Pawłowicz Leszek prof. dr hab.

Dr hab. Leszek Pawłowicz, prof. UG jest ekonomistą, kierownikiem Katedry Bankowości Uniwersytetu Gdańskiego oraz członkiem Komitetu Nauk o Finansach Polskiej Akademii Nauk. Jest także wiceprezesem Zarządu Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową oraz dyrektorem Gdańskiej Akademii Bankowej. Oprócz tego pełni funkcję prezesa Rady Giełdy Papierów Wartościowych w Warszawie S.A., wiceprzewodniczącego Rady Nadzorczej Banku Pekao SA i PKN Orlen SA, członka Rady Nadzorczej Best S.A. Autor wielu publikacji nt. zarządzania wartością przedsiębiorstwa, finansów i bankowości. Inicjator i organizator Europejskiego Kongresu Finansowego.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Marcin Nowicki, dyrektor Obszaru Badań Regionalnych i Europejskich IBnGR.

Marcin Nowicki: Czy w świecie finansów widać wyłanianie się nowego, pokryzysowego ładu?

Leszek Pawłowicz: To, co dzieje się od ponad roku w Unii Europejskiej stanowi próbę stworzenia takiego ładu. Europa doszła do wniosku, że droga do wyjścia z kryzysu, który spowodował spadek zaufania na rynkach finansowych, prowadzi przez dalszą i głębszą integrację polityczną oraz uratowanie strefy euro. Szczególnie ten drugi czynnik był dla Wspólnoty istotnym bodźcem do podjęcia działań. W efekcie głównym narzędziem „nowego ładu” jest, jak dotychczas, tak zwana unia bankowa.

Głównym motywatorem dalszej politycznej integracji UE jest obawa przed rozpadem strefy euro, podobnie jak strach przed trzecią wojną światową pchnął stary kontynent w kierunku unii gospodarczej.

Wspólna waluta jest więc pretekstem do podjęcia dalszej integracji politycznej na Starym Kontynencie?

Nie jest to pretekst, lecz głębokie przekonanie wielu polityków, że to najwłaściwsza droga. Tak jak trwoga przed wybuchem trzeciej wojny światowej była początkiem integracji gospodarczej Europy, tak strach przed upadkiem europejskiej waluty jest motywatorem do dalszej konsolidacji politycznej. Nasuwa się oczywiście pytanie, czy w dzisiejszych czasach jest to na tyle emocjonującą idea, co obawa przed globalnym konfliktem. Czy zdoła ona np. porwać młodzież, która chciałaby się utożsamiać z europejską wspólnotą walutową i drżeć o jej dezintegrację? Według mnie nie, ale być może się mylę. Zatem oprócz strachu potrzebujemy też innej, bardziej pozytywnej motywacji.

Ale czy działanie UE nie jest leczeniem objawów choroby, nie zaś jej przyczyn?

Likwidacja symptomów, na przykład temperatury, nie oznacza, że wyleczyliśmy grypę. Wydaje się, że UE stara się dotrzeć do przyczyn „infekcji”. W powszechnym przekonaniu jednym z najważniejszych źródeł globalnego kryzysu była tzw. pokusa nadużycia (ang. moral hazard). Mówiąc najkrócej, taki bodziec występuje w sytuacji, w której jedna strona podejmuje decyzje i zbiera związane z nią profity, ale ryzyko i koszty tych działań, w razie niepowodzenia, spadają na kogo innego. W przypadku ostatniego załamania w świecie finansów – na podatników i klientów.

Jesteśmy zbyt wielcy, by upaść. Zawsze nas ktoś uratuje…

Tak, to jeden z najjaskrawszych przykładów. Rozwiązanie tej sytuacji wydaje się proste. Skoro jakaś instytucja jest too big to fail, to należy ją podzielić, jak swego czasu zrobiono np. z Microsoftem, który osiągnął status monopolisty w branży IT. Takich bankowych molochów jest w tej chwili kilkanaście. Brakuje jednak politycznej siły na to, by dokonać takiego ruchu. Banki te – mimo że znalazły się na krawędzi bankructwa – są zbyt duże, by lokalne rządy mogły w znaczący sposób na nie wpływać. Demokracja jest narodowa, a banki są globalne.

