Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Nie tylko pieniądzem wieś stoi, czyli o społecznych aspektach rolnictwa

Potrzebne jest wieloogniskowe spojrzenie na kwestie uprawy roli – takie, które będzie brało pod uwagę zarówno społeczne reperkusje prowadzonej polityki rolnej, jak i wpływ całego społeczeństwa oraz (a może przede wszystkim) wiejskich społeczności lokalnych na ścieżki rozwoju i sposoby produkcji rolnej.

Wydaje się, że polska debata publiczna dotycząca rolnictwa ciąży w kierunku ekonomicznego wymiaru rzeczywistości społecznej. Polacy są świadkami dyskusji oscylujących wokół, można by powiedzieć, „dyżurnych” wątków: ubezpieczeń społecznych dla rolników (problem KRUS), wykorzystania unijnych funduszy przeznaczonych dla rolnictwa czy protestów przeciw niskim cenom skupu produkowanych surowców rolnych. Można odnieść wrażenie, że wśród elit, politycznych decydentów i w środowisku mediów istnieje pewnego rodzaju niewrażliwość na społeczny wymiar zagadnień związanych z tym sektorem. Należy pamiętać, że rolnictwo to nie tylko sprawa szerokości strumienia pieniędzy płynącego z Brukseli, efektywności produkcji czy uprzywilejowanej pozycji w systemie świadczeń społecznych. Oczywiście błędne byłoby stwierdzenie, że należy zasadniczo zmienić tok myślenia o tym sektorze i negować znaczenie czynników gospodarczych na rzecz argumentacji czysto „humanistycznej”. Potrzebne jest wieloogniskowe spojrzenie na kwestie uprawy roli – takie, które będzie brało pod uwagę zarówno społeczne reperkusje prowadzonej polityki rolnej, jak i wpływ całego społeczeństwa oraz (a może przede wszystkim) wiejskich społeczności lokalnych na ścieżki rozwoju i sposoby produkcji rolnej.

Uprzywilejowani?
W pierwszej z wymienionych płaszczyzn – polu społecznych konsekwencji polityki prowadzonej na szczeblu krajowym oraz kontynentalnym – na szczególną uwagę zasługuje kwestia pomocy finansowej niesionej rolnikom przez instytucje państwowe i europejskie. Dyskurs polityczny pełen jest sądów o uprzywilejowanej pozycji rolników zarówno w systemie finansów Wspólnoty Europejskiej, jak i w polskim systemie świadczeń socjalnych. Opinie o forowaniu rolników można też spotkać w społecznościach miejskich, niezadowolonych z faktu, że ludzie zajmujący się pracą na roli płacą niższe składki ubezpieczeniowe, a także mają łatwiejszy dostęp do środków unijnych, które są im de facto zagwarantowane i płyną bezpośrednio do beneficjentów (użytkowników gruntów rolnych). Zdaniem wielu, naruszone zostają dwie zasady: sprawiedliwości społecznej (w przypadku ubezpieczeń w ramach KRUS) oraz konkurencyjności (przy dopłatach bezpośrednich). Czy rzeczywiście jesteśmy gotowi bezwzględnie stać na straży tych dwóch demokratycznych i wolnorynkowych norm?

Dochody z tytułu świadczeń społecznych pochodzących z Kasy Rolniczego Ubezpieczenia Społecznego mają stosunkowo największy udział w budżecie rodzin prowadzących gospodarstwa rolne o najmniejszej powierzchni, przynoszących małe przychody, których produkty przeznaczone są głównie na własny użytek (tzw. subgospodarstwa samozaopatrzeniowe). Likwidacja KRUS oznaczałaby odcięcie ich od bardzo istotnego źródła środków finansowych, co z kolei stworzyłoby sytuację poważnego niedoboru, w której drobni rolnicy zmuszeni byliby do szukania zatrudnienia poza rolnictwem – nie tylko na wsi, ale także na obszarach miejskich. Można przewidywać, że nieodpowiednie wykształcenie i brak nierolniczych kwalifikacji zawodowych postawiłyby pozbawionych przywilejów socjalnych rolników w niezwykle trudnej sytuacji rynkowej i życiowej, co najmniej równie trudnej jak ta, w której znajdują się obecnie bezrobotni w miastach. Należy zastanowić się nad kosztami takich decyzji w sferze socjalnej i gospodarczej. Panaceum przeciwdziałającym realizacji tego czarnego scenariusza przyszłości mogą być różnorodne programy inkluzji społeczno-ekonomicznej skierowane do tej właśnie grupy ludzi. Podobne działania powinny znaleźć miejsce w zintegrowanej polityce skierowanej na obszary wiejskie – takiej, która nie skupia się wyłącznie na rolnictwie, bierze pod uwagę lokalne uwarunkowania społeczne, zmiany w strukturze demograficznej i te zachodzące na rynku pracy (zarówno na wsi, jak i w miastach). Można też przypuszczać, że – pod warunkiem zapewnienia odpowiedniego poziomu edukacji na wsi – osoby z rodzin użytkujących grunty niskopowierzchniowe będą samodzielnie szukać swojego miejsca poza sektorem rolniczym. Nie należy jednak sądzić, że proces ten można przyśpieszyć za pomocą motywacji negatywnej, odcinając rolnikom jedno z ważniejszych źródeł utrzymania. Powyższych rozważań nie należy traktować jako negacji potrzeby reformy systemu rolniczych ubezpieczeń społecznych, lecz jako wskazanie potencjalnych niebezpieczeństw płynących ze zbyt radykalnych i nacechowanych populistycznie zmian.

Priorytety ustalane przez administrację Unii Europejskiej nie zawsze są tożsame z hierarchią celów i potrzeb społeczności zamieszkujących polskie wsie. Konieczność dostosowania się do zewnętrznych regulacji i wzorców może mieć istotny (często hamujący) wpływ na budowanie poczucia podmiotowości wśród wiejskich wspólnot lokalnych.

Pewne zagrożenia mogą nieść mechanizmy bezpośrednich dopłat do działalności rolniczej, które opracowywane są z punktu widzenia gospodarki europejskiej, na co wskazywali m.in. eurodeputowany Jan Olbracht i prof. Izabella Bukraba-Rylska z Instytutu Rozwoju Wsi i Rolnictwa PAN. Problem polega na tym, że priorytety ustalane przez administrację Unii Europejskiej nie zawsze muszą być tożsame z hierarchią celów i potrzeb społeczności zamieszkujących polskie wsie. Konieczność dostosowania się do zewnętrznych regulacji i wzorców może mieć istotny (często hamujący) wpływ na budowanie poczucia podmiotowości wśród wiejskich wspólnot lokalnych. Poczucie narzucenia pewnych wzorców działania może skutkować eskalacją biernych i roszczeniowych postaw społecznych, a co za tym idzie – zepchnięciem na dalsze pozycje w systemie aksjologicznym wyznawanym przez polskich rolników cech i wartości, takich jak przedsiębiorczość, samodzielność i odpowiedzialność.

