczonych, że mamy tu dobre uczelnie wyższe, które wypuszczają na rynek pracy świetnie przygotowanych absolwentów, bardzo się dziwili i twierdzili, że nie potrzebują absolwentów, lecz ludzi do „obrabiania” faktur. Tłumaczyliśmy im wówczas, że nie ma u nas osób, które mówią biegle po angielsku, niemiecku czy francusku i nie ukończyły studiów. Dla nich szokiem było to, że w ich centrum miałyby pracować osoby z tytułem magistra. Próbowali nas przekonać, że przecież tacy pracownicy znudzą się po roku czy dwóch. My natomiast ich uspokajaliśmy, zapewniając, że się nie znudzą, gdyż na lokalnym rynku pracy takie zajęcie dawało im możliwość wejścia do międzynarodowej firmy i zdobycie pierwszych doświadczeń, a praca w SSC nie będzie postrzegana jako zbyt mało ambitna dla np. absolwenta bankowości.

Dziś sytuacja jest diametralnie inna, zarówno pomorski, jak i ogólnopolski rynek dojrzał, co oznacza, że gdy ktoś kończy dobre studia, nie jest skazany na pracę w najprostszych usługach. Pojawia się coraz więcej miejsc pracy, w których może zajmować się zaawansowanymi procesami, robić ciekawe i ambitne rzeczy. Trudno już obecnie – nie tylko na Pomorzu, ale i w całej Polsce – znaleźć osoby, które znają język obcy i będą chciały pracować w call center.

Co może kryć się pod hasłem bardziej skomplikowanych, zaawansowanych procesów usługowych?

Są one najczęściej związane z IT oraz finansowością. I tak chociażby Google ma w Polsce zespoły programistów, którzy programują w wieloplatformowym języku Python. Jeśli chodzi o finanse, w 2019 r. jedna z największych na świecie firm ubezpieczeniowych Metlife zdecydowała się na otwarcie w Warszawie Globalnego Centrum Finansowego, gdzie poszukiwane są osoby z doświadczeniem w aktuariacie, czyli, mówiąc w skrócie, w badaniu ryzyka ubezpieczeniowego. To tylko pierwsze z brzegu przykłady procesów, które pozwalają absolwentom polskich uczelni oraz osobom posiadającym bogate doświadczenie zawodowe rozwijać się w międzynarodowym środowisku. Przy okazji może to im otworzyć drogę do kariery w oddziałach korporacji w innych krajach, czy w centralach tych firm.

Czy nie jest jednak tak, że te prostsze usługi migrują niekoniecznie za granicę, a do innych dużych, lecz nieco peryferyjnych polskich miast, np. do Olsztyna czy Białegostoku?

Jeśli inwestor potrzebuje osoby ze znajomością jedynie języka polskiego i angielskiego, to tego typu miasta faktycznie mogą być rozsądną lokalizacją. Sam nieraz przekonywałem klientów, że warto przyjrzeć się również takim ośrodkom, pomimo że może być potencjalnie problem ze znalezieniem pracowników znających wiele języków. Sęk w tym, że większość korporacji rozważających ulokowanie się w Polsce myśli przyszłościowo i jeśli już pojawią się w danym miejscu i podpiszą kilkuletnią umowę najmu biura, to chcą mieć w danej lokalizacji perspektywy rozwojowe. Stąd też często spotykałem się z sytuacjami, w których inwestorzy – choć wiedzieli, że będzie to dla nich rozwiązanie droższe, trudniejsze – decydowali się na ulokowanie się w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. Mieli świadomość, że te lokalizacje mają większy potencjał, by w przyszłości osadzać tam bardziej zaawansowane procesy.

Często spotykałem się z sytuacjami, w których inwestorzy – choć wiedzieli, że będzie to dla nich rozwiązanie droższe, trudniejsze – decydowali się na ulokowanie się w Gdańsku, Poznaniu czy Krakowie. Mieli świadomość, że te lokalizacje mają większy potencjał, by w przyszłości osadzać tam bardziej zaawansowane procesy.

Trochę inaczej może być w wypadku firm chcących docelowo otworzyć proste call center, obsługujące wyłącznie klientów anglojęzycznych – wówczas Olsztyn czy Białystok to bardzo interesujące lokalizacje. Z kolei koszty życia, a co się z tym wiąże – również wysokość pensji rosną nie tylko w największych miastach, lecz w całym kraju, co generalnie zniechęca inwestorów do lokowania tego typu inwestycji w Polsce.

Zgadza się Pan zatem, że wiele projektów inwestycyjnych realizowanych przez wielkie korporacje przechodzi naturalną ścieżkę wzrostu – gdy nie znają one jeszcze dobrze danego miejsca, wolą zacząć od ulokowania działalności relatywnie bezpiecznej, prostej. Jeśli się sprawdzi, idą dalej i dorzucają bardziej skomplikowane usługi?

Owszem – tak jak wspominałem, nieraz byłem świadkiem sytuacji, w których korporacje wybierały największe polskie miasta – na pierwszy rzut oka rozwiązanie trudniejsze i droższe – gdyż oferowały one największe możliwości rozwojowe. Dlatego też nie tylko w Trójmieście, ale również w wielu innych polskich miastach można znaleźć liczne przykłady „awansu” danego SSC w globalnym łańcuchu wartości.

Co natomiast dzieje się z prostszymi procesami, które były wykonywane w poszczególnych SSC jeszcze przed ich „awansem” – rezygnuje się z nich czy raczej dobudowuje się do nich nowe, bardziej zaawansowane „cegiełki”?

Coraz częściej zdarza się, że SSC decydują się oddać relatywnie proste procesy do wyspecjalizowanego zewnętrznego BPO, pozostawiając u siebie jedynie te najbardziej zaawansowane, o największej wartości dodanej, dotykające core’owej działalności firmy. Z perspektywy SSC jest to działanie uzasadnione – zamiast zatrudniać np. 100 księgowych, co wiąże się z licznymi kwestiami formalnymi, organizacją szkoleń, poszukiwaniem pracowników itp., opłaca się co miesiąc jedną fakturę wystawianą przez BPO za realizację konkretnej usługi.

Proste procesy wykonywane dotąd przez SSC są dziś oddawane głównie BPO ulokowanym za granicą?

Strategie są różne – niektóre korporacje bez skrupułów, mając na uwadze jedynie zminimalizowanie kosztów, oddają te procesy w ręce firm świadczących BPO, a znajdujących się np. w Bułgarii czy Indiach. Są jednak także liczne przykłady dużych organizacji, które kierują się większą odpowiedzialnością względem swoich pracowników – dbają one o to, by osoby te mogły nadal pełnić dotychczasowe obowiązki w tym samym mieście, tyle że w innej firmie, już pod szyldem BPO.

Czy można powiedzieć, że istotnym czynnikiem, mającym wpływ na to, że międzynarodowe korporacje lokują w Trójmieście wysoko zaawansowane procesy, jest obecność wielu innych renomowanych korporacji, które osiedliły się tu w ostatnich latach?

Oczywiście – firmy myślące o ulokowaniu części swojego biznesu w zagranicznej lokalizacji badają tamtejsze otoczenie konkurencyjne. Patrzą na to, kto tam już jest. Bardzo ważną rolę odgrywają też stowarzyszenia takie jak ABSL, które zrzeszają korporacje posiadające swoje SSC w Polsce, jak również firmy typu BPO. Ich celem jest między innymi zachęcanie kolejnych globalnych graczy do tego, by osiedlili się w naszym kraju.