Oczywiście, Stany Zjednoczone są przykładem silnego państwa, które jeszcze – choć prawdopodobnie już nie za długo – jest w stanie przeciwstawić się potędze amerykańskiej finansjery. Bardziej zróżnicowana Unia Europejska takiej politycznej mocy nie ma, choć pojawiają się propozycje mechanizmów, jak choćby resolution fund, które miałyby zapobiegać sytuacjom niekontrolowanego upadania banków i przeprowadzania bardzo kosztownych akcji ratunkowych.

Demokracja jest narodowa, a banki są globalne. Niedługo prawdopodobnie nie będzie na świecie siły politycznej, mogącej z powodzeniem przeciwstawić się potędze światowej finansjery.

A czy nie ma ryzyka, że w obawie przed zacieśnianiem regulacji banki uciekną na inne rynki?

Takiego ryzyka nie ma, jeśli te regulacje są dobre i rozsądne. Niestety, póki co ich główną cechą jest horrendalne rozbudowanie i skomplikowanie. Sektor finansowy, szczególnie bankowy, przestaje myśleć w kategoriach biznesowych, a swoją uwagę przekierowuje na to, jak wywiązać się z kolejnych regulacji.

W Unii Europejskiej co roku wchodzi w życie mniej więcej dwa tysiące aktów prawnych. W związku z tym, że niektóre z nich są naprawdę obszerne i dotyczą szeregu szczegółowych kwestii, nie jest możliwe, żeby ktokolwiek znał wszystkie zawarte w nich zasady. A jeśli ich nie zna, to jak może ich przestrzegać?

Potężne banki, zatrudniające do tych celów sztaby ludzi, z trudem nadążają z „przerabianiem” treści różnego rodzaju informacji. A co mają powiedzieć mniejsze przedsiębiorstwa? Czy próbując zrozumieć legislacyjny mętlik, ich właściciele bądź zarządzający mieliby czas na prowadzenie swojej podstawowej działalności?

W UE co roku wchodzi w życie mniej więcej dwa tysiące aktów prawnych. Sektor finansowy, szczególnie bankowy, przestaje myśleć w kategoriach biznesowych, koncentrując się na wywiązywaniu się z kolejnych regulacji.

Czy banki walczą z tymi regulacjami?

Próbują to robić. Ale to też rodzi pewne patologie. Wywalczyły np. tzw. Nową Umowę Kapitałową, zwaną potocznie Bazyleą II. Miała ona profesjonalizować zarządzanie ryzykiem. Motyw jej podpisania był prosty i w założeniu słuszny: odchodzimy od ogólnych, sztywnych zapisów i miar dotyczących funkcjonowania banków na rzecz mechanizmów bardziej elastycznych, dostosowanych do profilu danego typu instytucji. Kuriozum sytuacji polega na tym, że to poszczególne banki miały opracowywać modele same dla siebie, a nadzorcy mieli je akceptować bądź nie. Trzeba sobie zdawać sprawę z tego, że w Unii Europejskiej jest około sześciu tysięcy banków i nie jest możliwe, by organy nadzoru dysponowały zasobami pozwalającymi rzetelnie ocenić jakość proponowanych rozwiązań. Mogą być wszak posądzeni o świadomą przewlekłość, brak kompetencji etc. Banki natomiast zatrudniały najbardziej renomowanych specjalistów od zarządzania ryzykiem, często noblistów. Dysproporcja była więc olbrzymia!

