Wierzbicki Kazimierz

Kazimierz Wierzbicki jest absolwentem Akademii Wychowania Fizycznego w Gdańsku, gdzie zdobył specjalność trenera koszykówki. Na początku drogi zawodowej pracował jako nauczyciel i trener koszykówki. W 1985 r. założył firmę Trefl, która z małej, rodzinnej spółki rozwinęła się w duże, dobrze prosperujące przedsiębiorstwo – Grupę Trefl. Od 1999 do 2014r. był prezesem Zarządu Trefl SA, a obecnie pełni rolę członka Rady Nadzorczej. Jest prezesem Zarządu Stowarzyszenia Trefl Pomorze, które m.in. koordynuje pracę trzech spółek sportowych: drużyny siatkówki męskiej Lotos Trefl Gdańsk, siatkówki żeńskiej Atom Trefl Sopot i koszykówki męskiej Trefl Sopot.

O autorze:

  Rozmowę prowadzą Wojciech Woźniak – Redaktor Prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” oraz Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” oraz Radia Gdańsk   Wojciech Woźniak: Trefl jest znaną marką na Pomorzu oraz największą firmą zabawkarską w Polsce, choć jej działalność nie ogranicza się tylko do rynku krajowego. W ilu krajach Pańska firma jest obecna i jak duży jest udział eksportu w sprzedaży? Kazimierz Wierzbicki: Dzisiaj bezpośrednio eksportujemy do około 50 krajów świata, a pośrednio, czyli nie za pomocą naszych własnych kanałów, jesteśmy w około 100 państwach. Za granicę sprzedajemy już ponad 50% produkcji, więc można powiedzieć, że jesteśmy firmą eksportową. Największymi odbiorcami są obecnie kraje Europy Zachodniej – Niemcy i Anglia, choć do pewnego momentu były to Stany Zjednoczone. Leszek Szmidtke: Jak to się stało, że trafili Państwo na rynki zagraniczne? Pierwszego eksportu dokonaliśmy na Węgry. To było dość ciekawe, bo dostaliśmy zlecenie od organizatora wyścigów Formuły 1 na wyprodukowanie okolicznościowych puzzli z okazji zawodów właśnie w tym kraju. Nie ukrywam, że wygraliśmy wtedy stosunkiem jakości do ceny, bo producenci zachodnioeuropejscy mieli wówczas zdecydowanie wyższe stawki. Później kolejne zagraniczne zlecenia „łapaliśmy” na targach w Poznaniu, ale krokiem milowym w dziedzinie naszej ekspansji zagranicznej był udział w największej branżowej imprezie w Norymberdze, który zaowocował dużymi kontraktami do Rosji. Uczestniczenie w takich wydarzeniach jest nieocenione, jeśli chcemy zaistnieć na obcych rynkach. Niemniej jest to dość kosztowne i nie każdą firmę na takie uczestnictwo stać. L.S.: Czym się zdobywa zagranicę? Cały czas głównie ceną? Cena gra znaczącą rolę, ale to nie wystarczy. My chcemy konkurować przede wszystkim jakością. Nieskromnie stwierdzę nawet, że nasze produkty odznaczają się najwyższą jakością na świecie. Sami budujemy maszyny do produkcji puzzli, bo tego typu urządzeń nie można zwyczajnie kupić na rynku. Zresztą, produkujemy nie tylko na własne konto, ale też dla innych firm i znanych marek. Konkurencja wie, że u nas można wyprodukować najwyższej jakości wyroby w dobrej cenie. W.W.: Ale czy nie gracie tym samym przeciwko sobie? Można pomyśleć, że strzelamy sobie tym samym w stopę i pomagamy naszej konkurencji. Traktuję to jednak jako część biznesu, który umożliwia nam lepsze wykorzystanie naszego potencjału produkcyjnego. Mamy na tyle silną pozycję na rynku, że tego typu działalność przynosi na pewno więcej korzyści niż zagrożeń. Jest jeszcze jedna ważna rzecz, która gra sporą rolę w rozwoju przedsiębiorstw czy ekspansji zagranicznej. Nas Polaków wciąż charakteryzuje duża aktywność, chęć sprawdzenia się, głód działania, odkrywania, innowacji. Firmami kierują pasjonaci, ciągle szukający nowych rozwiązań. Zachód już nieco osiadł na laurach dobrobytu i chyba wpada w pewną stagnację. To zaowocowało kilkoma bankructwami znanych w naszej branży marek. My wciąż mamy dużo energii i myślę, że to daje nam olbrzymią przewagę.  
Polaków wciąż charakteryzuje duża aktywność. Firmami kierują pasjonaci, szukający nowych rozwiązań. Zachód już nieco osiadł na laurach dobrobytu i chyba wpada w pewną stagnację. My wciąż mamy dużo energii i myślę, że to daje nam olbrzymią przewagę.
