Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk.
Leszek Szmidtke: Czy ludzie biznesu mają sportowe korzenie?
Kazimierz Wierzbicki: Tak, wielu z nich, ale nie zawsze – są to byli olimpijczycy. Takich mamy w naszym regionie ledwie kilku. Znam też przypadki sportowców zawodowych, którzy po zakończeniu kariery odnaleźli się w biznesie. Pozostali uprawiali różne dyscypliny sportu, ale najczęściej działo się to w szkolnych lub akademickich klubach. Cechy, jakich musi się nauczyć sportowiec, bardzo się w biznesie przydają. Nie chodzi tylko o walory osobiste, jak nieustępliwość, radzenie sobie w trudnych sytuacjach, umiejętność planowania i zmierzania do celu, oswajanie się z porażkami i sukcesami oraz wyciąganie wniosków z jednych i drugich. Niezwykle ważna jest też umiejętność pracy w zespole. Każdy sportowiec musi się nauczyć współpracy z trenerem oraz innymi zawodnikami. W większym stopniu te umiejętności muszą posiąść trenerzy. Nawet, jeżeli jest rywalizacja, to równolegle musi być współpraca. Wydaje mi się, że byli sportowcy bardziej szanują konkurentów. Chętnie zatrudniam sportowców, bo wiem, jakie mają cechy – szczególnie jako szefowie. A ponieważ znam też ciemne strony sportu, więc nie jest to jedyne kryterium, jakim się kieruję, przyjmując ludzi do pracy.
Staramy się popularyzować i rozwijać sport na różnych płaszczyznach, ale to nie jest działalność dochodowa. Trefl oczywiście czerpie z tego korzyści wizerunkowe, choć nigdy szczegółowo nie badaliśmy tego zjawiska. Nawet nie chcemy tego robić.
L.S. Założył Pan i nadal prowadzi kluby sportowe. Czy taka działalność to biznes, pasja, a może misja?
K.W. Nie traktuję tego jako sposobu na zarabianie pieniędzy. Sport i muzyka w młodości były moim codziennym chlebem. Na moim podwórku powstały Czerwone Gitary. Twórcy tego zespołu to byli moi sąsiedzi. Do nich przyjeżdżali inni wybitni muzycy tego okresu, jak choćby Czesław Niemen. To byli ludzie pełni pasji i o sobie też tak mogę powiedzieć, że sport jest moją pasją. Kiedy moja firma rozpoczynała działalność w Sopocie, ówczesny prezydent miasta Jan Kozłowski powiedział, że coś jestem winien temu miastu. Pomyślałem, że skoro jestem trenerem koszykówki, to może stworzę drużynę koszykarską. No i tak to się zaczęło. Później też zrozumiałem, że taka drużyna powoduje dobry odbiór naszej firmy w lokalnej społeczności. Natomiast nie wiem, czy określanie tego, co robię, mianem „misji” jest właściwe. Staramy się popularyzować sport, a szczególnie siatkówkę oraz koszykówkę. Mamy stały kontakt ze szkołami na terenie całego województwa. Na mecze przyjeżdżają uczniowie, dzięki czemu mamy rekordową w kraju oglądalność. Nasi zawodnicy jeżdżą do szkół, gdzie uczestniczą w lekcjach. Prowadzimy też szkoły koszykarskie i siatkarskie, których absolwenci grają w reprezentacjach kraju na różnych szczeblach i tu też jesteśmy rekordzistą. Sport trzeba rozwijać na różnych płaszczyznach, ale to nie jest działalność dochodowa. Trefl oczywiście czerpie z tego korzyści wizerunkowe. Wzmacniana jest marka naszej firmy i jest ona pozytywnie odbierana. Nie robiliśmy nigdy badań nad korzyściami, jakie firma czerpie z zaangażowania w sport i czy zwróciły się poniesione nakłady. Nawet nie chcemy tego robić. Miałem okazję przyglądać się, jak działa Barcelona. Stykałem się z drużynami koszykarskimi i piłki ręcznej. Po tych doświadczeniach zastanawiałem się, co zrobić, żebyśmy też tak byli odbierani w lokalnym środowisku. Nie bez znaczenia jest polityczne uwarunkowanie i dążenie do emancypacji Katalonii, ale podstawą silnego zakorzenienia oraz regionalnej identyfikacji Barcelony jest otwarcie na tamtejsze dzieci oraz młodzież. Przeniesienie tego wzorca na Pomorze nie jest łatwe i nie da się tego zrobić szybko, ale coraz więcej dzieci i młodzieży bywa na naszych meczach i ta więź zaczyna się tworzyć. Najwięcej zachodu wymaga namówienie nauczycieli, żeby po lekcjach chcieli przyjechać z klasą na różne wydarzenia sportowe. Zdaję sobie sprawę, że to nie jest łatwe, ale wartości, jakie zyskuje młodzież, są tego warte.