Kulturotwórczy potencjał
W tym miejscu warto płynnie przejść do drugiej płaszczyzny relacji rolnictwo-społeczeństwo. Coraz częściej dywersyfikacja produkcji rolnej jest warunkowana względami o charakterze nieekonomicznym. Powstają grupy producenckie, które kładąc nacisk na jakość wytwarzanych dóbr, podkreślają dziedzictwo kulturalne i walory przyrodnicze danego regionu. Za przykład posłużyć może Kaszubskie Stowarzyszenie Producentów Truskawek, które zajmuje się promocją uprawianych produktów nawiązującą do miejscowej tradycji, historii i bogactwa naturalnego. Można zakładać, że działania takie mają genezę marketingową, ale nie można nie docenić ich kulturotwórczej roli. Oddolne organizowanie się rolników przyczynia się do budowania kapitału społecznego, wzajemnego zaufania wśród mieszkańców obszarów wiejskich i zwiększania poczucia współodpowiedzialności za los wspólnoty lokalnej. W kwestii ogólnej świadomości Polaków wartości historyczne i kulturalne transmitowane przy okazji takich przedsięwzięć przyczyniają się do zwiększenia atrakcyjności regionu pod względem turystycznym i krajoznawczym, a także do lepszego stanu wiedzy na temat jego specyfiki.
Wiedząc, jak rolnictwo może wpływać na pewne ogólnospołeczne cechy, należałoby wspomnieć o odwrotnym kierunku wzajemnego oddziaływania. Pod coraz większą presją ze strony społeczeństwa znajdują się sposoby produkcji rolnej. Płynące z Zachodu trendy dotyczące zdrowego odżywiania i ekologii coraz częściej sterują wyborami konsumenckimi Polaków. W niepamięć odeszło panujące niegdyś w potocznym rozumowaniu przekonanie, że „ludzie z miasta zjedzą wszystko”. Dziś przywiązuje się wagę do wartości odżywczych, niskiej zawartości pestycydów, herbicydów i innych chemicznych środków ochrony roślin oraz leków i hormonów stosowanych przy hodowli zwierząt. Nie bez znaczenia jest dla konsumentów wpływ przyjmowanego modelu produkcji na stan środowiska naturalnego. Towary wytwarzane w gospodarstwach o charakterze ekstensywnym, a także w tych stosujących nadmierne ilości sztucznych środków wspomagających uprawy, będą traciły na popularności wśród odbiorców finalnych. Nie należy oczekiwać całkowitego przestawienia się produkcji na styl ekologiczny, ale można się spodziewać, że rolnicy będą musieli ze zwiększoną czujnością wsłuchiwać się w potrzeby i upodobania konsumentów, a co za tym idzie, korygować stosowane systemy i technologie wytwarzania.
Warto, by już wkrótce publiczna dyskusja na temat przyszłości polskiego rolnictwa częściej dotykała społecznych aspektów zachodzących w nim zjawisk. Humanizacja dyskursu z pewnością przyniosłaby korzyść zarówno rolnikom, jak i innym grupom społecznym będącym odbiorcami owoców pracy tych pierwszych. Innym pozytywnym skutkiem mogłoby być wzajemne zbliżenie ludzi miast i wsi, którym łatwiej byłoby zrozumieć, że nie są antagonistami czy oponentami walczącymi o ograniczone dobra ekonomiczne. W końcu wszyscy jedziemy na tym samym wózku.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Potencjał pomorskiej zdrowej żywności

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz PPG i Radia Gdańsk.

Jako konsumenci jesteśmy przyzwyczajeni do tego, co podawano w domu, ale też ciągnie nas do fast foodów. Jak chce pani przekonać mieszkańców Pomorza, że istnieje jeszcze inna żywność?

Żywność, jedzenie, to bardzo intymna sprawa. Możemy pytać ludzi o wiele rzeczy, nawet o miłość czy zdrady małżeńskie, i otrzymamy bardziej szczere odpowiedzi niż na temat tego, co jedzą. Mamy świadomość, że należy się dobrze i zdrowo odżywiać. Mało tego, przeważająca większość z nas uważa, że waży za dużo lub za mało. Jedni niezwykle skrupulatnie przestrzegają wyczytanych w internecie zaleceń dietetyków, inni, nie przejmując się tym, powiadają, że na coś przecież trzeba umrzeć. Do wszystkich próbujemy dotrzeć z żywnością o poprawionej jakości zdrowotnej. Mamy do wyboru dwie drogi. W pierwszym przypadku, korzystając z różnych narzędzi medialnych i promocyjnych, budujemy nowy sposób żywienia, wpajamy ludziom przekonanie, że lubią coś nowego – tak jak robią między innymi duże koncerny produkujące tanią i szybką żywność. Musimy też sami świadczyć i uwiarygodniać nowe produkty. Na konferencjach naukowych czasami nieśmiało pytam prelegentów o ich kulinarne preferencje. Mówią o zdrowym jedzeniu i o tym, jak należy się odżywiać, tylko że sami się do tego nie stosują, i to widać gołym okiem. Jeżeli chcemy doprowadzić do przestawienia się ludzi na zdrowsze jedzenie, to powinniśmy zacząć od siebie i między innymi także w ten sposób zaszczepiać przekonanie, że warto się zainteresować innym odżywianiem.

Promocja takiej żywności i zdrowego trybu życia wystarczy?

Promocja jest bardzo ważna, ja jednak jestem zwolennikiem innego rozwiązania. W skrócie brzmi ono następująco: skoro ludzie nie chcą zmieniać swoich nawyków, to ustawmy technologie produkcji surowca i przetwarzania w taki sposób, żeby ulubione jedzenie miało poprawione efekty zdrowotne. Kiedy pracowaliśmy nad wędlinami Brassica, często padało pytanie, dlaczego wybraliśmy parówki, skoro są niezdrowe. Właśnie dlatego, że parówki są tak popularne! Tego typu żywność trzeba poprawić, ale tak, żeby nadal była jedzona na masową skalę. Musi zachować swój smak, wygląd i w miarę możliwości cenę.

Było kilka barier ograniczających rynkowy sukces wędlin Brassica, m.in. brak wsparcia środowisk medycznych.

Ponad rok temu rozpoczęto sprzedaż wędlin Brassica. Media były tym produktem bardzo żywo zainteresowane. Czy przełożyło się to na sukces rynkowy?

Nie. To nie była promocja z prawdziwego zdarzenia. Było spontaniczne zainteresowanie dziennikarzy, ale zabrakło precyzyjnie adresowanej akcji. Niewielka jest też dostępność handlowa tej wędliny. Bardzo mi smakuje, podobnie jak wielu moim znajomym, ale mamy duże problemy z zakupem. Moim zdaniem Zakłady Mięsne Nowak od strony technologicznej doskonale sobie radzą. Niestety, takie produkty wymagają kosztownego wsparcia. Było kilka barier ograniczających rynkowy sukces, m.in. brak pomocy ze strony środowisk medycznych. Lekarze chyba oczekiwali, że zostaną przeprowadzone tzw. badania interwencyjne, gdzie grupa osób będzie otrzymywała wspomnianą wędlinę, a druga odżywiana będzie w inny sposób. Tak można udowodnić parametry zdrowotne produktu. Wiemy, że jest to niezbędne, ale na to trzeba olbrzymich pieniędzy. Złożyliśmy niedawno specjalny projekt badawczy, dzięki któremu będziemy mogli przeprowadzić między innymi takie badania, i czekamy na ocenę. Powiedzmy to jasno: producent żywności o charakterze lokalnym czy nawet regionalnym nie ma aż tylu pieniędzy na opłacenie tego rodzaju przedsięwzięcia.

Trzeba technologię tak zaprojektować, żeby żywność była bezpieczna, a równocześnie zachowała jak najwięcej substancji bioaktywnych. Dlatego potrzebna jest współpraca przemysłu żywnościowego z nauką.

Czy finanse to najważniejsza bariera hamująca wejście na rynek nowych, prozdrowotnych produktów żywnościowych w najbliższych latach?

Moim zdaniem tak. Jeżeli chcemy produkować żywność o poprawionych walorach zdrowotnych, musimy udowodnić jej zalety. Możemy oczywiście zadbać, by produkowano ją w gospodarstwach ekologicznych, co eliminuje różne zanieczyszczenia, ale to zbyt mało. Walorem takiej żywności ma być obecność pożądanych elementów, a nie nieobecność niepożądanych. To drugie jest oczywiście potrzebne, jednak decyduje występowanie czynników poprawiających zdrowotne składniki produktów. Technologia ma gwarantować podniesienie poziomu produkowanej żywności, nawet bez drogich badań konsumenckich. Staramy się o pieniądze na ten cel i dlatego złożyliśmy projekt do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Chcemy zaproponować proste wyróżniki, które pozwolą śledzić proces technologiczny i zachowanie substancji bioaktywnych. Doskonałym przykładem jest aronia. Polska jest chyba największym producentem i eksporterem tych owoców. Wykorzystywana jest w produkcji żywności nie tylko do dżemów i soków, ale ostatnio także do win. Jest stosowana do poprawiania koloru, ale oprócz tego wnosi dodatkowe substancje korzystne dla zdrowia. Zbadaliśmy owoce zebrane z tej samej plantacji na początku i pod koniec września. W drugim zbiorze, a więc po mniej więcej dwóch tygodniach, zawartość substancji prozdrowotnych wzrosła prawie dwukrotnie. To jest niezwykle istotna informacja dla plantatora. Ten przykład pokazuje też, że nie zawsze trzeba przeprowadzać kosztowne badania na szeroką skalę, żeby wyłapać, co jest dla konsumenta korzystniejsze. Niestety, składniki prozdrowotne są w takich owocach nietrwałe. A przecież nikt nie chce spożywać produktów spleśniałych czy wysuszonych. Należy je więc zabezpieczyć. Dlatego trzeba tak opracować technologię, żeby żywność była bezpieczna, a równocześnie zachowała jak najwięcej substancji bioaktywnych. To jest możliwe i dlatego potrzebna jest współpraca przemysłu żywnościowego z nauką.

Produkcja żywności o poprawionych parametrach zdrowotnych będzie produkcją niszową. Czy może to być żywność produkowana na masową skalę?