Jaki był tego efekt? Citi Group, który był wręcz motorem mechanizmów Bazylei II, działając w oparciu o zaprogramowane przez siebie modele, doprowadził do swojego bankructwa…

Regulatorzy często bronią się, mówiąc, że nadzór krajowy działa świetnie, niestety problemy są globalne i nic z tym nie można zrobić…

Każdy regulator ma, z wielu powodów, krajową optykę widzenia. Przede wszystkim dlatego, że ich odpowiedzialność ogranicza się do szczebla narodowego. Powoduje to liczne sytuacje konfliktowe. W bankowości mamy do czynienia z nadzorem host, czyli tego państwa w którym znajduje się spółka zależna i nadzorem home, gdzie zarejestrowany jest podmiot dominujący. Każdy z tych regulatorów będzie dbał przede wszystkim o dobro podatników swojego kraju. I tak w kraju goszczącym, nadzór finansowy patrzy na inwestorów zagranicznych jak na potencjalnych przestępców, chcących wzbogacić się kosztem lokalnej gospodarki. Z kolei nadzorcę z kraju spółki-matki nie będzie specjalnie interesował los podmiotów od niej zależnych, umiejscowionych w innym państwie. Żaden nadzór nie jest rozliczany przez podatników ponadnarodowych. Jeśli odpowiedzialność fiskalna jest narodowa, a nadzór próbuje być ponadnarodowy, to raczej nic z tego nie wychodzi.

Próbą odpowiedzi na ten problem ma być nadanie roli takiego ponadnarodowego regulatora Europejskiemu Bankowi Centralnemu. Miałby on przejąć nadzór nad około 160 bankami, które mają znaczenie systemowe.

A czy ten system dalej będzie funkcjonował w logice too big to fail?

Oczywiście, jest założenie, że banki te nie mogą upaść. A skoro nie mogą, to muszą być dokapitalizowane, bo w przeciwnym razie będzie katastrofa. Pojawia się tylko pytanie, kto ma to zrobić? Jeśli do tego sporu dodamy jeszcze transfery płynności, to mamy w Europie gotową wojnę ekonomiczną. Wszyscy będą się nawzajem oszukiwali.

Czyli leczymy objawy, a nie przyczyny.

Trzeba zacząć od źródeł o charakterze systemowym, które napędzają ten „hazard moralny”. Przede wszystkim należy wyeliminować jaskrawe konflikty interesów. Czy zdrową można nazwać sytuację, w której audytor jest finansowany przez tego, którego sprawdza? Agencje ratingowe, które powinny uwiarygadniać jakość sprzedawanego produktu finansowego, są opłacane przez tych, którzy chcą go sprzedać. Trudno tu mówić o całkowicie czystej sytuacji, budzącej stuprocentowe zaufanie. To trochę tak, jakby skazaniec opłacał sędziego czy prokuratorów…

Podobne zjawiska obserwujemy też w mniejszej skali. Jak możemy nazywać doradcą klienta kogoś, kto jest opłacany nie przez stronę kupującą, tylko przez instytucję sprzedającą? Taki „doradca” kieruje się swoim dobrem, które gwarantowane mu wysoka sprzedaż, a nie zadowoleniem klientów. Osoba żyjąca z prowizji od sprzedaży jest brokerem, a nie doradcą.

„Hazard moralny” można zwalczyć, eliminując istniejące dziś jaskrawe konflikty interesów. Czy agencje ratingowe, uwiarygadniające jakość sprzedawanego produktu finansowego, mogą być opłacane przez tych, którzy chcą go sprzedać? To tak, jakby skazaniec opłacał sędziego…

60-Benjamin_Franklin

Czy istnieje zatem jakieś remedium? Państwowe agencje ratingowe?

Remedium jest wszystko, co uwiarygadnia. Niekoniecznie muszą to być państwowi audytorzy. Przykład z innego rynku. W Niemczech wyceną danej nieruchomości zajmuje się dwóch analityków – zamawiający ocenę nie wie, kto ją robi. Podobnie analitycy, mimo że mają świadomość, że ich wycena będzie weryfikowana, nie wiedzą kto jej dokona. Nie mogą zatem pokusić się o jakiś „przekręt”, bo taka naciągana opinia w zestawieniu z drugą zdyskredytowałaby wiarygodność rzeczoznawcy. W ten sposób skutecznie ogranicza się korupcyjne procedery.