W sytuacji gdy dana firma dopiero zastanawia się, czy zainwestować w Polsce, najpierw odwiedza dane miejsce. Na spotkania, w których uczestniczą potencjalny inwestor i lokalni włodarze, często zaprasza się też reprezentantów korporacji, które już się tu ulokowały, po to by pokazać inwestorowi, że nie będzie tu sam. Owszem – z jednej strony będzie konkurował z tymi firmami o pracownika. Z drugiej jednak ich obecność pokazuje, że w danym miejscu da się prowadzić biznes, że są tu zasoby pracy, że dobrze się tu żyje itd.

Gdy rynek BPO/SSC był jeszcze w Gdańsku stosunkowo mało rozwinięty, pamiętam, że najbardziej renomowanym i popularnym miejscem w Polsce do prowadzenia tego typu działalności był Kraków. Często doradzaliśmy firmom chcącym osiedlić się w naszym kraju, by wybierały inne lokalizacje, np. Gdańsk czy Poznań. One jednak upierały się właśnie przy Krakowie. Pytaliśmy ich menedżerów: „Dlaczego chcecie się ulokować akurat tam, przecież tam jest już kilkadziesiąt tysięcy miejsc pracy w tej branży, będziecie się musieli bić o każdego pracownika, presja płacowa będzie ogromna”. „Tak – mówili – ale szefostwo ze Stanów Zjednoczonych woli Kraków, mimo że to bardzo wymagająca lokalizacja, gdyż jest tam już wiele innych korporacji”. Z ich perspektywy była to opcja droższa i trudniejsza, ale bezpieczniejsza.

Czy trójmiejski sektor BPO/SSC wyróżnia się czymś na tle innych dużych polskich miast?

Zdecydowanie tak: Pomorze jest bardzo atrakcyjną lokalizacją z punktu widzenia firm skandynawskich – tak było od początku rozwoju sektora BPO/SSC i tak jest nadal. Wynika to nie tylko z bliskości geograficznej, ale też z ciekawego, unikatowego w skali Polski zestawu kompetencji kandydatów do pracy – ze względu na prowadzone w ramach Wydziału Filologicznego Uniwersytetu Gdańskiego studia skandynawistyczne w Trójmieście jest znacznie więcej osób znających języki skandynawskie niż w innych częściach Polski. Korzystamy z tego – udało nam się wypracować wśród korporacji ze Skandynawii bardzo silną markę, której dowodem są liczne inwestycje płynące na Pomorze z tego kierunku.

Pomorze jest bardzo atrakcyjną lokalizacją z punktu widzenia firm skandynawskich – tak było od początku rozwoju sektora BPO/SSC i tak jest nadal. Wynika to nie tylko z bliskości geograficznej, ale też z ciekawego, unikatowego w skali Polski zestawu kompetencji – głównie językowych – kandydatów do pracy.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Rewolucja technologiczna potrzebuje wartości (cz. II)

Pobierz PDF

Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.

Czy w obliczu współczesnej rewolucji technologicznej, oprócz problemów czysto technologicznych, przed ludźmi może się też nawarstwić cała masa dylematów natury etycznej, filozoficznej, społecznej?

Oczywiście. Coraz więcej pracy będą mieli eksperci z dziedziny nauk społecznych: filozofowie, socjologowie, psychologowie – osoby, które pomogą nam się uporać z zachodzącymi zmianami oraz ich konsekwencjami. Zmiana jest dziś tak dynamiczna, że cały czas nie potrafimy jej w dobry sposób „ogarnąć” – nadal jesteśmy przyzwyczajeni do transformacji, które trwały dziesięciolecia, a nie miesiące czy tygodnie. Potrzebujemy kogoś, kto pomoże poruszać się nam w tym świecie.

Zmiany technologiczne są dziś tak dynamiczne, że cały czas nie potrafimy ich w dobry sposób „ogarnąć” – nadal jesteśmy przyzwyczajeni do transformacji, które trwały dziesięciolecia, a nie miesiące czy tygodnie. Potrzebujemy kogoś, kto pomoże poruszać się nam w tym świecie.

Aż nasuwa się pytanie, czy w takim razie rozwój technologiczny jest wartością samą w sobie, czymś absolutnie pozytywnym? Czy może lepiej byłoby go – jak proponuje chociażby prof. Andrzej Zybertowicz – trochę wstrzymać, tak by nas nie przerósł, byśmy mieli szansę na jego lepszą adaptację?

Zgadzam się, że tak szybki rozwój niesie za sobą wiele niebezpieczeństw, wiele dziedzin życia społeczno­‑ekonomicznego po prostu za nim nie nadąża. Myślę, że takie spowolnienie nie byłoby złym pomysłem, problem tylko w tym, że jest już na nie za późno. Można powiedzieć, ze współczesne tempo rozwoju technologicznego wymknęło się już nam spod kontroli, jest już nie do okiełznania. Przyhamowanie rozwoju i ekspansji nowoczesnych technologii było możliwe na początku procesu ich dynamicznego wzrostu, dziś jednak każda próba ich przystopowania będzie odbierana jako zamach na wolność.

Wystarczy, że spojrzymy na przebijającą się dyskusję dotyczącą łatwości dostępu treści dla dorosłych – gier, książek, treści typowo dla dorosłych. Stanowi to duży problem w kontekście np. wychowywania dzieci. Kiedyś dziecko musiało bardzo się wysilić, żeby dotrzeć do takich materiałów, a teraz jest to banalnie proste. Mimo że problem ten dotyczy sprawy kluczowej – czyli bezpieczeństwa naszych dzieci – mamy problem: nie wiemy, w którym miejscu możemy sobie powiedzieć: „hola, hola, trzeba coś z tym zrobić”. Każda taka ingerencja będzie się bowiem wiązała z ograniczeniem swobody, którą dysponowaliśmy do tej pory.

Nie wierzy Pan np. w ogólnopolski czy ogólnoeuropejski społeczny i polityczny konsensus, w którym zgadzamy się, że na pierwszym miejscu powinno być dobro naszych dzieci?

Obawiam się, że to nie jest sprawa dla polityków – to sprawa wartości. Żeby móc wspólnie stawić czoła wyzwaniom i zagrożeniom, jakie niosą za sobą nowe technologie, musimy oprzeć się na wartościach, nie ma innej drogi.

Byłem jakiś czas temu świadkiem dyskusji dotyczącej dużych zmian politycznych zachodzących w ostatnich 30‑40 latach. Mieliśmy chociażby słynną Arabską Wiosnę, gdy Syryjczycy, Libijczycy czy Egipcjanie obalali władze, walcząc o poprawę warunków bytowych, o przestrzeganie praw człowieka czy sprzeciwiając się korupcji. W mediach na całym świecie przedstawiano to jako rewolucję możliwą dzięki internetowi – ludzie zbierali się i organizowali na Facebooku czy Twitterze, w tym tkwiła ich siła. Problem jednak w tym, że choć władzę było stosunkowo łatwo obalić, to bardzo trudne było utrzymanie zmiany. Nie było bowiem tego, co w latach 80. w Polsce – gdzie u podstaw społecznego buntu, oprócz elementów związanych z domaganiem się wolności i poprawy sytuacji ekonomicznej, leżał cały zestaw wartości utrwalających zachodzącą zmianę. Za tym zestawem stała praca wielu polskich liderów, społeczników, duchownych, filozofów, politologów.