Moim zdaniem oba przypadki są możliwe. W lepszej sytuacji jest duży przemysł, gdyż stać go na inwestowanie w takie technologie.

Czyli powinna być to produkcja opłacalna, dobrze odbierana rynkowo. Dlaczego zatem tak trudno kupić taką żywność?

Już jest ona dostępna na rynku. Przykładem jest reklamowany właśnie sok Cappy „Cała pomarańcza”. Zastosowana technologia dosłownie wyciska z pomarańczy wszystko, co najlepsze. Firmuje to swoim nazwiskiem profesor Jan Oszmiański z Uniwersytetu Przyrodniczego we Wrocławiu. Duże firmy myślą i działają w tym kierunku, ale zazwyczaj poprawia się żywność o dobrych właściwościach prozdrowotnych. W przypadku soków producenci starają się mniej słodzić, w innych produktach mniej solić. W wędlinie Brassica udało się nam osiągnąć to trochę przypadkiem. Kapusta spowodowała wzmocnienie odczuwania słonego smaku i można było ograniczyć ilość soli.

Skoro technologia już nie jest przeszkodą, to co hamuje rozwój produkcji takiej żywności i czy koncerny zmienią zdanie?

Myślę, że na przeszkodzie stoi brak świadomości przemysłu żywnościowego, że to nie jest takie trudne. Zazwyczaj utożsamiamy żywność prozdrowotną z niszą. Dlatego przed naukowcami stoi zadanie dotarcia do dużych firm, chociaż mały przemysł też poszukuje nowych rozwiązań. Kolejną barierą jest oznakowanie takich produktów. Oświadczenia żywieniowe, które powinny się znaleźć na opakowaniu, obwarowane są olbrzymimi ograniczeniami. Wiele dużych firm rezygnuje ze starań o unijne certyfikaty. Komisji Europejskiej przyświeca dobro konsumenta, ale zatraciła zdrowy rozsądek i firmy przestały się tym interesować.

Ale Unia Europejska przeznacza równocześnie duże środki na badania naukowe, wdrażanie odkryć do produkcji.

Teoretycznie tak jest, ale praktyka przeczy założeniom kolejnych programów ramowych. Od trzech lat zespół naukowców z kilkunastu krajów stara się o stworzenie sieci profilaktyki – chemoprewencji chorób nowotworowych – i ciągle dostajemy odpowiedź, że to nie jest preferowane.

Trzyma pani w ręku dokument: Krajowy Program Badań i Prac Rozwojowych. Strategię opracowało Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego i przewidziano tam spore pieniądze na poszczególne dziedziny nauki, na wdrażanie do gospodarki, także przemysłu rolno-spożywczego.

Te programy wyznaczają kierunki badań i ich finansowanie. Jest tam też mowa o modelowaniu zachowań konsumenckich. Dzięki temu środowisko naukowe wie, jakie są preferencje.

Pozytywnie ocenia pani, co się dzieje wewnątrz tego łańcucha. Jednak jego początek, czyli rolnicy, oraz koniec, czyli konsumenci, są mniej podatni na nowe oferty bez odpowiedniej zachęty.

Konsument – nasz pan. Dlatego trzeba ten łańcuch tak skonstruować, żeby kupujący go zaakceptował. Niestety, większa część – od producenta surowca, poprzez przetwórstwo, dystrybucję, po promocję – raczkuje.

W naszym regionie dominują mali i średni rolnicy. Podobnie wygląda przemysł rolno-spożywczy. Tej wielkości podmioty nie mają pieniędzy na badania naukowe, promocję, boją się też ryzyka. Jak ich przekonać do produkowania żywności prozdrowotnej?

Przekonanie takich producentów oraz przetwórców nie będzie chyba takie trudne. Mamy region bogaty w lasy, korzystne warunki klimatyczne i naprawdę spory potencjał. Coraz większym zainteresowaniem cieszą się dziko rosnące rośliny jadalne. Nie tylko powszechnie zbierane jagody, ale również tarnina, śliwki mirabelki, jarzębina czy rokitnik są pełne substancji bioaktywnych. Te owoce mogą być wykorzystane jako doskonałe uzupełnienie w produkcji żywności prozdrowotnej. Jest pełno różnych dressingów, dodatków opartych na czosnku, pomidorach, kurkumie i różnych importowanych ziołach. Tymczasem mamy u siebie ogromny zasób roślin, których owoce możemy wykorzystywać jako przyprawy do żywności, jednocześnie znacznie poprawiając jej właściwości prozdrowotne.

Krąg się zamyka: producenci boją się zaryzykować, konsumenci zaś nie kupią żywności, której nie ma na rynku.

Dlatego potrzebne są specjalne środki na promocję. W takich przypadkach całe ryzyko nie może spoczywać na barkach producenta. Przecież mówimy o żywności o poprawionej jakości zdrowotnej. Jeżeli będzie jej więcej, to ludzie będą zdrowsi i mniej pieniędzy trzeba będzie przeznaczać na leki i wizyty u lekarzy.

Skoro są unijne fundusze na to, żeby nie łowić ryb, to może i znajdzie się coś, żeby hodować rokitnik?

Pomorze ma warunki do tego typu upraw i przetwórstwa?

Tak, ale potrzebne jest wsparcie. Skoro są unijne fundusze na to, żeby nie łowić ryb, to może i znajdzie się coś, żeby hodować rokitnik?

Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Przetwórstwo w ręce plantatorów?

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz PPG i Radia Gdańsk.

Czekamy na zatwierdzenie w Brukseli produktu regionalnego o nazwie „Truskawka Kaszubska”. Które znaczenie będzie większe: kulturowe czy ekonomiczne?

Truskawka Kaszubska jako produkt regionalny ma przynieść korzyści finansowe rolnikom uprawiającym te rośliny. Może na początku nie będą to bezpośrednie korzyści poszczególnych rolników, ale stowarzyszenia czy też grupy producenckiej. Dzięki temu nastąpi zwrot pieniędzy za składki członkowskie, certyfikaty, środki na promocję. Przygotowaliśmy wniosek, ale nie wiadomo, czy dostaniemy pieniądze na te cele. Teraz rzeczywiście czekamy na ogłoszenie przez Komisję Europejską, że Truskawka Kaszubska jest na liście produktów regionalnych. Zabiegamy o to od trzech lat. Stowarzyszenie jest organizacją społeczną, nie mamy pracowników i pieniędzy, dzięki którym moglibyśmy spełniać oczekiwania brukselskich urzędników. Lista wymogów, które muszą spełniać producenci, jest długa i surowo przestrzegana. Górale mają podobny problem. Jeszcze rok temu tylko dwóch producentów oscypków je spełniało. Mam nadzieję, że na Kaszubach będzie lepiej. Aspekt kulturowy też ma znaczenie. Kaszuby to nie tylko muzyka, język, ale też kulinarne dziedzictwo naszych przodków. Należy to pokazywać, promować nie tylko w Polsce, lecz także w innych krajach. W tym roku promowaliśmy nasze owoce na różnych imprezach w wielu miastach. Mieliśmy stoiska i przekonaliśmy się, że Truskawka Kaszubska jest już znana. Niekiedy nas pytano, czym się różni od truskawek z innych części Polski. To musieliśmy między innymi wykazać, składając wniosek do Brukseli. Robiliśmy też badania konsumenckie i oprócz walorów smakowych aspekt kulturowy ma duże znaczenie. Zyskają więc Kaszuby jako grupa, ale i plantatorzy, gdyż przed nami będzie stała otworem cała Europa.

A jak brzmi odpowiedź na pytanie, co wyróżnia kaszubskie truskawki?

Znaczenie ma położenie geograficzne upraw i lekka gleba, na której rosną nasze truskawki. Oczywiście odmiany Senga Sengana, Honeoye czy Elsanta można spotykać w wielu miejscach w kraju i za granicą. Natomiast nasze specyficzne warunki geograficzne i glebowe powodują, że kaszubskie truskawki są słodsze i bardziej aromatyczne. Lista odmian będzie się powiększać, już mamy propozycje następnych. Póki co, zgłosiliśmy te trzy odmiany. Wniosek złożony do Komisji Europejskiej został zaakceptowany. Teraz czekamy na ewentualne protesty. Mam nadzieję, że nie będzie jak z oscypkiem (wobec którego Słowacy zgłosili sprzeciw) i nic nam nie przedłuży i tak długiego czekania.

Wpisanie na listę produktów regionalnych będzie niosło pewne korzyści producentom truskawek w promocji, na pewno będą to owoce bardziej znane. A czy będą na przykład wyższe ceny w skupie?