  L.S.: A jak wygląda to od strony operacyjnej? Każdy rynek ma swoją specyfikę, a to wymaga odpowiednich kompetencji w tworzeniu i sprzedaży produktów. Zbudowanie odpowiedniego zespołu zajmującego się eksportem to ważna sprawa. Znajomość języka, kultury, zwyczajów ma niebagatelne znaczenie. Ludzie, którzy u nas pracują, najlepiej wiedzą, co sprzeda się w danym rejonie świata. Zazwyczaj nie tworzymy jednak produktów specjalnie pod dany rynek. Mamy bardzo szeroką i uniwersalną ofertę, a decyzję o tym, co będzie sprzedawane w tym czy innym kraju zostawiamy naszym handlowcom, no i rzecz jasna konsumentom. W.W.: Można by się spodziewać, że zupełnie różne preferencje mają klienci np. z Azji. To przecież zupełnie odmienna od naszej kultura, inne tradycje. Tak jednak nie jest. Azjaci bardzo aspirują do zachodniego stylu życia i kupują produkty typowo europejskie. Wyjątkiem są Stany Zjednoczone. Stamtąd przychodziły sygnały dotyczące wzorów czy tematyki. Klient amerykański bardziej niż do jakości przywiązuje wagę do „efektowności” produktu – ma się świecić, być w 3D itd. To zupełnie inna estetyka, trochę bardziej przaśna od tej, która cechuje Europejczyków. L.S.: Handel zagraniczny wymaga odpowiednich sieci dystrybucyjnych. Czy Trefl buduje swoje struktury za granicą, czy też korzysta już z tych istniejących na miejscu? Początkowo zaangażowaliśmy się w tworzenie swoich sieci na Węgrzech, Słowacji, Czechach i Ukrainie. Jednak obecnie praktycznie wycofaliśmy się już z modelu tworzenia własnych przedsiębiorstw za granicą – pozostawiliśmy jedynie to działające na Ukrainie. Dlaczego tak postępujemy? Po pierwsze przepisy europejskie czy szerzej – międzynarodowe – pozwalają na łatwiejsze, bezpośrednie nawiązanie relacji z podmiotami handlowymi na danym rynku. Podpisujemy więc umowy bezpośrednio z nimi, bez potrzeby tworzenia własnych firm tam „na miejscu”. Po drugie handel jest w dużej mierze opanowany przez międzynarodowe sieci. Wystarczy więc, że dostarczymy zamówienie do ich przedstawicielstwa w Polsce, a oni już sami zajmują się dystrybucją po całej Europie i nie tylko. To dla nas wielkie ułatwienie i wygoda. Tym sposobem nasze produkty trafiają nawet na rynki, na których bezpośrednio nie działamy.  
Obecnie wycofujemy się z modelu tworzenia własnych przedsiębiorstw za granicą. Przepisy międzynarodowe pozwalają na łatwiejsze, bezpośrednie nawiązanie relacji z podmiotami działającymi na danym rynku, a do tego handel jest w dużej mierze opanowany przez międzynarodowe sieci – one dystrybuują więc nasze produkty po całym świecie.
  W.W.: W eksporcie pomaga też rozpoznawalna marka. Wydaje się, że Trefl jest dzisiaj dobrze znanym znakiem towarowym. To prawda, dzisiaj jesteśmy stawiani w jednym szeregu z najpoważniejszymi graczami w branży, którzy mają już nawet stuletnią tradycję, jak np. Ravensburger. Marka ma olbrzymią wartość, często przewyższającą wycenę całego przedsiębiorstwa. Sama jest też przedmiotem obrotu gospodarczego. Znana w naszym sektorze marka Schmidt Spiel jest już własnością zupełnie innej firmy, gdyż pierwotni właściciele zbankrutowali. Jednak jej rozpoznawalność jest na tyle duża, że została przejęta przez konkurencję i dalej z powodzeniem funkcjonuje na rynku. Co więcej, produkty z tym logotypem są produkowane nawet w naszej fabryce. L.S.: Jak się buduje wartość marki? Bardzo duże znaczenie ma promocja. To jest wciąż niedoceniany w Polsce element prowadzenia biznesu. Polski przedsiębiorca prędzej wyda miliony na maszyny czy budynki niż choćby dziesiątki tysięcy na marketing. Wystarczy spojrzeć jak robi się biznes w Stanach Zjednoczonych. Przestawię przykład przemysłu filmowego. Powiedzmy, że budżet jakiejś produkcji wynosi 100 mln. dolarów – oczywiście pochodzących z kredytu, bo tam rzadko robi się film za własne pieniądze. Wyprodukowanie takiego filmu kosztuje 20-30 mln., a reszta środków idzie na jego międzynarodową promocję.  
Marketing jest wciąż niedocenianym w Polsce elementem prowadzenia biznesu. Polski przedsiębiorca prędzej wyda miliony na maszyny czy budynki niż choćby dziesiątki tysięcy na promocję.