W Afryce Północnej i na Bliskim Wschodzie tego zabrakło – tam wykorzystano po prostu możliwość łatwego „skrzyknięcia się”. Technologia pomogła obalić władze i zmienić rząd, ale czy pomogła zmienić życie na lepsze? To już kwestia dyskusyjna. W sytuacji rewolucji technologicznej do głosu muszą dojść nauki społeczne, przed nimi ogromna praca do wykonania. Cały dyskurs technologiczny nie może się opierać tylko na kwestiach technicznych czy biznesowych – nabierzmy pokory i porozmawiajmy o wartościach.

Żeby móc wspólnie stawić czoła wyzwaniom i zagrożeniom, jakie niosą za sobą nowe technologie, musimy oprzeć się na wartościach – cały dyskurs technologiczny nie może się opierać tylko na kwestiach technicznych czy biznesowych.

Często jednak słyszymy, że dziś każdy powinien być inżynierem lub programistą, a psychologowie, czy w szczególności socjologowie są teraz passé…

Jeśli sprowadzamy świat do zero­‑jedynkowego systemu, którego celem jest tylko i wyłącznie produkcja i rozprzestrzenianie nowych zdobyczy techniki – wówczas faktycznie nie ma co kształcić specjalistów w tych dziedzinach, bo pracy będzie dla nich bardzo mało i nie będzie ona doceniana. Jeśli jednak zależy nam na tym, by zastanowić się, co z tymi zdobyczami zrobić, nauki społeczne są w tym kontekście nie tylko bardzo wartościowe, ale wręcz niezastąpione. Przecież nasza – ludzka – wartość nie opiera się przede wszystkim na tym, że jesteśmy zdolni tworzyć wynalazki.

Mówiąc o wartościach nie uciekniemy od kwestii edukacji – może to przede wszystkim ona powinna przygotować przyszłe pokolenia do życia w erze technologicznej?

Teoretycznie tak. Tymczasem dzisiejszy model edukacji nadal działa na bazie XVIII-wiecznego systemu pruskiego, którego celem było dostarczenie średnich rangą oficerów oraz średnich rangą urzędników. W tamtym okresie cel ten – prosty i łatwo mierzalny – sprawdził się. Czy jednak jest on aktualny teraz?

Moim zdaniem nie – model ten runął w momencie spopularyzowania masowych środków porozumiewania się na odległość, w świecie coraz szybszej redystrybucji wiedzy i dokonań technologicznych. Każdy z nas ma smartfona – gdy potrzebujemy jakiejś informacji, nie jedziemy do biblioteki, lecz w kilka sekund wyszukujemy ją w naszym telefonie. Oczywiście – możemy dyskutować, jaka jest jakość i wartość tej informacji, ale zostawmy to na razie na boku. Jaki zatem sens edukować dzieci w tradycyjny sposób, ucząc ich tych samych rzeczy, które maszyny zrobią od nas 10 razy szybciej i 10 razy lepiej?

Każdy z nas ma smartfona – gdy potrzebujemy jakiejś informacji, nie jedziemy do biblioteki, lecz w kilka sekund wyszukujemy ją w naszym telefonie. Jaki zatem sens edukować dzieci w tradycyjny sposób, ucząc ich tych samych rzeczy, które maszyny zrobią od nas 10 razy szybciej i 10 razy lepiej?

Po co zatem nam dziś szkoła?

Wróćmy na chwilę do tego, jak powstawały pierwsze szkoły, pierwsze sposoby przekazywania wiedzy. Na czym polegały szkoły w starożytnej Grecji? Ludzie skupiali się wokół osób, które chciały ich nauczać, jak postrzegać świat. Wierzę, że na tym samym powinna polegać współczesna szkoła: powinna pozwolić nam odnaleźć się w otaczającym nas świecie, zrozumieć go, nauczyć nas funkcjonować w nim. Owszem – niektórą wiedzę trzeba „wykuć” na pamięć, ale to zdecydowana mniejszość.

W jakie zatem kompetencje szkoła powinna „uzbrajać” uczniów w dobie rewolucji technologicznej?

Skupiłbym się na dwóch podstawowych. Pierwszą z nich jest umiejętność łączenia wiedzy z różnych dziedzin. Polskie szkoły cały czas edukują w podejściu „silosowym”, ucząc oddzielnie historii, matematyki, języka polskiego, geografii. A spójrzmy tylko, że we współczesnym świecie – i to gigantyczna zmiana względem wcześniejszych lat – firmy, które specjalizują się tylko w jednej kompetencji giną. Biznes żyje dziś z „miksu naukowego” – każda wprowadzana usługa czy produkt są owocem pracy międzydziedzinowej. Świat po prostu taki jest – on nie składa się z odrębnych elementów, a otacza nas całościowo.

Odejdźmy od podejścia „silosowego” w edukacji – świat nie składa się przecież z odrębnych elementów, a otacza nas całościowo.

W taki też sposób można podejść do edukacji – jeśli rozmawiamy o nurcie literackim, to mówmy też o tym, gdzie on powstał, jakie miał uwarunkowania społeczne. Jeśli analizujemy procesy historyczne, analizujmy w jaki sposób wpływała na nie ówczesna sytuacja geopolityczna. Te wszystkie rzeczy się zazębiają i powodują, że słuchamy pewnych opowieści o życiu. Zamiast przekazywać dzieciom ciekawe historie, które realnie je zainteresują, skupiamy się na silosach, w których przez 45 minut mówimy tylko o historii, a przez kolejnych 45 minut tylko o geografii. Są już na świecie nurty pedagogiczne, które próbują „przełamać” to podejście – np. nauczyciele z różnych przedmiotów występują wspólnie i przedstawiają dany wątek z kilku różnych perspektyw.

Na czym natomiast polega druga kluczowa kompetencja?

To umiejętność rozumienia i sprawdzenia, czy wiedza, którą pozyskaliśmy jest prawdziwa, wiarygodna. W dobie tzw. fake newsów bardzo istotna staje się zdolność do krytycznej oceny, co jest faktem, a co opinią. Choć pozornie może się to wydawać błahe, ostatecznie wpływa to na nasze wybory, a tym samym – na losy całych społeczeństw. Kiedyś sytuacja była znacznie prostsza: jeśli coś znajdowało się w encyklopedii PWN, był to – według tamtejszego stanu wiedzy – fakt. Skąd natomiast dziś mamy brać wiedzę podstawową?

Wierzę, że te dwie przywołane wyżej kompetencje sprawią, że młodzi ludzie będą w stanie wyciągać wnioski i samodzielnie myśleć. To dziś podstawa – jeśli nie potrafimy samodzielnie myśleć, jesteśmy bardziej podatni na wpływy. A Facebook, Twitter, inne mass media chętnie nas z obowiązku myślenia zwolnią, aby zalewać nas treściami, które same wytypują i manipulować naszymi emocjami. Wiedzą, że wówczas czasem nawet jeden tweet jest w stanie zmienić naszą decyzję w poważnej kwestii. A myślenie – obiektywnie – jest trudne. Zastanawianie się nad decyzjami, jakie mamy podjąć, jest dla naszych mózgów nieprzyjemne. Dużo prościej przyjąć coś jak na tacy, a najlepiej gdyby było to czarno­‑białe, żeby się za daleko nie zagłębiać.

Jeśli nie potrafimy samodzielnie myśleć, jesteśmy bardziej podatni na wpływy. A Facebook, Twitter, inne mass media chętnie nas z obowiązku myślenia zwolnią, aby zalewać nas treściami, które same wytypują i manipulować naszymi emocjami.