Będzie też na pewno dodatkowe wsparcie finansowe dla stowarzyszenia i grupy producenckiej, jeżeli później taka powstanie. Na pewno korzyścią będzie większa renoma naszych owoców. To, być może, przełoży się na ceny.

Renomę już macie, bo jak się wiosną truskawki pojawiają na rynku, to wszystkie są kaszubskie, niezależnie od tego, skąd pochodzą.

To już inny problem. Po zakończeniu całego procesu rejestracji można zdobyć certyfikaty i wtedy kupujący szybko będą mogli sprawdzić, czy to rzeczywiście są truskawki kaszubskie, czy też ktoś się pod nas podszywa. Zdobycie certyfikatu nie będzie takie proste, gdyż należy spełniać odpowiednie warunki. Komisja certyfikująca będzie sprawdzała, czy uprawy spełniają wymagania, i jeżeli nie będzie zastrzeżeń, to taki dokument zostanie przyznany. Tylko tacy producenci będą mogli sprzedawać produkt regionalny o nazwie „Truskawka Kaszubska” albo „Kaszëbskô malëna”. Nieprzestrzeganie tego może być karane. W Zakopanem wyraźnie spadła liczba oscypków na różnych stoiskach. Posiadacze certyfikatów sami pilnują, żeby prawo było przestrzegane. U nas będzie podobnie. Certyfikaty będą też zachęcały do podnoszenia jakości.

Stowarzyszenie liczy około 250 członków, plantatorów truskawek jest oczywiście więcej. Czym się charakteryzuje taki uśredniony rolnik?

Jeszcze parę lat temu przeciętny kaszubski rolnik miał niewielkie gospodarstwo, a w nim niewielką hodowlę świń, kilka krów i trochę truskawek. Zwykle była to Senga Sengana, sprzedawana w skupie na cele przemysłowe. Później doszła deserowa odmiana Elsanta, jednocześnie nastepowała coraz częściej specjalizacja. Teraz mamy okres przejściowy, ale już widać plantatorów, dla których truskawki będą głównym źródłem dochodu – inwestują oni w nowe odmiany, dbają o zabezpieczenia. Po jakimś czasie producentów będzie pewnie mniej, ale wzrosną areały, a gospodarstwa będą bardziej wyspecjalizowane.

Prawodawstwo nie zachęca do tworzenia takich grup czy spółdzielni. Coś drgnęło w ostatnim czasie, jednak muszą pojawić się instrumenty wsparcia, także finansowe. Drugą barierą jest niechęć ludzi do współpracy, gdy trzeba wyłożyć jakieś pieniądze i trochę zaryzykować.

Stowarzyszenie przerodzi się w grupę producencką?

Były próby, organizowaliśmy specjalne szkolenia. Niestety, nie udało się powołać takiej grupy. Wydaje mi się, że powinna powstać, ale brakuje determinacji. Ludzie czekają, aż zacznie ktoś inny. Jako stowarzyszenie osiągnęliśmy wiele, ale to nie jest organizacja gospodarcza. A producenci truskawek powinni taką mieć. Byłaby silnym partnerem dla przetwórców czy nawet hipermarketów. Pojedynczy rolnik nie będzie miał takiej siły. Jednak obecne prawodawstwo nie zachęca do tworzenia takich grup czy spółdzielni. Coś drgnęło w ostatnim czasie, jednak muszą pojawić się instrumenty wsparcia, także finansowe. Drugą barierą jest niechęć ludzi do współpracy, kiedy trzeba wyłożyć jakieś pieniądze i trochę zaryzykować. Kaszubi są bardzo ostrożni.

Może to jest istota problemu, która uniemożliwia zbudowanie w przyszłości sprawnego mechanizmu, zarabiającego na tym produkcie regionalnym i jego przetworach.

To jest problem całego polskiego rolnictwa. Narzekamy na pośredników, że na nas zarabiają, ale sami niewiele robimy, żeby na przykład zacząć wchodzić w małe przetwórstwo. Kolejne rządy prywatyzując zakłady przetwórcze, nie zadbały o to, żeby współwłaścicielami byli rolnicy. A teraz nie mamy żadnego wsparcia finansowego czy choćby odpowiedniego doradztwa. Moim zdaniem przetwórstwo powinno być choćby częściowo w rękach plantatorów.

Rozmawiacie na ten temat na spotkaniach członków stowarzyszenia? Czy rolnicy nie zastanawiają się, co zrobić, żeby zarabiać więcej, np. poprzez zajęcie się przetwórstwem?

Oczywiście rozmawiamy, rolnicy narzekają na niskie ceny, pomstują na chłodnie i pośredników. Coraz częściej pojawiają się jakieś pomysły. Jednak przeważa wyczekiwanie. Niech ktoś inny zacznie…

Może potrzebujecie jakiegoś wsparcia naukowego, szkoleń biznesowych?

Jesteśmy pozostawieni sami sobie. Raz na rok przyjeżdża ktoś z Warszawy, ale to też kosztuje. Ośrodki doradztwa powinny bardziej się angażować, nie tylko w informowanie o uprawach. Rolnicy są coraz lepiej zorientowani w nowych odmianach, środkach ochrony. Nie potrafimy natomiast pisać projektów, żeby zdobywać środki na rozwój gospodarstw.

Jeżeli Truskawka Kaszubska ma być powszechnie znanym i chętnie kupowanym produktem, należy stworzyć zaplecze naukowe oraz położyć duży nacisk na promocję.

Ostatnie badania konsumenckie, które robiliśmy, zostały sfinansowane przez Urząd Marszałkowski. Nas na coś takiego nie było stać. Promujemy się własnymi siłami, bardzo często z własnej kieszeni. Są unijne programy, które nam odpowiadają, i tam będziemy składać projekty.

Potrzebujemy zewnętrznej pomocy. Klastry przynoszą interesujące efekty, ale chyba jeszcze do tego nie dojrzeliśmy.

Innym pomysłem na wspólne działanie jest stworzenie klastra. Jeden powołali producenci wędlin. Może warto podpatrzeć?

Słyszeliśmy o tym przedsięwzięciu i wzbudziło ono nasze zainteresowanie. Jednak my bardziej potrzebujemy zewnętrznej pomocy. Takie połączenie różnych sfer: produkcyjnej, samorządowej z naukowo-badawczą przyniesie interesujące efekty, ale chyba jeszcze do tego nie dojrzeliśmy.

Środki unijne wymuszają współpracę…

Już kilka lat temu w Holandii tamtejsi rolnicy tłumaczyli nam, że warto zakładać grupy producenckie. Jednak oni mieli bardzo silne wsparcie zewnętrzne. Poza tym u nas jest jeszcze inna mentalność. Tym bardziej że jak ktoś ma już kontakty i odbiorców, to niechętnie z tego zrezygnuje.

Nie jest pan optymistą.

Jestem sceptyczny, jeśli chodzi o organizowanie się samych rolników. Natomiast silna pomoc państwa lub samorządów na pewno przełamie te bariery, o których mówiłem. Próbowaliśmy różnych działań, na przykład nawiązywania kontaktów z chłodniami, przetwórniami, i odprawiano nas z kwitkiem. Wszyscy tłumaczyli, że już mają dostawców.

Musimy odejść od produkowania wyłącznie surowca.

Może należy pomyśleć o własnych przetwórniach i chłodniach, na początek niewielkich?

To jest właściwy kierunek. Musimy odejść od produkowania wyłącznie surowca. W innych częściach Polski widziałem już takie próby i u nas również się pojawiają. Są powidła, soki, nalewki odpowiednio przygotowane, bez konserwantów. Ładnie opakowane, z powodzeniem wystawiane na targach. Jest jednak problem prawny, gdyż rolnik nie może sprzedawać przetworzonych produktów. Posłowie ponoć pracują nad odpowiednimi zmianami, ale pewnie to szybko nie nastąpi. Turyści chętnie kupują oryginalne i tradycyjne jedzenie i może to ośmieli naszych rolników. Połączenie produktów regionalnych, takich jak truskawki, z tradycyjnymi i zaoferowanie tego turystom może być szansą dla wielu gospodarstw.

Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Powinniśmy jeść żywność ze swojego regionu

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz PPG i Radia Gdańsk.

Jakie pomorskie marki związane z żywnością są znane w Europie?

Chyba trudno znaleźć taką markę znaną w krajach europejskich. Być może Wilbo, firma związana z przetwórstwem rybnym.

Nie mamy wypromowanego produktu, który byłby obecny w niemieckich lub francuskich sklepach? Dlaczego?