  W.W.: Ale na czymś muszą jeszcze wygenerować zysk. Wpływy z biletów chyba nie pokrywają wszystkich kosztów. Pokrywają dużą ich część, ale największe dochody przynoszą licencje – na zabawki, ubrania, wizerunek, użycie logotypu itp. Amerykanie kreują wartość, symbole, które każdy chce mieć. To właśnie w tej sferze leży klucz do ich gospodarczego sukcesu. Nie chodzi tu rzecz jasna tylko o film. Cały przemysł wysokich technologii jest w dużej mierze opanowany przez Amerykanów. Nawet nie chodzi o to, że oni wszystko wymyślają sami. Są też bardzo aktywni na polu kupowania dobrze rokujących rozwiązań, bo wiedzą, że największe zyski czerpie nie tyle wynalazca, co właściciel praw autorskich. Mamy zresztą na Pomorzu kilka przykładów przejęć dobrze rokujących firm przez międzynarodowe koncerny. Szkoda, że te pomysły nie zostają w naszych rękach, ale rozumiem też, że ryzyko negatywnych konsekwencji odrzucenia intratnych propozycji jest bardzo duże. Skłonność do ryzyka jest również tym, co odróżnia nas od mieszkańców USA – oni chętniej grają va banque.  
Amerykanom największe dochody przynoszą licencje. Kreują oni wartość, symbole, który każdy chce mieć. To właśnie w tej sferze leży klucz do ich gospodarczego sukcesu. Nawet nie chodzi o to, że oni wszystko wymyślają sami. Są też bardzo aktywni na polu kupowania dobrze rokujących rozwiązań, bo wiedzą, że największe zyski czerpie nie tyle wynalazca, co właściciel praw autorskich.
  W.W.: Trefl mocno promuje się za pomocą sportu i trzeba przyznać, że robi to skutecznie. Sam nie wiem, czy najpierw słyszałem o puzzlach czy o koszykarskiej drużynie z Sopotu. Sport jest z nami od momentu, kiedy byliśmy w stanie finansowo wejść w temat tego typu marketingu. Początkowo chodziło nam o to, by zaistnieć w świadomości mieszkańców Trójmiasta. Zdecydowaliśmy się też na pracę u podstaw, a nie tylko wykupywanie miejsca na koszulkach i prawa do nazwy. Założyliśmy szkołę sportową, by dawać możliwość rozwoju utalentowanym dzieciakom. Zaczęliśmy budować pewną społeczność działającą wokół klubu i angażującą się w lokalne środowisko. Później przyszedł etap sportowej rywalizacji na poziomie europejskim, co przełożyło się na olbrzymi wzrost zainteresowania naszą marką. Nie wiem, czy są w Polsce podobne przykłady takich efektów zaangażowania biznesu w sport. Podkreślam jednak, że od początku nie chodziło nam jedynie o efekt marketingowy. L.S.: A jak jest z marką miejsca? Często kojarzymy Niemcy z solidnością, Francję z elegancją i ekstrawagancją. Z czym kojarzy się dziś Polska i czy naklejka „Made in Poland” bardziej pomaga czy przeszkadza? Kiedyś działało to zdecydowanie in minus. Brakowało zaufania do partnerów biznesowych z Polski, była niepewność co do stabilności naszego kraju. Trudno było znaleźć kogoś, kto będzie chciał robić z nami interesy. Dzisiaj jest zdecydowanie inaczej. To ludzie na Zachodzie szukają nas, Polaków. Wiedzą, że polski kontrahent to solidność i wysoka jakość, w wielu przypadkach najwyższa na świecie. To bardzo mnie cieszy. Chciałbym jednak, by równie dobrze w Europie i na świecie było kojarzone Pomorze. To wymaga odpowiedniej promocji. Nie chodzi mi o to, by wysuwać postulaty w kierunku władz województwa. Region musimy promować wszyscy – zarówno marszałek, jak i Trefl, Lotos, Stocznia Remontowa i inne pomorskie firmy oraz instytucje działające na arenie międzynarodowej. Pomorze to wspaniałe miejsce, o którego walorach niewiele wiedzą obcokrajowcy: że jest tu przepiękna natura, że produkuje się tu fajne rzeczy, że jest tu unikalne dziedzictwo kulturowe. Jest mnóstwo narzędzi, które możemy wykorzystać do „zaszczepiania pomorskości” w świadomości ludzi na całym świecie – internet, telewizja, sport czy film. Chętnie udostępnię swoje kanały komunikacji do promowania regionu. Jeśli zrobią to też inni i razem zbudujemy odpowiednią strategię oraz zbierzemy kapitał, to jestem przekonany, że nasz region dużo zyska. W.W.: A co zyskają na tym pomorskie firmy i mieszkańcy regionu? To otwiera mnóstwo szans rozwojowych. „Kopa” dostaje turystyka, zwiększa się zainteresowanie ze strony inwestorów zagranicznych z najwyższej półki. Jeśli pochodzimy z dobrze znanego miejsca, to łatwiej jest nam też wchodzić na nowe rynki. Rosną płace, szanse na rynku pracy, więc zyskują też mieszkańcy. Jestem przekonany, że dobra pomorska marka opłaca się nam wszystkim.
Wszyscy – pomorskie firmy, instytucje i władza – powinniśmy promować markę pomorza na świecie. To otwiera mnóstwo szans rozwojowych. „Kopa” dostaje turystyka, rośnie atrakcyjność inwestycyjna, łatwiej jest nam wchodzić na nowe rynki. Rosną płace, szanse na rynku pracy, więc zyskują też mieszkańcy.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk.