Wierzy Pan, że szkoły mają potencjał, by zmienić dotychczasowe podejście i uczyć dzieci krytycznego myślenia, łączyć „silosy” wiedzowe itp.? Jeśli tak – od czego zacząć?

Uważam, że należy dać więcej wolności osobom, które przychodzą uczyć nasze dzieci. Choć narzekam na system oświatowy, jestem przekonany, że są w nim tysiące kreatywnych, otwartych, fenomenalnych nauczycieli, których ten system dziś ogranicza, zniechęca. Myślę, że oni w większości zgodziliby się z większością przywołanych przeze mnie tez, jednak nie mają swobody, by je wdrażać w życie.

System edukacyjny jest zbudowany w formie obiektu zamkniętego – sam sobie wymyśla cele, sam się organizuje, a później weryfikuje i sprawdza. W obiegu zamkniętym trudno przeprowadzić reformę. Musimy mówić o tym tak długo, aż to się przebije.

Mam wrażenie, że reform systemu edukacji akurat nie brakowało – zresztą właśnie jesteśmy w trakcie jednej z nich…

Wszystkie reformy oświaty z ostatnich 30 lat sprowadzały się do tego, czy tworzyć lub likwidować gimnazja, czy utrzymać szkoły zawodowe czy nie. Nikt – nawet w dobie gigantycznych zmian, jakie przyniósł internet – nie zastanowił się nad tym, jakie powinny być nowe cele szkoły. Czy mamy dziś obowiązkowe lekcje o cyberbezpieczeństwie w sieci? O ochronie naszych danych osobowych? Nie – dalej panuje model: „zakuj, zdaj, zapomnij”. Dzieci muszą zapamiętywać to, co w parę sekund można znaleźć w telefonie. W jaki sposób? Siedząc 45 minut w klasie, kiedy wiadomo, że żyjemy w czasach, gdy ludzka uwaga – nie tylko dzieci – znacząco się skróciła. Kto z rodziców tych dzieci ostatni raz przeczytał długi artykuł, kiedy przy każdym z nich są „highlightsy”, złote myśli, wytłuszczające najważniejsze tezy tekstu? Nie mamy do tego cierpliwości, a wymagamy jej od dzieci, które mają jej jeszcze mniej.

Przydałaby się zatem również edukacja dla rodziców?

Nie wiem, na ile edukacja, a na ile rachunek sumienia. Ilu z rodziców wie o narzędziach wspomagających bezpieczeństwo swojego dziecka w sieci? Ilu z takich narzędzi korzysta? Ilu rodziców rozpoznaje na wczesnym etapie, jakie są mocne strony ich dziecka? Ilu z nas nie wymaga od niego, by z każdego przedmiotu – nawet jeśli ten zupełnie mu nie leży – przynosił same piątki i szóstki? Sama idea oceniania uczniów jest zresztą moim zdaniem nikomu niepotrzebnym reliktem edukacyjnym.

Nie demonizuje Pan trochę tych ocen?

Młodzi ludzie, funkcjonując w otoczeniu, w którym na każdej lekcji otrzymują stopnie, oczekują, że w dorosłym życiu również będą oceniani – w pracy, w biznesie, w polityce itd. Każdy chce mieć jak najwięcej lajków w social mediach, a ulubiony program telewizyjny to taki, gdzie ktoś kogoś ocenia – to odzwierciedlenie tego samego schematu. A 99% naszej pracy nie podlega przecież ocenie. Zresztą – co to znaczy oceniać? Jak Pana praca jest oceniana? Da się Panu wystawić trójkę lub piątkę za wywiad? Moim zdaniem nie do końca – ktoś chętnie przeczyta tekst, komuś on się nie spodoba, ale nie będzie on wyrażony jedną cyfrą. To nic nie mówi. Biznes zrozumiał to już dawno – dziś większość pracodawców, a już na pewno ci dojrzali, nie ocenia pracowników, a rozmawia z nimi: słownie opisuje ich postawę, zaangażowanie, perspektywy. To co się liczy, to to, czy zadanie zostało wykonane, czy nie.

Młodzi ludzie, funkcjonując w otoczeniu, w którym na każdej lekcji otrzymują stopnie, oczekują, że w dorosłym życiu również będą oceniani – w pracy, w biznesie, w polityce. A 99% naszej pracy nie podlega przecież ocenie.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

To naród wybrał kierunek transformacji

Pobierz PDF

Niniejszy tekst ukazał się w „Magazynie DGP” w dniu 21 lutego 2020 r.

Od dawna chciałem to powiedzieć lub napisać, lecz niechęć do prowadzenia polemik – zwłaszcza publicznie – powstrzymywała mnie od tego. Do zabrania głosu skłonił mnie jednak prof. Andrzej Szahaj artykułem „Liberalizm, lewica, dialog” (Magazyn DGP, nr 31 z 14 lutego 2020 r.)*, który świadczy o tym, że wciąż nie rozumiemy źródeł takiego, a nie innego kierunku polskiej transformacji. Chcę przy okazji pogratulować toruńskiemu profesorowi: bo „wygrał” z prof. Marcinem Królem, po którego wyznaniu w 2014 r., że „byliśmy głupi”, najbliżej byłem wejścia w publiczną polemikę.

Dla zrozumienia naszej transformacji najważniejsza jest odpowiedź na pytanie o to, kto dokonał wyboru jej kierunku? Czy narzucili ją nam promotorzy wolnego rynku: Hayek i Friedman? Czy wybór ten dokonał się, bo tacy intelektualiści, jak prof. Król byli wtedy „głupi”? Dlaczego prof. Ryszard Bugaj czy prof. Tadeusz Kowalik, dysponujący koncepcjami socjaldemokratycznymi oraz Unią Pracy, mieli wówczas marginalny wpływ na masową wyobraźnię?

Prof. Szahaj dziwi się, że u progu transformacji „ta marginalna odmiana (kapitalizmu – red.) związana z Miltonem Friedmanem oraz Friedrichem Augustem von Hayekiem w latach 80. XX w. niespodziewanie stała się dominująca”. Otóż nie było to niespodziewane – przeciwnie, można było tego oczekiwać. W tamtym okresie byłem blisko ludzi, uczestniczyłem wiecach i spotkaniach „Solidarności” – obserwowałem reakcje na socjaldemokratyczne hasła Bugaja. I stąd wiem, że wyboru drogi rynkowej u progu transformacji dokonał naród.

To był wybór większości społeczeństwa ze swojej natury postchłopskiego – kulturowy, polityczny, lecz też intuicyjny. Postchłopskie, choć robotnicze masy, były przekonane, że tylko własność prywatna i wolny rynek, nie zaś skompromitowane w PRL państwo może nam – Polsce – dać dobrobyt. Chłopi pamiętali próby przymusowej kolektywizacji z lat 50., robotnicy widzieli do bólu namacalną nieracjonalność w państwowych przedsiębiorstwach. Co więcej, tamten polski suweren podświadomie czuł, że bez własności prywatnej może powrócić komunizm.

Wybór drogi rynkowej u progu transformacji był kulturowym, politycznym, lecz też intuicyjnym wyborem większości społeczeństwa ze swojej natury postchłopskiego.