Za krótko jesteśmy na europejskich rynkach, żeby to było możliwe. Moja firma zaczynała od półtorej tony, a dziś żywi milion dwieście tysięcy ludzi. Przez ten czas udało się stworzyć markę o charakterze regionalnym.

„Nowak” jest marką regionalną i nawet nie chcemy funkcjonować na europejskich rynkach. Podpisaliśmy jednak umowę z czterema innymi polskimi firmami i zamierzamy w przyszłości stworzyć markę ogólnokrajową „Dobre”. Wspólnie chcemy zaistnieć na rynku krajowym i europejskim.

Chyba czas nie jest jedyną barierą w wychodzeniu poza region?

Bardzo ważny jest czas oraz chęci. „Nowak” jest marką regionalną i nawet nie chcemy funkcjonować na europejskich rynkach. Podpisaliśmy jednak umowę z czterema innymi polskimi firmami i zamierzamy w przyszłości stworzyć markę ogólnokrajową „Dobre”. Każda z firm ma wytwarzać kilka produktów, w których się specjalizuje, i wspólnie chcemy zaistnieć na rynku krajowym i europejskim. Tym bardziej że łatwiej dostarczyć duży transport do Hiszpanii niż niewielką dostawę na Śląsk. Oczywiście, musimy się do tego przygotować. Wróciłem właśnie z budowy, gdzie powstaje duże centrum dystrybucyjne. Będzie tam też rozbiór mięsa drobiowego. Unowocześnianie dystrybucji wyrobów jest jednym z ważniejszych elementów sprzedaży wędlin.

Taka inwestycja oznacza, że wierzy pan w coraz większe zapotrzebowanie na wędliny drobiowe.

Drób, poza sporadycznymi wyjątkami, jest najtańszym mięsem na naszym rynku. Ma jeszcze jedną zaletę – mało tłuszczu. Na marginesie warto wspomnieć, że tłuszcz jest nośnikiem smaku i wyroby drobiowe nigdy nie będą tak smaczne jak na przykład wieprzowe. Cena oraz propagowanie zdrowego trybu życia, czyli unikanie tłuszczy, foruje właśnie wyroby drobiowe.

Wspomniał pan o znaczeniu ceny. Czy za kilkanaście lat cena ciągle będzie decydowała o większości zakupów?

Myślę, że w coraz mniejszym stopniu. Widać to na przykładzie Stanów Zjednoczonych, gdzie żywność stanowi ledwie kilka procent wydatków gospodarstw domowych. W przypadku polskich rodzin żywność stanowiła kiedyś aż 33% wydatków, dziś, zdaje się, jest to kilkanaście procent. Produkty żywnościowe aż tak bardzo nie drożeją. Pomijam mijający rok, ale tu przyczyną podwyżek jest raczej spadek pogłowia trzody chlewnej. Jeżeli z 22 milionów sztuk zostaje niewiele ponad 13 milionów, to cena mięsa w sklepach musi wzrosnąć.

Chcąc utrzymać sprzedaż na obecnym poziomie, musi pan zwiększać asortyment i promocję.

Klient jest zawsze ciekawy nowych produktów. Są dwie postawy: jedni cenią sobie produkty tradycyjne, które znają od lat, inni zaś szukają nowości. Lubimy, kiedy coś inaczej smakuje, wygląda.

Ma pan własne stada czy kupuje od zewnętrznych producentów?

Naszą ubojnię zamknęliśmy w 2003 r. Ubijaliśmy tam tylko 150 sztuk świń i to było za mało. Małe ubojnie przegrywają z dużymi i tańszymi. Dziś współpracujemy z kilkoma firmami: Skiba, Duda, Food Service. To polskie ubojnie, które są potentatami na rynku. Warto jednak zwrócić uwagę na co innego: ubojnie będą świadczyć usługi, natomiast będzie się rozwijała hodowla. Sam jestem rolnikiem i zamierzam wejść w bydło mięsne. W sklepach brakuje dobrej wołowiny, szczególnie takiej o charakterze ekologicznym.

W naszym regionie dominują mali oraz średni rolnicy i nie zanosi się na szybkie i poważne zmiany w strukturze gospodarstw rolnych. Dlatego pewnie duże ubojnie będą gdzie indziej szukały surowca.

Nawet nie odczuwamy potrzeby, żeby w naszym województwie powstała duża ubojnia. To jest uciążliwe dla środowiska i ludzi. Przekonają się o tym mieszkańcy okolic Kutna, gdzie włoski inwestor buduje największą ubojnię w kraju. To naprawdę olbrzymi zakład, w którym będzie się ubijać tysiąc sztuk na godzinę. Jako przetwórcy martwimy się o skutki rynkowe tej inwestycji, ale prawdziwy powód do niepokoju mają istniejące ubojnie.

Czy liczba małych i średnich ubojni oraz przetwórców będzie malała?

W Polsce jest około dwóch tysięcy przetwórców branży mięsnej i prawie sześćset ubojni. Podejrzewam, że przemiany będą podobne do tego, co dzieje się w handlu. We Francji duży, nowoczesny handel stanowi 85% rynku. Pozostałe 15% to tradycyjna sprzedaż. Do takich proporcji raczej nie dojdziemy, gdyż w naszym kraju wielu ludzi woli zjeść kiełbasę wyrabianą w tradycyjny sposób, kupowaną z tradycyjnych przetwórni. Jako przewodniczący Rady Krajowej Stowarzyszenia Rzeźników i Wędliniarzy mam kontakty z wieloma przetwórcami i większość z nich, mimo kryzysu, dobrze sobie radzi. Klientów jest trochę mniej i może kupują trochę tańsze wędliny, ale nie jest to żaden dramatyczny spadek. Moja firma ma 17-procentowy wzrost rok do roku, więc trudno mówić o kryzysie. Jego skutki odczuwamy gdzie indziej – są problemy z kredytami obrotowymi, ponieważ banki podniosły marże.

Pana działalność to jeden z nielicznych przykładów współpracy ze środowiskami naukowymi i przełożenia wyników badań na produkcję. Najbardziej znany produkt to wędliny Brassica, które jednak wielkiego sukcesu nie odniosły.

Z Politechniką Gdańską współpracuję od wielu lat i nadal doskonalimy wędliny Brassica. Rzeczywiście, sukcesu w tym przypadku nie odnieśliśmy. Kupujący często powtarzali, że to dobry pomysł dołączyć do wędliny świeże warzywa, że smakuje, ale jak otwierają lodówkę, to zbyt mocno czuć zapach kapusty. Niewiele tu można zmienić, bo izocjaniany w kapuście powodują taki właśnie zapach, ale przecież stanowią bardzo ważny składnik i nie można z nich zrezygnować. Ten zapach świadczy też, że kapusta w wędlinie jest świeża. Brassica można kupić w wybranych sklepach. Niestety, nie jest to produkt dla masowego odbiorcy. Mimo to szukamy nowych rozwiązań. Razem z naukowcami z Krakowa pracujemy nad innym pomysłem – kanapką LeenLife. Do tej pory sprzedaliśmy 115 ton tych wyrobów, możemy więc mówić o sukcesie. Polacy za mało jedzą potraw, które dostarczają niezbędnych nienasyconych kwasów tłuszczowych Omega 3 i Omega 6. Dawniej, gdy trzoda chlewna była hodowana w tradycyjny sposób, potrawy mięsne zawierały sporo tych składników. Dzisiejsza hodowla przemysłowa doprowadziła do tego, że świnie utraciły kwasy nienasycone, pozostały zaś w wieprzowinie nasycone kwasy tłuszczowe. Te nie są człowiekowi tak potrzebne jak kwasy tłuszczowe, białka, witaminy, sole mineralne, które musimy dostarczać naszemu organizmowi.

Czy na Pomorzu będzie się rozwijała taka współpraca z naukowcami, owocująca żywnością prozdrowotną? Są inni chętni?