Naszym problemem jest to, że dwukrotnie wydajemy publiczne pieniądze: na sport w szkole i na sport w wydaniu zawodowym. Dlaczego działalności małych klubów sportowych nie przenieść do szkół?Tam jest baza, tam są też nauczyciele, których potencjał można lepiej niż do tej pory wykorzystać.
L.S. Dlaczego tak trudno namówić nauczycieli do przyjazdów?
K.W. Jest wielu pasjonatów, którzy doceniają znaczenie sportu, wartości wychowawcze, jakie on niesie. Niestety system, z którym mamy do czynienia w sporcie oraz szkolnictwie, hamuje zarówno inicjatywy, jak i szersze spojrzenie na znaczenie sportu. Środowisko sportowe jest hermetyczne i jakby niezainteresowane zmianami. Mam swoje przemyślenia, jak sport powinien wyglądać w szkole. Musi tam być miejsce dla każdego. Zarówno dla tych, którzy nie mają predyspozycji do osiągania lepszych wyników, jak też dla chcących w przyszłości uprawiać sport zawodowo. Tak jest np. w USA, gdzie wartość sportu rozumie się zarówno przez rozwój fizyczny, jak i stojące za sportem wartości, które są wpajane na wielu poziomach i na różne sposoby. Służy to kształtowaniu pozytywnych cech w człowieku. Właśnie wtedy nabywa się umiejętności rywalizacji, dążenia do celu, pracy nad sobą, współpracy itp.
W sporcie musi być miejsce dla każdego. Zarówno dla tych, którzy nie mają predyspozycji do osiągania lepszych wyników, jak też dla chcących w przyszłości uprawiać sport zawodowo. Tak jest np. w USA, gdzie sport to zarówno rozwój fizyczny, jak i kształtowanie pozytywnych cech w człowieku.
L.S. Czy chodzi wyłącznie o sport jako aktywność fizyczną?
K.W. Sport stanie się czymś więcej niejako samoistnie, jeżeli podniesiona zostanie jego ranga w szkole. Lepsze wykorzystanie dostępnych pieniędzy, w tym podniesienie kwalifikacji nauczycieli, żeby nie ograniczali się do ruchu i nie koncentrowali na wynikach. Wielkie znaczenie ma angażowanie się wybitnych sportowców w działalność edukacyjną i wychowawczą. Dlatego tak dużo wagi przykładamy do obecności naszych zawodników w szkołach, prowadzenia lekcji z dziećmi oraz młodzieżą. Naszym problemem jest podwajanie pracy i pieniędzy. W Polsce dwukrotnie wydajemy publiczne pieniądze: na sport w szkole i na sport w wydaniu zawodowym. Dlaczego działalności małych klubów sportowych nie przenieść do szkół? Tam jest baza, tam są też nauczyciele, których potencjał można lepiej niż do tej pory wykorzystać
L.S. Jest pan też kibicem?
K.W. Najchętniej kibicuję tym dyscyplinom, w które nie jestem zaangażowany. Na siatkówkę oraz koszykówkę muszę patrzeć chłodnym okiem. Nie jest to łatwe, ale taki podział jest konieczny. Trzeba spokojnie oceniać treningi, zawodników, kadrę trenerską, różnego typu umowy, przygotowania do zawodów, wyjazdów. Dlatego emocje trzeba trzymać w ryzach. Mówię o osobistych emocjach, gdyż generalnie pozytywne emocje są potrzebne.
L.S. Wielu przedsiębiorców angażuje się w finansowanie sportu zawodowego, ale mam wątpliwości, czy jest to udana inwestycja.
K.W. Najczęściej robią to dlatego, że są pasjonatami danej dyscypliny i angażują się we wspieranie klubu. Podchodzą do tego emocjonalnie i nie chcą na tym zarabiać. Mali przedsiębiorcy chętnie się dzielą i pomagają, na przykład szkołom w rozwoju ich drużyn. Niekiedy dlatego, że ich dzieci tam grają, natomiast zyskuje cała drużyna i szkoła. Co innego wielkie firmy, które wybierają konkretną dyscyplinę, konkretną drużynę, z konkretnego miasta i sponsorując, chcą coś zyskać. Największe firmy finansują reprezentacje narodowe i też robią to z powodów marketingowych. Wykładają pieniądze z przekonaniem, że sukcesy drużyny lub reprezentacji będą dobrze promowały ich markę oraz produkty. My podchodzimy do tego inaczej. Z Treflem zaczynaliśmy od III ligi i od początku była to pasja. Niewielu – łącznie z Jackiem Karnowskim oraz Janem Kozłowskim (obecny i poprzedni prezydent Sopotu – przyp. red.) – wierzyło, że coś więcej z tego wyjdzie, kiedy zapowiedziałem, że po trzech latach będziemy w gronie najlepszych. Kiedy tak się stało, trzeba było sprofesjonalizować działania.