Powtórzę więc: gdyby nawet tysiąc atletów intelektualnych takich jak prof. Król i prof. Szahaj w latach 1989‑1991 „nie zgłupiało” czy też bardziej się „napięło” na rzecz budowy modelu skandynawskiego czy socjaldemokratycznego, to i tak Polska poszłaby drogą rynkową – bo to była droga zgodna z naszym kulturowym fundamentem, mentalnością zdecydowanej większości społeczeństwa o chłopskich i postchłopskich korzeniach, gdzie najważniejsze jest to, „co je moje”.

Niezrozumienie fundamentów kulturowo­‑mentalnych społeczeństwa prowadzi prof. Szahaja do drugiego błędu w opisie sytuacji. Do tezy, że „w ostatnich 30 latach (nasze społeczeństwo) tak bardzo przesunęło się na prawo, że lewicowe postulaty uchodzą za skrajne”. Tymczasem to, co się stało po odzyskaniu wolności było efektem usunięcia „pokrywy” komunizmu. Po 1989 r. ujawniła się nasza prawdziwa natura, dopiero wówczas dowiedzieliśmy się, jacy jesteśmy. Jeśli weźmie się to pod uwagę, trudno się dziwić, że społeczeństwo okazało się indywidualistyczne i egoistyczne, nie kolektywistyczne czy wspólnotowe. Już przecież Norwid pisał, że „jesteśmy żadnym społeczeństwem…”. I właściwie nie tak wiele się zmieniło od tego czasu, choć myślę, że mimo wszystko podążamy w kierunku, by społeczeństwem się stać.

Po 1989 r. ujawniła się nasza prawdziwa natura, dopiero wówczas dowiedzieliśmy się, jacy jesteśmy. Jeśli weźmie się to pod uwagę, trudno się dziwić, że społeczeństwo okazało się indywidualistyczne i egoistyczne, nie kolektywistyczne czy wspólnotowe.

Postchłopski indywidualizm i przywiązanie do własności mamy zapisane w kulturowo­‑mentalnym DNA. Oczywiście żadne kody kulturowe nie są wieczne, a DNA zmienia się pod wpływem miliardów mikrodoświadczeń i podczas procesu uczenia się. Z pewnością rodzą się nowe wzorce, lecz ciągle nasze przywiązanie do własności mieszkań jest nadzwyczajne, a z myśleniem i działaniem zbiorowym mamy ogromny problem.

Tak więc to, co obserwowaliśmy w tych 30 latach po odzyskaniu wolności to było ukazanie naszego prawdziwego zbiorowego „ja” – tacy en masse byliśmy. Prawicowość, o której pisze prof. Szahaj, nie przyszła wraz z transformacją, ona była w nas. W przeciwieństwie do jego tezy – w ciągu tych 30 lat uległa ona osłabieniu w wymiarze ekonomicznym i społecznym. Oczywiście, jesteśmy też – na szczęście – wewnętrznie zróżnicowani, mamy tę podstawową matrycę zróżnicowań kulturowych: myślenie wschodnie i zachodnie, gen postchłopski i postinteligencki.

Trzecie uproszczenie prof. Szahaja, które utrudnia nam myślenie o przyszłości, to opis rynku. Naukowcy ukierunkowani aksjologicznie, czyli jednak związani emocjonalnie z doktryną lewicową czy socjaldemokratyczną, dyskwalifikują ideę mechanizmu rynkowego, wskazując na zjawiska nadmiernej kumulacji zysków, globalizacji, która wymknęła się spod kontroli, dominacji władzy ekonomicznej (jej wpływu na politykę) i tożsamościowo­‑kulturowej GAFA. To jednak ułatwianie sobie zadania. To zjawisko nowsze niż sama transformacja i kreowane poza państwem narodowym, które było punktem odniesienia debaty ustrojowej w latach 1989‑1991.

Nie jest to ład rynkowy, o którym marzyli jego zwolennicy z początku transformacji. Podstawowym naszym założeniem było istnienie konkurencji, a jeśli by jej brakowało, obowiązkiem państwa było jej przywrócenie lub wprowadzenie korekt regulacyjnych. Bez realnej konkurencji trudno mówić o ładzie rynkowym, jest to sytuacja dominacji i eksploatacji. Ewidentnie są problemy z wykorzystaniem ładu rynkowego do rozwoju w sytuacji zmian klimatycznych, globalizacji, w rzeczywistości cyfrowej rewolucji. Ale te okoliczności 30 lat temu trudno było brać pod uwagę, bo nie istniały, a dzisiaj wykraczają poza kwestię „rynek­‑państwo”. Dotyczą one kwestii „jakie społeczeństwo?”.

Lubię czytać prof. Szahaja, myślę, że wnosi on wiele dobrego do naszej debaty. Ale zidentyfikowanie przez niego obecnego napięcia między liberałami a lewicą nie jest dobrym punktem wyjścia do rozwiązywania problemów, które leżą mu i nam wszystkim na sercu – mieszkalnictwa, służby zdrowia, ekologii i klimatu, utraty podmiotowości w erze cyfrowej.

To, czego dziś naprawdę potrzebujemy to poszerzona tożsamość, czyli wyjście z baniek doktrynalnych, z owego homo separatus ku idei homo integratus. Tak jak w mowie noblowskiej podkreślała Olga Tokarczuk, świat jest jeden i – mimo wewnętrznych zróżnicowań – powinniśmy budować go razem, z pewną dozą wzajemnej „czułości”. Dopóki nie wyjdziemy poza ramy wszelkiego rodzaju „izmów”, będzie nam trudno go ogarnąć intelektualnie (zrozumieć całość) i praktycznie (zmienić na lepsze) – bo to wymaga zaufania i współpracy w ramach różnorodności aksjologicznej.

To, czego dziś naprawdę potrzebujemy to poszerzona tożsamość, czyli wyjście z baniek doktrynalnych, z owego homo separatus ku idei homo integratus. Dopóki nie wyjdziemy poza ramy wszelkiego rodzaju „izmów”, będzie nam trudno ogarnąć świat tak intelektualnie (zrozumieć całość), jak i praktycznie (zmienić na lepsze) – bo to wymaga zaufania i współpracy w ramach różnorodności aksjologicznej.

* https://edgp.gazetaprawna.pl/e-wydanie/57197,14-lutego-2020/70179,Dziennik-Gazeta-Prawna/714118,Liberalizm-lewica-dialog.html

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Rewolucja technologiczna potrzebuje wartości (cz. I)

Pobierz PDF

Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.

Żyjemy w dobie czwartej rewolucji przemysłowej, w której coraz więcej procesów podlega automatyzacji. Zgadza się Pan, że prawdziwe technologiczne „przyspieszenie” dopiero jednak przed nami?

Kiedyś redystrybucja zdobyczy techniczno­‑wiedzowych była bardzo wolna – mieliśmy ograniczone możliwości przekazywania know­‑how kolejnym osobom, środowiskom, instytucjom, które mogłyby z niego skorzystać czy dalej je rozwinąć. Jeżeli odkryto bądź wynaleziono coś nowego, zanim przeszło to przez drukowane encyklopedie, zanim trafiło do systemu edukacyjnego – mijały całe lata. Dzisiaj natomiast jest „tu i teraz” – ktoś wynajduje nową szczepionkę i jej redystrybucja jest natychmiastowa. Weszliśmy w czas, w którym zmiana jest permanentna. Uważam, że już żyjemy w dobie technologicznego przyspieszenia.