Tego jestem pewien, chociaż dzisiaj jeszcze na tym nie zarabiamy. Jest za mało chętnych do kupowania takich produktów, to mniej więcej 10% konsumentów. Lekarze twierdzą, że 50%-70% chorób człowieka wynika z niewłaściwego odżywiania. Jednak prawidłowym odżywianiem się jest zainteresowana mała część społeczeństwa. My zaś mamy już odpowiednie maszyny, zadbaliśmy o surowiec, ale jeszcze nie stać nas na właściwą promocję. Medialne kampanie kosztują ogromne pieniądze, których na razie nie mamy – wciąż dopłacamy do produkcji żywności prozdrowotnej. Jednak prędzej czy później wzrośnie zainteresowanie tymi produktami, bo człowiek musi jeść rzeczy z odpowiednimi składnikami. Krakowscy naukowcy opatentowali w Szwajcarii koncentrat niezbędnych nienasyconych kwasów tłuszczowych Omega 3 i Omega 6 i promują dietę LeenLife, czyli dodawanie tego koncentratu do podstawowych produktów spożywczych: kiełbasy, sera, masła i chleba. W Europie to nie jest żadna nowość, sam widziałem w Norwegii na przystanku plakaty reklamujące parówki z Omega 3. Polski patent różni się od innych pomysłów tym, że kwasy nienasycone uzyskuje się z lnu. To jest bardzo ważne, gdyż człowiek powinien jeść żywność pochodzącą z jego regionu. Składniki niezbędne do komplementarnego odżywiania się są właśnie w danym regionie i dlatego większe znaczenie ma dla nas na przykład kapusta niż dalekowschodnie warzywa. Oleje lniane w tej części Europy zawierają niezbędne dla naszych organizmów składniki. Tym bardziej że krakowscy naukowcy opracowali system oczyszczania lnu, dzięki któremu otrzymujemy doskonały produkt. Na południu Polski jest już fabryka produkująca koncentrat, która część swojej produkcji przeznacza na eksport.

Czy promocja wystarczy, żeby produkty tak wzbogacone zaczęły się sprzedawać?

Nie obejdzie się bez wsparcia resortu zdrowia. Ministerstwo propaguje akcję „Poznaj dobrą żywność” i my tam prezentujemy już 17 wyrobów. Czekamy też na opinię ekspertów o żywności z kwasami Omega 3 i Omega 6.

Badania żywności o charakterze prozdrowotnym powinny być zadaniem rządu?

Oczywiście. To musi zostać objęte rządowymi programami. Razem z doktor Małgorzatą Mikulewicz rozpoczęliśmy badania kliniczne nad wpływem żywności z tymi składnikami na ludzi. To jednak potrwa kilka lat. Nie ma wątpliwości, że sole mineralne, witaminy, kwasy nienasycone dostarczane z żywnością są dużo korzystniejsze niż łykane jako tabletki czy napoje kupione w aptece.

Koncerny farmaceutyczne mają na takie badania ogromne pieniądze. Mali i średni przedsiębiorcy nie mają nawet na promocję, a co dopiero na badania.

I to jest ogromny problem. Niech koncerny produkują i sprzedają kapsułki z kwasami Omega 3 – to ich prawo, ale naszym celem jest profilaktyka. Odżywiając się właściwie, nie będziemy musieli sięgać po inne środki.

Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Nisze są ograniczone

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz PPG i Radia Gdańsk.

Pańskie gospodarstwo ma powierzchnię większą niż pomorska średnia, ale czy to wystarczy, żeby utrzymać rodzinę?

Po rodzicach przejąłem gospodarstwo o powierzchni 6 hektarów. Dziś jest to już 30 hektarów. Ten rozwój nie był łatwy, ale na szczęście mamy drugie źródło dochodów, bo żona jest nauczycielką. Przed laty 6 hektarów wystarczyło rodzicom na utrzymanie i opłacanie internatu, gdy chodziłem do szkoły średniej. Mając kilka razy większe gospodarstwo oraz pracującą w innym zawodzie żonę, musimy mocno zaciskać pasa, żeby córka mogła studiować. Wydatków oczywiście jest więcej: spłaty kredytów za zakup gruntów, maszyn, no i normalne życie.

Gospodarstwo specjalizuje się w jakiejś hodowli lub uprawie?

Rozpoczynałem od bydła mlecznego. Kiedy upadła mleczarnia, przestawiłem się na trzodę chlewną. Gdy kupiłem więcej ziemi, rozpocząłem uprawę traw nasiennych. Nie chciałem ograniczać się do jednego kierunku. Rynek rolny jest bardzo chwiejny, są świńskie górki i dołki; podobnie skaczą ceny mleka czy zboża. Wprawdzie miałem w planach powiększenie hodowli trzody chlewnej, ale chyba się powstrzymam. Wejście Polski do Unii Europejskiej miało ustabilizować rynki, ale jest odwrotnie. Wcześniej nie było tak dużych skoków cen.

Zastanawiał się pan nad przyszłością swojego gospodarstwa?

Szukam oczywiście nowych pomysłów i jednym z nich są trawy nasienne. Ponad połowę ziemi przeznaczyłem pod tę uprawę. To ryzykowny krok, gdyż większa susza może bardzo ograniczyć plony, ale przy niskich cenach zbóż oraz trzody udaje się jakoś przeżyć.

Chce pan uprawiać trawy nasienne dłużej czy to tylko chwilowa odskocznia?

Trawy uprawiam od kilku lat. Początkowo przeznaczałem na to dwu-, trzyhektarowe działki. Teraz jest to już 17 hektarów. Ubiegłoroczna cena była atrakcyjna, niestety w tym roku już spadła. Nie wiem dokładnie, ile zarobię na trawach, czy pokryje to chociaż koszty.

Jako przewodniczący Powiatowej Rady Izb Rolniczych często spotyka się pan z innymi rolnikami. Gdzie szukają swoich szans?

Jest duża grupa rolników, którzy – podobnie jak ja – przestawiają się na produkcję traw. W powiecie kościerskim to co najmniej kilkanaście osób. Współpracujemy ze sobą, szukamy zbytu dla naszej produkcji. Przed laty sporo było gospodarstw produkujących mleko, teraz jest ich naprawdę niewiele i przy obecnych cenach pewnie będzie jeszcze mniej. W mleczarstwie trzeba sporo inwestować i nie wiem, jak sobie poradzą rolnicy, którzy wcześniej wzięli kredyty.

Pojawiają się nowe pomysły?

Nie ma wiele nowości. Jeszcze niedawno były nimi właśnie trawy. Ziemia na Kaszubach nie pozwala na eksperymentowanie. Baza paszowa dla trzody, baza paszowa dla bydła czy też wspomniane trawy – na tym lista możliwości się kończy. Na trawy jest teraz duże zapotrzebowanie, ponieważ powstają autostrady, mniejsze drogi i wiele innych obiektów, gdzie jest sporo terenów zielonych.

To logiczne, że mniejsi rolnicy muszą szukać nisz, tylko że tych nisz nie ma wiele.

Najczęściej słychać z ust polityków lub urzędników, że mniejsi rolnicy mają szukać nisz.

To jest oczywiście logiczne, tylko że tych nisz nie ma wiele. Jest stowarzyszenie plantatorów truskawek, wkrótce zostanie zarejestrowany produkt regionalny, ale ceny truskawek spadają. Nie wiadomo, jak dalej będzie to wyglądało, czy producenci pójdą w specjalizacje, jak zachowają się przetwórcy, czy będą ludzie do zbierania truskawek? Innych nisz specjalnie nie widać, ale oczywiście mogą się pojawiać nowe pomysły.

Obrót ziemią na cele rolnicze hamuje niska opłacalność produkcji i wysoka cena ziemi. To się po prostu nie opłaca.

W ostatnich latach zmniejsza się liczba gospodarstw.

Jeżeli ktoś chciał powiększyć gospodarstwo, to najczęściej kupował ziemię z zasobów skarbu państwa. O innych przypadkach obrotu ziemią na cele rolnicze w mojej okolicy nie słyszałem. Niektórzy rolnicy dzielą swoją ziemię i sprzedają jako działki. Często kupowane są większe kawałki ziemi, powyżej hektara, i wtedy można budować dom na zasadzie siedliska. Obrót ziemią na cele rolnicze hamuje niska opłacalność produkcji i wysoka cena ziemi. To się po prostu nie opłaca. Jak mówiłem, sporo ziemi rolnicy sprzedają jako działki rekreacyjne, budowlane, i to podnosi cenę. Ziemia, którą ma jeszcze Agencja Nieruchomości Rolnych, też jest coraz droższa i nie ma się czemu dziwić – przecież rzeczoznawcy obserwują, co się dzieje na rynku.

Rolników sprzedających ziemię jest dużo?

Coraz więcej. Często są to ludzie, którzy uznali, że nie opłaca się prowadzić gospodarstwa rolnego. Wygaszają produkcję i idą do pracy w przemyśle, usługach lub na emeryturę. Rolnicy w moim wieku, czyli między czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia, mawiają, że chcą dzieci wykształcić, a później dotrwać do emerytury ze sprzedaży ziemi na działki.

Czyli nie chcą, żeby ich dzieci zostały rolnikami?