Nadmierna chciwość bankierów jest jednak jedną z najczęściej wskazywanych przyczyn kryzysu. Nie sądzi Pan, że to właśnie z nią należy walczyć? Czy nie powinno tego robić np. państwo, dbające o społeczną spójność i sprawiedliwość?

Wydaje mi się, że w napędzaniu gospodarki rynkowej chęcią zysku nie ma nic złego. Jednak w zdrowym systemie ta „chciwość” równoważona jest istnieniem ryzyka – „co zrobię, jak mi się nie uda?”. Źle jest, gdy ryzyko jest z tej układanki eliminowane. Paradoksalnie, często jest ono ograniczane właśnie przez państwowy interwencjonizm, mający w założeniu dbać o wartości, o których Pan wspomniał.

Świetnie obrazuje to dobrze znane w ekonomii zjawisko cyklu świńskiego. Nie wdając się w szczegóły, chodzi o to, że rolnicy podejmując decyzję o wzroście podaży mięsa wieprzowego przez zwiększenie hodowli, muszą liczyć się z ceną paszy i odłożeniem zysków w czasie, co jest związane z okresem ciąży maciory i tuczenia warchlaka. Tak jak większość cykli koniunkturalnych, tak i ten świński kończy się „górką”, spadkiem cen i dochodów rolników, przez co produkcja staje się nieopłacalna. Tak więc rolnik powinien brać pod uwagę możliwość wystąpienia takiej sytuacji. Tutaj do gry wchodzi jednak państwowy regulator, który za pieniądze podatników dokonuje interwencyjnych skupów żywca, czyli z punktu widzenia biznesowego – eliminuje, a przynajmniej w dużym stopniu ogranicza, ryzyko związane z działalnością hodowców świń. To skłania zaś do podejmowania bardziej brawurowych decyzji i oceniania swoich działań w krótkim, a nie długim horyzoncie czasowym.

W napędzaniu gospodarki rynkowej chęcią zysku nie ma nic złego. Jednak „chciwość” ta musi być zrównoważona istnieniem ryzyka. Paradoksalnie, bywa ono dziś ograniczane przez państwowy interwencjonizm.

Analogia z rynkiem finansowym wydaje się być ewidentna…

Zgadza się. Tzw. bailout instytucji finansowych, które de facto zbankrutowały, opierał się na tym samym mechanizmie. Pokusa „hazardu” w obydwu przykładach działa tak samo. W krótkim horyzoncie czasowym taka gra napędza gospodarkę. Ta krótkowzroczność jest dziś bardzo symptomatyczna – inwestorzy giełdowi nie patrzą na wyniki w perspektywie pięciu czy dziesięciu lat, jak to miało miejsce jeszcze choćby dwie dekady temu. Interesuje ich kwartalna stopa zwrotu. Takie oczekiwania rodzą reakcję spółek, które chcą „pompować” swoje wyniki w interwale trzymiesięcznym. Niestety, taka optyka działania prowadzi w dłuższym czasie do załamania, a w sytuacji braku dotkliwych konsekwencji za podejmowane ryzyko – do zubożenia społeczeństwa, które ponosi koszty ratowania upadających gigantów świata finansów.

A może otwiera się szansa na to, żeby korporacje wzięły na siebie coś więcej, niż tylko odpowiedzialność za generowanie kwartalnych zysków? Czy społeczna odpowiedzialność biznesu z prawdziwego zdarzenia ma rację bytu?