Pojawiają się dziś liczne obawy o to, że niebawem nie tylko wiele zajęć, profesji przestanie istnieć, ale wręcz, że większość pracy zostanie ludziom odebranej przez maszyny. To wizja rodem z filmu science­‑fiction, czy może jednak scenariusz, na który powinniśmy być przygotowani?

Już XIX‑wieczni luddyści w czasach pierwszej rewolucji przemysłowej głosili, że maszyny włókiennicze zabiorą ludziom pracę. Podobnego typu obawy pojawiały się niejednokrotnie także w późniejszych okresach. Do tej pory zawsze jednak było tak, że po pewnego rodzaju okresie przejściowym, w którym gospodarka „zachłystywała się” nową zdobyczą technologiczną, następował okres adaptacji, w następstwie którego pojawiały się zupełnie nowe miejsca pracy. Gdyby do jednego worka wrzucić zawody, które wykonujemy dzisiaj, a do drugiego – te, którymi się paraliśmy pół wieku temu, część wspólna wcale nie byłaby tak duża.

Obecnie, podobnie jak podczas wcześniejszych rewolucji przemysłowych, kluczowa staje się nasza – ludzi oraz organizacji – zdolność do zaadaptowania się do zachodzących zmian. Ryzykowne jest natomiast nadmierne przywiązywanie się do swojego zawodu, miejsca pracy. Jeśli ktoś zaczyna swoją drogę zawodową jako nauczyciel czy programista, z dużym prawdopodobieństwem nie będzie w tej profesji pracował aż do emerytury. Największe wyzwanie dotyczy naszej mentalności – jeśli nauczymy się adaptować do dynamicznie zmieniającej się sytuacji, przestaniemy się obawiać przyspieszenia technologicznego.

Ryzykowne jest dziś nadmierne przywiązywanie się do swojego zawodu, miejsca pracy – jeśli nauczymy się adaptować do dynamicznie zmieniającej się sytuacji, przestaniemy się obawiać przyspieszenia technologicznego.

Niektórzy twierdzą jednak, że o ile w przypadku wcześniejszych rewolucji przemysłowych istniała możliwość przeniesienia się z przemysłu do usług, o tyle obecnie automatyzacja obejmie również sporą część wysoko zaawansowanych usług, np. prawniczych czy medycznych. Nie widzi Pan takiego ryzyka?

Zgadzam się, że obecna rewolucja przemysłowa – choć jej mechanizmy są w wielu aspektach podobne do poprzednich – ma zdecydowanie największą „siłę rażenia”, co wynika z nieporównanie szybszego tempa redystrybucji nowo zdobytej wiedzy i technologii. Czy jest to zagrożenie dla wysoko zaawansowanych usług? Z jednej strony tak – komputery już teraz są przecież zdolne do postawienia bardzo dokładnej diagnozy lekarskiej, a ich praktycznie nieograniczony zasób informacji może pomóc w znalezieniu optymalnego rozwiązania sporu prawnego. Z drugiej jednak strony ratuje nas to, że pomiędzy jedną a drugą maszyną jest jeszcze kwestia odpowiedzialności, która może dziś spoczywać tylko i wyłącznie na człowieku. Jeśli lekarz postawi diagnozę, a komputer ją podważy, nadal potrzebny jest ktoś, kto zatwierdzi diagnozę maszyny – tylko człowiek ma podmiotowość prawną, tylko on może potwierdzić, że zgadza się z tym, co podsunął mu komputer.

Choć komputery już teraz są zdolne do postawienia bardziej dokładnej diagnozy medycznej czy lepszej opinii prawnej niż ludzie, to ratuje nas to, że pomiędzy jedną a drugą maszyną jest jeszcze kwestia odpowiedzialności, która może dziś spoczywać tylko i wyłącznie na człowieku.

A co z prostszymi pracami, cechującymi się dużą powtarzalnością? Nie każdy człowiek ma przecież zdolności i zasoby, by zostać lekarzem czy prawnikiem…

Tu również bym nie dramatyzował. Zwróćmy uwagę na to, że w wielu dyskusjach dotyczących pracy przyszłości zakładamy totalną masowość pewnych rozwiązań – a na nią przyjdzie nam jeszcze bardzo długo poczekać. Jeszcze 20‑30 lat temu, aby wykopać rów przy domu, np. w celu położenia rury, konieczna była praca człowieka z łopatą – nie produkowano wtedy jeszcze małych koparek. Dziś są już one na rynku, ale czy wyobrażamy sobie, że same do nas przyjadą, wykonując całą pracę? Technicznie pewnie byłoby to możliwe, ale czy byłoby to opłacalne ekonomicznie?

Zmierzam do tego, że koszty wytworzenia nowych technologii są zazwyczaj duże, co sprawia, że ich zastosowanie dla rozwiązania małych problemów jest nieopłacalne. Zupełnie inaczej sytuacja wygląda w wielkich halach produkcyjnych, w których produkowane są tysiące kolejnych urządzeń – samochodów, telewizorów etc. Wówczas jak największa automatyzacja jest opłacalna.

Generalnie odradzałbym „odbijać się” od jednego ekstremum do drugiego. To nie jest tak, że albo będziemy mieli pracę, albo maszyny nam ją całkowicie zabiorą. Ten proces będzie stopniowy. Wierzę w zdolności adaptacyjne człowieka, w to, że dostosujemy się dobrze do zmieniającej się sytuacji. Zresztą te zdolności widać już teraz, o czym świadczy chociażby zmniejszająca się dzietność.

Jak powiązać spadek dzietności ze wzrostem automatyzacji pracy?

Mówiłbym może nie o samym wzroście automatyzacji, a o wzroście – nazwijmy to – komfortu technologiczno­‑majątkowego, wraz z którym na świat przychodzi coraz mniej dzieci. Żyjąc w takim otoczeniu posiadanie 4‑5 dzieci nie jest już uzasadnione ekonomiczno­‑bytowo, jak to było 100 lat temu, gdy śmiertelność dzieci była wysoka, a rodzice starali się o pokaźną liczbę potomków również po to, by zabezpieczyć się na stare lata. Współcześnie to już nie jest konieczne. Świetnie pisze o tym Hans Rosling w książce Factfulness, obalając chociażby mit, że na Ziemi za ileś lat będzie żyło kilkanaście miliardów ludzi. Otóż niekoniecznie – owszem, wszyscy będziemy żyli dłużej, ale wraz z coraz większą powszechnością otaczających nas dóbr (technologii, medycyny etc.), na całym świecie będzie się upowszechniał model rodzin z dwójką, czy nawet jednym dzieckiem.

A może wraz z postępującą automatyzacją zmieni się po prostu sam charakter pracy – coraz częściej słyszy się, że 8‑godzinny dzień pracy to przeżytek…

Jeszcze w PRL-u tydzień pracy był sześciodniowy i trwał 46 godzin. Obecnie „zeszliśmy” do 40 godzin od poniedziałku do piątku, a premier Finlandii zastanawiała się ostatnio publicznie, czy nie wprowadzić 4‑dniowego tygodnia pracy. Wydaje mi się, że jeszcze za mojego życia doświadczymy tego w Polsce i nie będzie to nic kontrowersyjnego, ponieważ dzięki algorytmom i maszynom nasza praca będzie coraz bardziej wydajna.