Leszek Szmidtke: Czy ludzie biznesu mają sportowe korzenie?

Kazimierz Wierzbicki: Tak, wielu z nich, ale nie zawsze – są to byli olimpijczycy. Takich mamy w naszym regionie ledwie kilku. Znam też przypadki sportowców zawodowych, którzy po zakończeniu kariery odnaleźli się w biznesie. Pozostali uprawiali różne dyscypliny sportu, ale najczęściej działo się to w szkolnych lub akademickich klubach. Cechy, jakich musi się nauczyć sportowiec, bardzo się w biznesie przydają. Nie chodzi tylko o walory osobiste, jak nieustępliwość, radzenie sobie w trudnych sytuacjach, umiejętność planowania i zmierzania do celu, oswajanie się z porażkami i sukcesami oraz wyciąganie wniosków z jednych i drugich. Niezwykle ważna jest też umiejętność pracy w zespole. Każdy sportowiec musi się nauczyć współpracy z trenerem oraz innymi zawodnikami. W większym stopniu te umiejętności muszą posiąść trenerzy. Nawet, jeżeli jest rywalizacja, to równolegle musi być współpraca. Wydaje mi się, że byli sportowcy bardziej szanują konkurentów. Chętnie zatrudniam sportowców, bo wiem, jakie mają cechy – szczególnie jako szefowie. A ponieważ znam też ciemne strony sportu, więc nie jest to jedyne kryterium, jakim się kieruję, przyjmując ludzi do pracy.