Raczej nie wiążą ich przyszłości z gospodarowaniem na ziemi. Chociaż znam przypadki, kiedy dzieci, ku zadowoleniu rodziców, chcą zostać na gospodarstwie. Natomiast stałe dochody, koniec pracy o 15.00, urlopy, spokój płynący z wykonywania pracy w szkole czy urzędzie przyciąga bardziej niż zajmowanie się rolnictwem. Wielu młodych ludzi tworzy firmy budowlane i jeździ do Trójmiasta na budowy. Nawet teraz, kiedy jest kryzys, mają wiele zamówień i dobre zarobki.

Czy dla tych, którzy chcą nadal uprawiać ziemię lub coś hodować, rozwiązaniem mogą być grupy producenckie, drobne przetwórstwo rolno-spożywcze?

Tak sądziłem i dlatego kilka lat temu założyliśmy zrzeszenie producentów trzody chlewnej. Chcieliśmy przekształcić się później w grupę producencką, ale załamanie rynku pozbawiło nas jakiejkolwiek szansy na produkcję choćby na poziomie kosztów. Dlatego większość z nas ograniczyła produkcję. Mieliśmy pewne sukcesy, między innymi eksportowaliśmy mięso do Rosji. Umowa była opłacalna, gdyż dostawaliśmy o 50 groszy więcej za kilogram niż na krajowym rynku. Niestety, kiedy Rosja wprowadziła zakaz importu polskiego mięsa, zamówienia się skończyły. W kraju mogliśmy sprzedawać już dużo taniej, a do tego doszły wysokie ceny zbóż. Hodowla przestała się opłacać. Grupy producenckie nie poprawią sytuacji, gdy jest tak chwiejny rynek. Jestem prezesem zrzeszenia, ale zastanawiamy się nad jego przekształceniem i szukaniem innych kierunków.

Czy grupa producencka rzeczywiście poprawia konkurencyjność, pozycję rolników w negocjacjach z przetwórcami?

Spodziewaliśmy się lepszych rezultatów. Może zatrudnienie ludzi, którzy negocjowaliby kontrakty i dbali o promocję, byłoby jakimś wyjściem. Niestety, załamanie rynku zniweczyło te plany. Na rozkręcenie działalności potrzebny jest też kapitał, którego rolnicy nie mają. Sprzedając trzodę, rolnik w ciągu dwóch tygodni dostaje zapłatę. Grupa producencka musi czekać już cztery tygodnie. To dla wielu producentów poważny problem. Poza tym przetwórcy nie szukają kontaktu z takimi grupami. Tak jakby nie potrzebowali stałych dostaw.

Import wpływa na takie zachowanie przetwórców?

Chyba tak. Dziś bez problemu można zamówić mięso z Danii czy Niemiec. Telefonicznie lub przez internet da się niemal wszystko załatwić i po jednym lub dwóch dniach tir z dostawą zajeżdża pod bramę zakładu.

Ale to też świadczy o lepszej organizacji niemieckich i duńskich rolników.

Tylko że oni mieli więcej czasu i pieniędzy na stworzenie sprawnego systemu. Kilkanaście lat temu Unia Europejska przychylniej spoglądała na rolnictwo. Tam są ogromne chlewnie. Tysiąc loch w gospodarstwie niemieckim nie jest czymś zaskakującym. Niezwykle ważne jest, że tamtejsi rolnicy są współwłaścicielami ubojni i przetwórni. Dzięki temu mają zysk bezpośredni ze sprzedaży świń i po roku gospodarczym dywidendę z ubojni. W firmie Poldanor, która działa na terenie naszego województwa, udziałowcami są duńscy rolnicy. Czy zna pan przykład, że polscy rolnicy są udziałowcami dużych przetwórni?

O to właśnie chciałem zapytać. Co jest przyczyną?

Kiedyś ustawa dawała rolnikom niewielkie ilości akcji prywatyzowanych przetwórni. Sam tworzyłem listę rolników, którzy odstawiali świnie do zakładów w Kościerzynie. Tylko że później firma upadła. Nowy właściciel nie musiał się już dzielić majątkiem z wcześniejszymi akcjonariuszami.

Nie widzę luki, w którą mogłaby wejść ubojnia czy też przetwórnia wybudowana przez rolników. Ryzyko jest zbyt duże, tym bardziej że brakuje nam pieniędzy na wiele ważniejszych spraw, jak choćby nawozy.

Rolnicy nie chcą tworzyć własnych przetwórni?

Kujawsko-pomorska izba próbowała zbudować przetwórnię, ale nie wiem, jak się to skończyło po załamaniu rynku. Jest dużo ubojni oraz przetwórni – w zupełności wystarczają do przerabiania potrzebnego na rynek mięsa. Istniejące firmy podzieliły już rynek między siebie. A poza tym nie widzę luki, w którą mogłaby wejść ubojnia czy też przetwórnia wybudowana przez rolników. Ryzyko jest zbyt duże, tym bardziej że brakuje nam pieniędzy na wiele ważniejszych spraw, jak choćby nawozy.

Nie jest pan optymistą.

Rolnicy nie otrzymują wsparcia. Dopłaty z Unii Europejskiej nie rekompensują wzrostu kosztów produkcji w ostatnich latach. Nie zwijam interesu, ale rzeczywiście optymistą nie jestem.

Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Przyszłość dużych gospodarstw

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz PPG i Radia Gdańsk.

Mimo zapóźnienia nasze rolnictwo ma dużą szansę na rozwój. Zmniejszy się ilość ziemi rolnej gdyż dużo gruntów gospodarze przeznaczą pod budownictwo mieszkaniowe. Sporo miejsca zajmie produkcja surowca do biopaliw, ale spodziewam się też rosnącego zapotrzebowania na żywność w krajach azjatyckich i afrykańskich.

Za kilka lat te największe gospodarstwa rolne będą przedsiębiorstwami, czy też będą zbliżone do tego, co nazywa się dużym gospodarstwem rodzinnym?

Przedsiębiorstwami raczej nie będą. Zmiany oczywiście następują, wystarczy zauważyć, jak duże pieniądze są inwestowane w największe gospodarstwa. W mniejsze oczywiście też, ale pozycja tych największych jest zupełnie inna. Proszę spojrzeć na dzisiejszą sytuację na rynku zbożowym i na cenę zbóż. Kto miał duże uprawy, potrafił przewidywać i był silnym partnerem dla odbiorców, podpisywał dobre umowy jesienią lub na wiosnę. Okazało się, że było to nie tylko gwarancją sprzedaży, ale również dużo korzystniejszej ceny. Trzeba od razu wyjaśnić, że takie kontrakty i związane z tym zyskowne ceny dostępne są tylko dla sprzedających duże partie zboża czy mięsa. Spodziewam się, że coraz większą rolę w rolnictwie będzie odgrywała genetyka i mechanizacja. Polska wieś pod względem zmian ciągle jest kilkadziesiąt lat za zachodnioeuropejskimi. Tam mają już za sobą spółdzielnie, koła maszynowe, grupy producenckie. Mimo takiego zapóźnienia nasze rolnictwo ma dużą szansę na rozwój. Zmniejszy się ilość ziemi rolnej gdyż dużo gruntów gospodarze przeznaczą pod budownictwo mieszkaniowe. Sporo miejsca zajmie produkcja surowca do biopaliw, ale spodziewam się też rosnącego zapotrzebowania na żywność w krajach azjatyckich i afrykańskich. Przecież dziś głoduje 1/3 mieszkańców świata! Będą się rozwijały także inne kierunki korzystające z produkcji rolnej, szczególnie wspomniane biopaliwa oraz biomasa. Dlatego nie boję się o polskie rolnictwo, gdyż zawsze będzie duże zapotrzebowanie na produkcję rolniczą.

Prowadzicie rodzinne gospodarstwo i wspólnie macie koło 2 tysięcy hektarów. Czy wydarzenia na światowych rynkach żywnościowych mają wpływ na takich rolników jak pan?

Oczywiście! Susza w Argentynie błyskawicznie odbija się na cenach zbóż w naszym kraju, w tym na cenach pszenicy, którą chcę sprzedać. Za kilka lat światowe wydarzenia jeszcze bardziej będą się przekładały na nasz rynek. To jest właśnie globalizacja w praktyce.

Za 10-20 lat ceny i jakość produkcji roślinnej będą się opierać na dużych gospodarstwach. Co stanie się z mniejszymi?

Trzęsienia ziemi nie będzie. Powoli zmniejszy się liczba gospodarstw, ale będą coraz większe. Właściciele mniejszych już widzą, że z 10 hektarów się nie wyżyje. Jeżeli takich rolników będzie dziesięciu i się dogadają, to mogą na tych 100 hektarach coś zrobić, o ile odpowiednio ustawią produkcję.