Dlaczego bowiem przyjęło się, że powinniśmy pracować po 8 godzin dziennie? Kiedyś żeby zrealizować daną pracę potrzeba było po prostu znacznie więcej czasu – czas przekazywania różnych etapów pracy był wydłużony, bo nie dysponowaliśmy masowymi środkami porozumiewania się na odległość, narzędziami do szybkiego przetwarzania informacji itp. Tylko w biurze był telefon stacjonarny, tylko na miejscu mogliśmy spotkać naszych współpracowników, z którymi wspólnie wykonywaliśmy pracę – aby zachować odpowiednią wydajność, umówiliśmy się na pracę po 8 godzin. Dziś Pan może być w Berlinie, a ja w Los Angeles i możemy wykonać naszą pracę z takim samym efektem, przeznaczając na nią znacznie mniej czasu. Oczywiście, mam tu na myśli pracę umysłową – w niektórych branżach, np. w budownictwie, skrócenie tygodnia pracy przełożyłoby się na niższą wydajność.

Zakłada Pan zatem, że pomysł z 32‑godzinowym tygodniem pracy będzie dobry o ile zachowana zostanie wydajność 40‑godzinowa. To możliwe?

Uważam, że w świecie nowych technologii w coraz większej liczbie firm dochodzi do nowej umowy społecznej – umawiamy się na wynik, a nie na przesiedzenie 8 godzin w biurze. Jeśli ktoś jest bardzo zdolny i wykona swoją pracę w 4 godziny – super. Jeśli będzie potrzebował 7 czy 8 godzin dziennie – niech spędza w biurze tyle właśnie czasu. Prowadzenie biznesu polega dziś na realizacji poszczególnych zadań – w środowisku firmy umawiam się z pracownikami, że wspólnymi siłami zrealizujemy dane zadanie. Współczesny biznes na pewno nie polega na trzymaniu pracowników przez 40 godzin tygodniowo w biurze. Tak jak jednak wspominałem – sytuacja ta dotyka coraz większej liczby branż, ale nie wszystkich: jeśli ktoś pracuje jako kasjer, jego efektywność będzie mniejsza, gdy spędzi na kasie 4 godziny, niż gdyby spędził 8.

W świecie nowych technologii w coraz większej liczbie firm dochodzi do nowej umowy społecznej – umawiamy się na wynik, a nie na przesiedzenie 8 godzin w biurze. Nie zdziwię się, jeśli w pewnej perspektywie wprowadzony zostanie w związku z tym 4‑dniowy tydzień pracy.

Z jednej strony wizja krótkiego tygodnia pracy jest atrakcyjna, z drugiej strony nowoczesne technologie sprawiają, że wielu z nas jest w pracy cały dzień – maila można przecież wysłać z domu, a służbową rozmowę telefoniczną można odbyć w centrum handlowym. Nie zaburza to tzw. work­‑life balance?

Dyskutowanie o sztywnym podziale między pracą a czasem wolnym jest dziś bardzo trudne. Work­‑life balance, o którym Pan wspomniał, przedstawiano dotąd często jako „8‑8‑8”, czyli po 8 godzin przeznaczanych w ciągu dnia na: sen, czas wolny i pracę. Obecnie ten podział wydaje się absurdalny, bo dwa ostatnie z tych elementów absolutnie się przenikają. Jeśli mówimy o tym, że przez technologie jesteśmy w pracy cały dzień, to równie dobrze można powiedzieć, że cały dzień mamy wolne – czy jeśli ktoś w godzinach pracy odbiera wiadomość na Messengerze, to w tym czasie pracował czy nie pracował?

Jeśli mówimy o tym, że przez technologie jesteśmy w pracy cały dzień, to równie dobrze można powiedzieć, że cały dzień mamy wolne – czy jeśli ktoś w godzinach pracy odbiera wiadomość na Messengerze, to w tym czasie pracował czy nie pracował?

Kiedyś, gdy ktoś chciał do mnie zadzwonić prywatnie w czasie pracy, było to bardzo łatwe do wychwycenia, bo musiał wykręcić numer stacjonarny, a następnie Pani z sekretariatu przełączała to połączenie na odpowiedni numer wewnętrzny – wówczas ludzie nie tyle co się z tym kryli, co na pewno do pewnego stopnia powstrzymywali. Dziś jest zupełnie inaczej. Mówiąc o work­‑life balance nie powinniśmy więc sztywno odliczać 8 godzin na zegarku, lecz zastanowić się, czy któraś z istotnych części mojego życia nie bierze w długim okresie wyraźnej przewagi nad drugą? Krótkoterminowo wiadomo bowiem, że czasem trzeba więcej czasu poświęcić rodzinie, np. gdy ktoś bliski choruje, a czasem pracy – gdy w jednym momencie nawarstwiła nam się lista spraw do załatwienia.

Na początku rozmowy poruszyliśmy temat podmiotowości prawnej, która dotyczy dziś tylko i wyłącznie użytkowników technologii. Z jednej strony to naturalne, z drugiej jednak – gdy kupuję auto, które, według zapewnień producenta, jest w stanie jechać samo, mam prawo oczekiwać, że w przypadku, gdy mój samochód wyrządzi szkodę, odpowiedzialność poniesie producent, twórca algorytmu, a nie ja. Czy w przyszłości może się to zmienić?

Oczywiście, toczą się już na ten temat dyskusje. Dziś faktycznie za spowodowanie wypadku, nawet jeśli auto jechało w trybie automatycznym, odpowiada Pan, a nie ktoś, kto zaprogramował ten samochód. Po to zresztą nadal jest w tym aucie potrzebny kierowca – w razie niebezpiecznej sytuacji to on będzie musiał podjąć decyzję, jak się zachować.

Wyobraźmy sobie, że jedziemy szybko autem i nagle, 20 metrów przed nami pojawia się przeszkoda, np. zwalone drzewo. Mamy do wyboru albo w nie wjechać, decydując się praktycznie na śmierć, albo skręcić ostro w lewo, wjeżdżając w grupkę stojących dzieci, albo też skręcić w prawo, nie dając szansy na przeżycie znajdującemu się tam mężczyźnie. Którą opcję wybierzemy?

Jeśli jestem w stanie wyższej konieczności i ratując swoje życie wjadę w kogoś, ale zrobiłem wszystko by temu zapobiec – nie jestem winny. Prawo zakłada, że w tym momencie działałem impulsowo – miałem ułamki sekund na podjęcie decyzji i ludzką rzeczą było, że starałem się chronić własne życie. Co jednak, gdy będziemy musieli podjąć decyzję, w kogo wjechać wcześniej, np. przy zakupie auta?

Jak to?

Pozostańmy przy dramatycznej sytuacji, którą opisałem przed chwilą – wówczas mówiłem o działaniu pod wpływem impulsu. Co jednak, gdy do takiego zdarzenia doszłoby, kiedy autem kierowałby automat i to maszyna miałaby podjąć decyzję, w co lub w kogo wjechać? Nie wiemy, jaką decyzję podjęłaby tak naprawdę sztuczna inteligencja.

Czy możemy sobie zatem wyobrazić, że w momencie kupna auta, nabywalibyśmy równocześnie wybrany przez nas, zindywidualizowany „pakiet etyczny”, wskazujący maszynie, w jaki sposób zachować się w kryzysowym momencie? Czy bylibyśmy w stanie zadeklarować, że w obliczu takiej sytuacji maszyna ma się roztrzaskać, zabierając nam życie, ale ratując przechodniów lub pasażerów aut stojących obok? A może ma się starać – nie bacząc na krzywdę innych – ratować nasze życie? Na ten moment wsiadając do auta nie musimy podejmować takich decyzji – to dla nas czysto hipotetyczne rozważania. Co jednak, jeśli musielibyśmy to zrobić?