Staramy się popularyzować i rozwijać sport na różnych płaszczyznach, ale to nie jest działalność dochodowa. Trefl oczywiście czerpie z tego korzyści wizerunkowe, choć nigdy szczegółowo nie badaliśmy tego zjawiska. Nawet nie chcemy tego robić.

L.S. Założył Pan i nadal prowadzi kluby sportowe. Czy taka działalność to biznes, pasja, a może misja?

K.W. Nie traktuję tego jako sposobu na zarabianie pieniędzy. Sport i muzyka w młodości były moim codziennym chlebem. Na moim podwórku powstały Czerwone Gitary. Twórcy tego zespołu to byli moi sąsiedzi. Do nich przyjeżdżali inni wybitni muzycy tego okresu, jak choćby Czesław Niemen. To byli ludzie pełni pasji i o sobie też tak mogę powiedzieć, że sport jest moją pasją. Kiedy moja firma rozpoczynała działalność w Sopocie, ówczesny prezydent miasta Jan Kozłowski powiedział, że coś jestem winien temu miastu. Pomyślałem, że skoro jestem trenerem koszykówki, to może stworzę drużynę koszykarską. No i tak to się zaczęło. Później też zrozumiałem, że taka drużyna powoduje dobry odbiór naszej firmy w lokalnej społeczności. Natomiast nie wiem, czy określanie tego, co robię, mianem „misji” jest właściwe. Staramy się popularyzować sport, a szczególnie siatkówkę oraz koszykówkę. Mamy stały kontakt ze szkołami na terenie całego województwa. Na mecze przyjeżdżają uczniowie, dzięki czemu mamy rekordową w kraju oglądalność. Nasi zawodnicy jeżdżą do szkół, gdzie uczestniczą w lekcjach. Prowadzimy też szkoły koszykarskie i siatkarskie, których absolwenci grają w reprezentacjach kraju na różnych szczeblach i tu też jesteśmy rekordzistą. Sport trzeba rozwijać na różnych płaszczyznach, ale to nie jest działalność dochodowa. Trefl oczywiście czerpie z tego korzyści wizerunkowe. Wzmacniana jest marka naszej firmy i jest ona pozytywnie odbierana. Nie robiliśmy nigdy badań nad korzyściami, jakie firma czerpie z zaangażowania w sport i czy zwróciły się poniesione nakłady. Nawet nie chcemy tego robić. Miałem okazję przyglądać się, jak działa Barcelona. Stykałem się z drużynami koszykarskimi i piłki ręcznej. Po tych doświadczeniach zastanawiałem się, co zrobić, żebyśmy też tak byli odbierani w lokalnym środowisku. Nie bez znaczenia jest polityczne uwarunkowanie i dążenie do emancypacji Katalonii, ale podstawą silnego zakorzenienia oraz regionalnej identyfikacji Barcelony jest otwarcie na tamtejsze dzieci oraz młodzież. Przeniesienie tego wzorca na Pomorze nie jest łatwe i nie da się tego zrobić szybko, ale coraz więcej dzieci i młodzieży bywa na naszych meczach i ta więź zaczyna się tworzyć. Najwięcej zachodu wymaga namówienie nauczycieli, żeby po lekcjach chcieli przyjechać z klasą na różne wydarzenia sportowe. Zdaję sobie sprawę, że to nie jest łatwe, ale wartości, jakie zyskuje młodzież, są tego warte.

Naszym problemem jest to, że dwukrotnie wydajemy publiczne pieniądze: na sport w szkole i na sport w wydaniu zawodowym. Dlaczego działalności małych klubów sportowych nie przenieść do szkół?Tam jest baza, tam są też nauczyciele, których potencjał można lepiej niż do tej pory wykorzystać.

L.S. Dlaczego tak trudno namówić nauczycieli do przyjazdów?