Jak duże gospodarstwa będą w stanie samodzielnie się utrzymać?

Trudno powiedzieć, gdzie będzie próg opłacalności. Zbyt wiele zależy od światowych tendencji. Dziś może się nam wydawać, że 40-hektarowe gospodarstwo będzie wystarczająco duże, ale rozwój rolnictwa w Australii czy Argentynie może podnieść tę wielkość. Nie wiemy, co będzie się działo w niemieckim rolnictwie, a tym bardziej w rosyjskim czy ukraińskim. Losy polskich gospodarstw wymuszą światowe tendencje.

A co wymuszą?

Przede wszystkim konkurencyjność. Na małych areałach praca dużych maszyn, które mają niski koszt jednostkowy, nie będzie się opłacała. Trzeba będzie wprowadzać nowe odmiany roślin. Nie jestem zwolennikiem GMO, ale być może to jest przyszłość. Będziemy zbierać z hektara nie 10 ton pszenicy, lecz 15 czy nawet 20. Przez 20 lat może się wydarzyć naprawdę wiele. Jako kilkunastoletni chłopiec chodziłem z pługiem za koniem. Kiedy w latach 80. i 90. jeździłem do Poznania na Polagrę i oglądałem wystawiane tam maszyny, byłem przekonany, że to dla polskich rolników nieosiągalny pułap, że nigdy nie będzie nas stać na takie urządzenia. Teraz wielu gospodarzy może sobie pozwolić na najlepsze ciągniki i kombajny. Oczywiście trzeba je dopasować do areału i charakteru upraw.

Skończyły się czasy, kiedy każdy mógł sobie na gospodarstwie poradzić. Trzeba posiąść wiedzę nie tylko o technologii produkcji, ale też o marketingu, przewidywać zmiany cen, nowe trendy.

Jednak przeważająca większość pomorskich rolników nie ma kilkusethektarowych gospodarstw, nie stać ich na zakup najnowocześniejszych ciągników.

Dlatego muszą tworzyć grupy producenckie. Razem będzie ich stać na zakup i eksploatację dobrych maszyn. Dzisiejsi rolnicy muszą też być wykształceni i przygotowani do zawodu. Skończyły się czasy, kiedy każdy mógł sobie na gospodarstwie poradzić. Trzeba posiąść wiedzę nie tylko o technologii produkcji, ale też o marketingu, przewidywać zmiany cen, nowe trendy.

W takim razie pomorscy rolnicy są w trudnej sytuacji. Dużych gospodarstw jest mało, a po wiedzę trzeba jechać do Olsztyna, Bydgoszczy lub Szczecina, gdyż w Trójmieście nie ma wyższych uczelni o profilu rolniczym.

To jest ogromne zaniedbanie, że nie ma zaplecza dydaktyczno-naukowego. Uruchomienie nowej uczelni o takim profilu będzie trudnym zadaniem. Niż demograficzny widać również na wsi, a taka szkoła sporo kosztuje. Ale ludzie są przyzwyczajeni do Olsztyna czy Szczecina. Jeśli ojciec się tam kształcił, to syna tam również wyśle. Wykształceni rolnicy łatwiej sobie poradzą nawet na tych małych gospodarstwach. Będą mieli więcej pomysłów i umiejętności w szukaniu nowych źródeł zarobku.

Przyszłość małych gospodarstw widzi pan w grupach producenckich. Duże nie potrzebują takich organizacji?

Duże gospodarstwa nie muszą tego robić w sposób formalny. Jest stała wymiana doświadczeń. Rozmawiamy o nowych odmianach, sprzęcie. Niekiedy dokonujemy wspólnych zakupów. Ale wracając do małych gospodarstw – otóż nie utrzymają się one z produkcji zbożowej czy hodowli trzody, dlatego ich właściciele powinni szukać innych rozwiązań. Truskawki na Kaszubach są takim pomysłem, podobnie jak uprawa ziół, małe przetwórstwo związane z tradycyjnymi wyrobami, z dziedzictwem kulinarnym. Oczywiście konieczna jest współpraca. Tylko wtedy będzie z tego korzyść.

Czy za 20 lat duże gospodarstwa będą monokulturowe? Czy oprócz zbóż i trzody chlewnej będą wchodzić w inne segmenty?

Duże gospodarstwa roślinne są potrzebne. Jestem natomiast przeciwny olbrzymim hodowlom trzody lub bydła mięsnego. Koszty takiej działalności są dla środowiska naturalnego zbyt wysokie, poza tym jakość uzyskiwanego w ten sposób mięsa budzi wątpliwości.

Chętni do prowadzenia takich hodowli raczej nie będą pana pytali o opinię.

Zdaję sobie z tego sprawę, ale zwracam uwagę na konsekwencje takiego sposobu hodowania ras mięsnych. Produkcja w mniejszych stadach jest bardziej przyjazna nie tylko dla zwierząt, ale i dla mieszkających w sąsiedztwie ludzi. Moim zdaniem, w przyszłości będzie też większe zapotrzebowanie na produkty naturalne. Jedzenie z hodowli przemysłowych straci na znaczeniu.

To wróćmy do specjalizowania się dużych gospodarstw na Pomorzu w przyszłości…

Nasza produkcja będzie zależna od rozwoju przetwórstwa. Jeżeli pojawią się nowe potrzeby, to będziemy się dostosowywać. Nie wiemy, co przyniesie nam przyszłość, szczególnie gdy gospodarka ma charakter globalny. Duże gospodarstwa są przygotowane na nowe wyzwania. Ale jest jeden warunek: opłacalność.

Zatem czekacie na nowe propozycje płynące z innych rynków. Może gdyby było zaplecze naukowe, to nowe odmiany powstałyby na Pomorzu. A tak musi pan sprowadzać materiał siewny z Niemiec.

W nasiennictwie, hodowli jest bardzo dużo do zrobienia. Gdyby w naszym regionie była uczelnia z dobrym zapleczem naukowym, byłaby szansa na nowe pomysły. To się również przekłada na lepszą ochronę roślin i zwierząt przed chorobami. Samorząd regionalny próbował stworzyć w Rusocinie taki ośrodek, ale bez powodzenia.

Oczekuje pan od władz województwa, że bardziej się zaangażują we wsparcie infrastruktury wspomagającej rozwój rolnictwa?

Samorząd regionalny angażuje się w tworzenie takiej infrastruktury. Przykładem jest uruchomienie i wspieranie aukcji rybnej w Ustce. Dlatego jestem pewien, że gdy pojawi się interesujący pomysł samych rolników, będą oni mogli liczyć na pomoc. Już dziś samorząd regionalny organizuje i częściowo finansuje wyjazdy na targi, rozwija promocję regionalnych produktów oraz agroturystykę.

Czy Centrum Hurtowe Rënk w Barniewicach jest pomocnym narzędziem dla takich rolników jak pan?

Dzisiaj Centrum nie spełnia oczekiwań rolników. Błędy zostały popełnione już na starcie i chyba trudno będzie je naprawić. W latach 90. próbowano utworzyć giełdę zbożową i też się nie udało.

Może potencjał rolny naszego regionu nie jest tak duży, żeby centrum hurtowe czy giełda mogły się tu utrzymać?

Jest taka potrzeba i doskonale widać to dziś. Proszę posłuchać narzekań małych rolników na niskie ceny zbóż. Giełda zbożowa pozwala na lepsze prognozowanie cen i zachowań na rynku sprzedających oraz kupujących. Poważnym problemem, który dziś owocuje, było wycofanie się z kontraktacji. Umowy wieloletnie stabilizowały rynek i nie było takich skoków cen. Wydaje mi się, że trzeba będzie do tego w przyszłości wrócić.

Polscy i pomorscy rolnicy poradzą sobie i wykorzystają możliwości, jakie przed nimi stoją. Muszą tylko zacząć ze sobą współpracować.

Niemieccy czy duńscy rolnicy są współwłaścicielami zakładów przetwórczych. Czy polscy farmerzy – tacy jak pan – nie odczuwają potrzeby zaangażowania się w ten segment?

Koncentrujemy się na uprawianiu ziemi i na razie nie ma warunków, byśmy budowali zakłady przetwórcze. Jeżeli jednak spojrzymy na stan rolnictwa 20 lat temu i porównamy z dzisiejszym, to zapewniam, że wiele się może jeszcze wydarzyć. Wierzę w polskich i pomorskich rolników. Wiem, że poradzą sobie i wykorzystają możliwości, jakie przed nimi stoją. Muszą tylko zacząć ze sobą współpracować.

L.S. Dziękuję za rozmowę.

Skip to content