Mnie osobiście trudno jest mentalnie zmierzyć się z takim dylematem. W związku z tym, powtórzę, dobrą informacją jest dla nas to, że jak na razie wszelka odpowiedzialność spoczywa na ludziach i trudno sobie wyobrazić świat samych maszyn. Być może zresztą branie odpowiedzialności za to, co robią maszyny będzie jednym z najważniejszych ludzkich zadań w przyszłości.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Jakich kompetencji wymaga rewolucja przemysłowa 4.0?

Pobierz PDF

Przemysł 4.0 to transformacja technologiczna, procesowa i organizacyjna przedsiębiorstw. Jej warunkiem jest zaawansowane wykorzystanie rozwiązań cyfrowych oraz zasobów danych, a celem – masowa personalizacja produkcji towarów i usług w odpowiedzi na zindywidualizowane potrzeby klientów. Wdrożenia rozwiązań cyfrowych umożliwiają usprawnienie działania firmy i tworzenie nowych modeli biznesowych.

Przemysł czwartej generacji jest pojęciem wykraczającym poza adaptację technologii cyfrowych przez przedsiębiorstwa. Obejmuje różnorodne wykorzystanie tych technologii i integrację danych w celu usprawnienia procesów biznesowych, nowe formy zatrudnienia, nowe przywództwo, a przede wszystkim – nowe kompetencje pracowników.

Nowe technologie, szczególnie sztuczna inteligencja (AI, artificial intelligence), zastępują pracę człowieka wszędzie tam, gdzie polega ona na rutynowych zadaniach (również związanych z pracą z tekstem lub danymi). Poprzednie rewolucje przemysłowe przekształciły umiejętności i kompetencje siły roboczej – ten sam proces będzie charakteryzował także rewolucję cyfrową. Już obecnie kompetencje niegdyś uznawane za niezbędne tracą na znaczeniu; pracodawcy zaczynają wymagać zupełnie pracowników o zupełnie innym profilu.

Maszyny mogą być w stanie analizować dane z dużą prędkością, ale wiele decyzji dotyczących tego, co zrobić z informacjami, musi być nadal podejmowane przez ludzi. Niezwykle istotnego znaczenia nabierają więc kompetencje, które odróżniają pracę człowieka od pracy systemów informatycznych, robotów czy sztucznej inteligencji. Możemy je określić mianem kompetencji przyszłości. Wyposażenie w nie pracowników jest kluczowe – to one pozwolą im osiągać sukcesy w warunkach transformacji cyfrowej i budowania przemysłu 4.0.

Niezwykle istotnego znaczenia nabierają dziś kompetencje, które odróżniają pracę człowieka od pracy systemów informatycznych, robotów czy sztucznej inteligencji. Możemy je określić mianem kompetencji przyszłości.

Kompetencje przyszłości można podzielić na trzy zasadnicze grupy: cyfrowe i techniczne, poznawcze oraz społeczne.

Kompetencje cyfrowe i techniczne

Są to umiejętności tzw. twarde. Szczególnie ważne są kompetencje cyfrowe, które nie ograniczają się jedynie do programowania czy analizy danych, ale obejmują szeroki zakres umiejętności: od cyfrowego rozwiązywania problemów po wiedzę z zakresu prywatności czy cyberbezpieczeństwa.

Na niemal każdym stanowisku pracy – w fabryce i w kancelarii prawnej – pracownicy będą potrzebowali umiejętności technicznych, ponieważ narzędzia cyfrowe staną się powszechne, a czwarta rewolucja przemysłowa wpłynie na każdą branżę. Sztuczna inteligencja, internet rzeczy, rzeczywistość wirtualna i rozszerzona, robotyka, blockchain i inne technologie staną się częścią codziennych doświadczeń każdego pracownika. Szczególnego znaczenia nabierze umiejętność korzystania z danych – „paliwa” cyfrowej rewolucji, na bazie których tworzy się wartość dodaną. Firmy, które nie wykorzystują tego paliwa do budowania swojej pozycji konkurencyjnej, nieuchronnie pozostaną w tyle. Aby do tego nie dopuścić, muszą zatrudniać osoby posiadające umiejętność pracy z danymi.

Kompetencje poznawcze

Potocznie są one nazywane kompetencjami myślenia. Jest to bardzo szerokie pojęcie, obejmujące zarówno kreatywność, jak i logiczne rozumowanie i rozwiązywanie złożonych problemów. Przede wszystkim te umiejętności mają pomóc nam przygotować się poznawczo na zmiany, jakie niesie za sobą przemysł 4.0.

Zacznijmy od krytycznego myślenia. Rozwój internetu doprowadził do sytuacji ciągłego przeładowania informacjami. Kluczowego znaczenia nabierają więc umiejętności, które pozwalają rozpoznać wiarygodne informacje. Doceniani będą pracownicy otwarci, a jednak zdolni do oceny jakości zalewających nas informacji.

Rozwój internetu doprowadził do sytuacji ciągłego przeładowania informacjami. Kluczowego znaczenia nabierają umiejętności, które pozwalają rozpoznać wiarygodne informacje. Doceniani będą pracownicy otwarci, a jednak zdolni do oceny jakości zalewających nas informacji.

Kolejne pożądane cechy to adaptowalność i elastyczność. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakich umiejętności czy kompetencji będą potrzebować pracodawcy. Dlatego ważne są nastawienie na uczenie się przez całe życie oraz otwartość na nowe wyzwania. W ten sposób będziemy poznawczo elastyczni w stosunku do nowych pomysłów i sposobów działania, a to da nam możliwość przystosowywania się do zmian.

W cenie będzie też kreatywność. Bez względu na to, jak mocno ucyfrowione jest nasze środowisko pracy, jak bardzo w nasze aktywności wkracza AI, ludzie nadal są lepsi w proponowaniu niestandardowych rozwiązań problemów. Przyszłe miejsca pracy będą wymagały nowych sposobów myślenia i wychodzenia poza utarte schematy. Dlatego kreatywność ludzi już ma i nadal będzie miała zasadnicze znaczenie dla dalszego rozwoju.

Kompetencje społeczne

Ostatni segment kompetencji jest niezbędny w środowisku pracy, które zakłada kontakt z drugim człowiekiem, jest oparte na pracy zespołowej i uwzględnia zarządzanie ludźmi. Sztuczna inteligencja nie jest w stanie zastąpić nas w tym obszarze. Do kompetencji z tej grupy należą m.in.: efektywna współpraca w grupie, przywództwo i przedsiębiorczość oraz inteligencja emocjonalna.

Kompetencje te są kluczowe, jeśli chodzi o radzenie sobie ze zmianą, o budowanie otwartości w obliczu niepewności. W tym obszarze szczególnie ważna jest inteligencja emocjonalna, która odpowiada za udaną kooperację z innymi, za sposób wyrażania emocji.

Firmy przechodzące transformację cyfrową będą szukały pracowników, którzy mają rozwinięte zdolności interpersonalne; takich, którzy będą potrafili dobrze współdziałać z innymi i wspólnie wspierać firmę. Ze względu na międzynarodową działalność wielu przedsiębiorstw pracownicy muszą być uwrażliwieni na inne kultury, języki, przekonania polityczne i religijne i umieć współpracować z osobami, które mogą inaczej postrzegać świat. Umiejętność ta ma również kluczowe znaczenie w procesie opracowywania lepiej spersonalizowanych produktów.

Skip to content