K.W. Jest wielu pasjonatów, którzy doceniają znaczenie sportu, wartości wychowawcze, jakie on niesie. Niestety system, z którym mamy do czynienia w sporcie oraz szkolnictwie, hamuje zarówno inicjatywy, jak i szersze spojrzenie na znaczenie sportu. Środowisko sportowe jest hermetyczne i jakby niezainteresowane zmianami. Mam swoje przemyślenia, jak sport powinien wyglądać w szkole. Musi tam być miejsce dla każdego. Zarówno dla tych, którzy nie mają predyspozycji do osiągania lepszych wyników, jak też dla chcących w przyszłości uprawiać sport zawodowo. Tak jest np. w USA, gdzie wartość sportu rozumie się zarówno przez rozwój fizyczny, jak i stojące za sportem wartości, które są wpajane na wielu poziomach i na różne sposoby. Służy to kształtowaniu pozytywnych cech w człowieku. Właśnie wtedy nabywa się umiejętności rywalizacji, dążenia do celu, pracy nad sobą, współpracy itp.

W sporcie musi być miejsce dla każdego. Zarówno dla tych, którzy nie mają predyspozycji do osiągania lepszych wyników, jak też dla chcących w przyszłości uprawiać sport zawodowo. Tak jest np. w USA, gdzie sport to zarówno rozwój fizyczny, jak i kształtowanie pozytywnych cech w człowieku.

L.S. Czy chodzi wyłącznie o sport jako aktywność fizyczną?

K.W. Sport stanie się czymś więcej niejako samoistnie, jeżeli podniesiona zostanie jego ranga w szkole. Lepsze wykorzystanie dostępnych pieniędzy, w tym podniesienie kwalifikacji nauczycieli, żeby nie ograniczali się do ruchu i nie koncentrowali na wynikach. Wielkie znaczenie ma angażowanie się wybitnych sportowców w działalność edukacyjną i wychowawczą. Dlatego tak dużo wagi przykładamy do obecności naszych zawodników w szkołach, prowadzenia lekcji z dziećmi oraz młodzieżą. Naszym problemem jest podwajanie pracy i pieniędzy. W Polsce dwukrotnie wydajemy publiczne pieniądze: na sport w szkole i na sport w wydaniu zawodowym. Dlaczego działalności małych klubów sportowych nie przenieść do szkół? Tam jest baza, tam są też nauczyciele, których potencjał można lepiej niż do tej pory wykorzystać

L.S. Jest pan też kibicem?

K.W. Najchętniej kibicuję tym dyscyplinom, w które nie jestem zaangażowany. Na siatkówkę oraz koszykówkę muszę patrzeć chłodnym okiem. Nie jest to łatwe, ale taki podział jest konieczny. Trzeba spokojnie oceniać treningi, zawodników, kadrę trenerską, różnego typu umowy, przygotowania do zawodów, wyjazdów. Dlatego emocje trzeba trzymać w ryzach. Mówię o osobistych emocjach, gdyż generalnie pozytywne emocje są potrzebne.

L.S. Wielu przedsiębiorców angażuje się w finansowanie sportu zawodowego, ale mam wątpliwości, czy jest to udana inwestycja.

K.W. Najczęściej robią to dlatego, że są pasjonatami danej dyscypliny i angażują się we wspieranie klubu. Podchodzą do tego emocjonalnie i nie chcą na tym zarabiać. Mali przedsiębiorcy chętnie się dzielą i pomagają, na przykład szkołom w rozwoju ich drużyn. Niekiedy dlatego, że ich dzieci tam grają, natomiast zyskuje cała drużyna i szkoła. Co innego wielkie firmy, które wybierają konkretną dyscyplinę, konkretną drużynę, z konkretnego miasta i sponsorując, chcą coś zyskać. Największe firmy finansują reprezentacje narodowe i też robią to z powodów marketingowych. Wykładają pieniądze z przekonaniem, że sukcesy drużyny lub reprezentacji będą dobrze promowały ich markę oraz produkty. My podchodzimy do tego inaczej. Z Treflem zaczynaliśmy od III ligi i od początku była to pasja. Niewielu – łącznie z Jackiem Karnowskim oraz Janem Kozłowskim (obecny i poprzedni prezydent Sopotu – przyp. red.) – wierzyło, że coś więcej z tego wyjdzie, kiedy zapowiedziałem, że po trzech latach będziemy w gronie najlepszych. Kiedy tak się stało, trzeba było sprofesjonalizować działania.