Kwestia istnienia dwóch szkół, w różny sposób patrzących na cel istnienia przedsiębiorczości, jest dość znanym dylematem w filozofii ekonomicznej. Jedna z nich orientuje się na tzw. stakeholder value i bierze pod uwagę dobro wszystkich interesariuszy działalności przedsiębiorstwa: klientów, akcjonariuszy, pracowników i społeczności lokalnej, w której funkcjonuje firma. Druga zaś w swojej działalności kieruje się tzw. shareholer value, czyli kieruje się głównie interesem akcjonariuszy.

Pierwszy model był dość popularny w Europie, np. w Niemczech, w kierowanym przez Hilmara Koppera Deutsche Banku. Drugi, dużo bardziej dziś popularny, to produkt świata anglosaskiego – zakładał, że kierowanie się zyskiem akcjonariuszy wystarczy, a dobrem reszty interesariuszy „zajmą się” inne rynkowe mechanizmy czy państwo.

Skąd wynikało to zróżnicowanie? Dlaczego właściciele np. Deutsche Banku chcieli, by prezes tej instytucji dbał o losy środowiska lokalnego czy pracowników? Jaki mieli w tym interes?

To kwestia kultury, ideologii, postrzegania świata. Panowało przekonanie, że w cywilizowanej Europie nie można sobie pozwolić na powstawanie zbyt dużego zróżnicowania, napięć i konfliktów społecznych. Widmo wojny wciąż krążyło nad Starym Kontynentem i żyło w świadomości jego mieszkańców. Dlatego starano się zabezpieczać interesy szerszych kręgów społecznych. Trzeba pamiętać, że w radach nadzorczych niemieckich spółek często połowę składu stanowią ich pracownicy. A to właśnie te ciała decydują o konstrukcji kontraktów menadżerskich.

Dlaczego ten model nie przetrwał i oddał pole bardziej „chciwej” formie organizacji gospodarki?

Moim zdaniem, choć zdaję sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach nie jest to opinia bardzo popularna, w obszarze wytwarzania dóbr i usług musi panować normalna, darwinowska gospodarka rynkowa. To znaczy musi być chęć zysku, a nawet chciwość. Jednak – tak jak wspominałem – bezwzględnie muszą być one hamowane świadomością podejmowanego ryzyka.

Natomiast zabezpieczeniem dobrostanu społeczeństwa powinno zajmować się państwo. Od tego są podatki, po to istnieje państwowa redystrybucja dochodów. Dodam, że w moim odczuciu podatki powinny być nieukninione dla wszystkich. Niedopuszczalna jest bowiem sytuacja, w której pojawiają się jednostki unikające tego obowiązku, tzw. freeriders, którzy „ślizgają się” na plecach uczciwych podatników. Takie postawy demoralizują – skoro ktoś miga się od uczestniczenia w systemie społecznej odpowiedzialności i w sensie ekonomicznym „wygrywa”, to dlaczego ja nie miałbym postępować podobnie?

Ale czy w kontekście panujących obecnie nastrojów społecznych da się jasno powiedzieć, że świat gospodarki i świat społecznej sprawiedliwości to dwie zupełnie odrębne rzeczywistości? Ludzie tęsknią za poczuciem bezpieczeństwa, chcą większej regulacji sektora finansów, oburzają ich horrendalne pensje prezesów banków.

Ludzie nie domagają się regulacji. Chcą jednej, prostej rzeczy: sprawiedliwości. Ludzie oczekują, że winni rozpętania kryzysu poniosą karę. Ostre regulowanie obszaru gospodarki nie gwarantuje istnienia sprawiedliwości czy bezpieczeństwa społecznego. To politycy myślą, że da się to załatwić za pomocą legislacyjnej ofensywy, ale jest to ślepa uliczka.

To dlaczego brną w tym kierunku? Z niewiedzy? Braku innych pomysłów?

Czasami jest to niewiedza, brak kompetencji, odpowiedniego zaplecza etc. Nie da się jednak ukryć, że regulacje to też władza. A tak jak w ekonomii motorem napędowym jest chęć zysku, tak w Realpolitik analogiczną rolę odgrywa chęć posiadania jak największej władzy.