Inwestycja w sport ma też bardzo pośredni charakter. Przykład – powołaliśmy specjalne stowarzyszenie zrzeszające 60-70 firm, które są bardzo zaangażowane i na które możemy liczyć. Razem kibicujemy naszym drużynom, ale w Ergo Arenie dochodzi również do rozmów biznesowych i mecze są coraz częściej wykorzystywane w tworzeniu dobrego klimatu między firmami chcącymi współpracować. Natomiast z dużymi sponsorami, którymi najczęściej są spółki skarbu państwa, musimy się rozliczać. Robimy specjalne badania, z których wynika, jaką medialną korzyść zyskują.
L.S. Kluby nie działają w próżni: są zawodnicy, trenerzy oraz kluby z ich właścicielami, są też firmy angażujące się na różne sposoby. Nie zapominajmy jeszcze o samorządach, które również mniej lub bardziej otwarcie finansują sport zawodowy.
K.W. Klub sportowy jest trudną firmą. Dobór zawodników, trenerów, podpisywanie z nimi umów wiąże się z wieloma niewiadomymi, jest dużo emocji, ambicji i łatwo o błąd. Te relacje są już u nas poukładane. Znowu podeprę się przykładem Barcelony, której rozwój jest możliwy dzięki miłości do sportu ludzi oraz całych środowisk. Cała reszta ma charakter służebny.
L.S. Wyniki poszczególnych drużyn również?
K.W. Wyniki są istotne dla zwykłych kibiców. Natomiast mniej istotne dla osób emocjonalnie związanych z drużynami działającymi pod tym szyldem, w tym również wspierających je przedsiębiorców. Oczywiście dzięki temu, że jest to mechanizm dobrze działający, efekty zarówno sportowe, jaki i finansowe są bardzo dobre, ale to jest wierzchołek całej piramidy.
L.S. Czy w katalońskich relacjach, jak też tych naszych pomorskich, biznes wspierający drużyny nie próbuje wpływać na kluby, trenerów lub zawodników?
K.W. Środowiska emocjonalnie związane z klubami, a więc mali i średni przedsiębiorcy, nie roszczą sobie takich praw. Nawet, jak zdarzały się próby, to nie były skuteczne. Co innego tzw. „sponsorzy tytularni”. Inna jest motywacja i inne oczekiwania. Muszą mieć wpływ, dbając o interes swojej firmy, ale to regulują umowy. Nie mają wpływu na przykład na składy, ale rozliczamy się przed nimi z wyników, jak i z rezultatów marketingowych. Doświadczyliśmy przypadku nadmiernej ingerencji i był to przykład, jak niekorzystnie takie postepowanie wpływa na klub oraz sponsora.
Sport, nawet w zawodowej postaci, musi być dostępny. Integracja sportu z innymi dziedzinami życia jest koniecznością. Mamy coraz częściej do czynienia z taką naturalną kulturą sportową, różnymi formami samoorganizacji. To wszystko rośnie w naszych oczach.
L.S. A jak bardzo samorządy powinny być zaangażowane w sport na tym poziomie?
K.W. Decydujące znaczenie ma tworzenie infrastruktury. Dotyczy to zarówno budowy takich hal jak Ergo Arena lub stadionów jak PGE Arena, jak i mniejszych obiektów, szczególnie przy szkołach oraz infrastruktury ogólnodostępnej. Przecież niewielkie siłownie na wolnym powietrzu mają ogromne znaczenie dla sportu rekreacyjnego. Ogólnie bardzo sobie chwalę współpracę z władzami Gdańska oraz Sopotu. Oczywiście, wymaga to zaangażowania z naszej strony i to nie tylko w działalność sportową. Nasi zawodnicy uczestniczyli w różnych akcjach charytatywnych, na przykład wspierania hospicjum. Zagraniczni zawodnicy są zaangażowani w naukę języka angielskiego. Odwiedzamy szpitale, przedszkola, jesteśmy naprawdę częstymi gośćmi w szkołach i pomagamy w rozwoju sportu dzieci i młodzieży. Sport, nawet w zawodowej postaci, musi być dostępny. Integracja sportu z innymi dziedzinami życia jest koniecznością. Mamy coraz częściej do czynienia z taką naturalną kulturą sportową, różnymi formami samoorganizacji. To wszystko rośnie w naszych oczach.