Inwestycja w sport ma też bardzo pośredni charakter. Przykład – powołaliśmy specjalne stowarzyszenie zrzeszające 60-70 firm, które są bardzo zaangażowane i na które możemy liczyć. Razem kibicujemy naszym drużynom, ale w Ergo Arenie dochodzi również do rozmów biznesowych i mecze są coraz częściej wykorzystywane w tworzeniu dobrego klimatu między firmami chcącymi współpracować. Natomiast z dużymi sponsorami, którymi najczęściej są spółki skarbu państwa, musimy się rozliczać. Robimy specjalne badania, z których wynika, jaką medialną korzyść zyskują.

L.S. Kluby nie działają w próżni: są zawodnicy, trenerzy oraz kluby z ich właścicielami, są też firmy angażujące się na różne sposoby. Nie zapominajmy jeszcze o samorządach, które również mniej lub bardziej otwarcie finansują sport zawodowy.

K.W. Klub sportowy jest trudną firmą. Dobór zawodników, trenerów, podpisywanie z nimi umów wiąże się z wieloma niewiadomymi, jest dużo emocji, ambicji i łatwo o błąd. Te relacje są już u nas poukładane. Znowu podeprę się przykładem Barcelony, której rozwój jest możliwy dzięki miłości do sportu ludzi oraz całych środowisk. Cała reszta ma charakter służebny.

L.S. Wyniki poszczególnych drużyn również?

K.W. Wyniki są istotne dla zwykłych kibiców. Natomiast mniej istotne dla osób emocjonalnie związanych z drużynami działającymi pod tym szyldem, w tym również wspierających je przedsiębiorców. Oczywiście dzięki temu, że jest to mechanizm dobrze działający, efekty zarówno sportowe, jaki i finansowe są bardzo dobre, ale to jest wierzchołek całej piramidy.

L.S. Czy w katalońskich relacjach, jak też tych naszych pomorskich, biznes wspierający drużyny nie próbuje wpływać na kluby, trenerów lub zawodników?

K.W. Środowiska emocjonalnie związane z klubami, a więc mali i średni przedsiębiorcy, nie roszczą sobie takich praw. Nawet, jak zdarzały się próby, to nie były skuteczne. Co innego tzw. „sponsorzy tytularni”. Inna jest motywacja i inne oczekiwania. Muszą mieć wpływ, dbając o interes swojej firmy, ale to regulują umowy. Nie mają wpływu na przykład na składy, ale rozliczamy się przed nimi z wyników, jak i z rezultatów marketingowych. Doświadczyliśmy przypadku nadmiernej ingerencji i był to przykład, jak niekorzystnie takie postepowanie wpływa na klub oraz sponsora.

Sport, nawet w zawodowej postaci, musi być dostępny. Integracja sportu z innymi dziedzinami życia jest koniecznością. Mamy coraz częściej do czynienia z taką naturalną kulturą sportową, różnymi formami samoorganizacji. To wszystko rośnie w naszych oczach.

L.S. A jak bardzo samorządy powinny być zaangażowane w sport na tym poziomie?

K.W. Decydujące znaczenie ma tworzenie infrastruktury. Dotyczy to zarówno budowy takich hal jak Ergo Arena lub stadionów jak PGE Arena, jak i mniejszych obiektów, szczególnie przy szkołach oraz infrastruktury ogólnodostępnej. Przecież niewielkie siłownie na wolnym powietrzu mają ogromne znaczenie dla sportu rekreacyjnego. Ogólnie bardzo sobie chwalę współpracę z władzami Gdańska oraz Sopotu. Oczywiście, wymaga to zaangażowania z naszej strony i to nie tylko w działalność sportową. Nasi zawodnicy uczestniczyli w różnych akcjach charytatywnych, na przykład wspierania hospicjum. Zagraniczni zawodnicy są zaangażowani w naukę języka angielskiego. Odwiedzamy szpitale, przedszkola, jesteśmy naprawdę częstymi gośćmi w szkołach i pomagamy w rozwoju sportu dzieci i młodzieży. Sport, nawet w zawodowej postaci, musi być dostępny. Integracja sportu z innymi dziedzinami życia jest koniecznością. Mamy coraz częściej do czynienia z taką naturalną kulturą sportową, różnymi formami samoorganizacji. To wszystko rośnie w naszych oczach.

Skip to content