Skąd pomysły na rozwiązywanie współczesnych problemów poprzez zwiększenie regulacji? Regulacje to władza. Tak jak w ekonomii motorem napędowym jest chęć zysku, tak w Realpolitik analogiczną rolę odgrywa chęć posiadania jak największej władzy.

O autorze:

Zakładając, że debata nad zasadnością utworzenia metropolii wokół obszaru Trójmiasta dobiegła końca i trudno wskazać przeciwników tego rozwiązania, pozostaje jedynie ustalić ostateczne kwestie szczegółowe. Dotyczą one:
  • nazwy metropolii,
  • obszaru metropolii,
  • sposobu utworzenia i zarządzania metropolią.
Nazwa metropolii budzi sporo emocji. Najczęściej używane są zamiennie: "Metropolia Gdańska", "Metropolia Pomorska", "Metropolia Zatoki Gdańskiej" i "Metropolia Trójmiejska". Emocje wynikają głównie z podejrzeń o zbyt eksponowaną i uprzywilejowaną pozycję Gdańska w metropolii (przy użyciu nazwy "Metropolia Gdańska"). Z drugiej strony nazwa własna Gdańsk ma swoją wartość wynikającą głównie z historii. Wartości takiej nie mają ani "Metropolia Pomorska", która nie wyróżnia nas na mapie świata (tą samą nazwę mogą nosić metropolie w innych krajach), ani z podobnych powodów "Metropolia Trójmiejska". Jeśliby zatem przyjąć nazwę inną niż ta pierwsza, warto uświadomić sobie, że już na starcie nowy obszar metropolitalny pozbywa się pewnego niepodważalnego waloru. To tak, jakby w wyniku fuzji przedsiębiorstwa Coca Cola z pięcioma innymi firmami, wprowadzono na rynek nową nazwę w trosce o dobre samopoczucie wszystkich partnerów. Z tych oczywistych dla ekonomisty powodów uważam, że nazwa "Metropolia Gdańska" stanowi sama w sobie zbyt dużą wartość, by można ją było poświęcać dla zdobycia przychylniejszego stanowiska potencjalnych partnerów, głównie Gdyni. Kluczowe pytanie to: w jaki sposób utworzyć "Metropolię Gdańską"? Czy proces ten powinien być dobrowolny, to jest czy poszczególne miasta i gminy przystępowałyby do niej na podstawie własnych decyzji, czy też ustawa metropolitalna określałaby pewien obszar, a przynależność do niego byłaby obligatoryjna? Czy powinien być to proces centralizacji władzy, czy integracji? Dyskutowane są różne scenariusze: od dobrowolnego, luźnego związku miast i gmin, zawiązywanego dla realizacji poszczególnych projektów, poprzez utworzenie "powiatu metropolitalnego", aż do utworzenia jednego scentralizowanego organizmu miejskiego. Każde z tych rozwiązań ma swoje wady i zalety, co jednak ważniejsze, nie są to wszystkie propozycje. Wydaje się, że budowanie "Metropolii Gdańskiej" bazować powinno na kilku zasadach: Po pierwsze, obowiązywać powinna zasada subsydiarności, to znaczy tam, gdzie kompetencje władzy niższego stopnia są wystarczające do rozwiązania danego problemu, nie ma sensu centralizacja. Każde postępowanie niezgodne z tą zasadą powoduje bowiem niszczenie inicjatyw wynikających z lokalnej samorządności i obciążenie władz wyższego szczebla sprawami, w których są one niekompetentne. Przyjęcie owego priorytetu oznacza konieczność wyspecyfikowania spraw, projektów i problemów, którymi powinny zajmować się władze metropolitalne jako najbardziej do tego predestynowane. Identyfikacja tych spraw, określająca zakres i kompetencje władz metropolitalnych powinna zatem stanowić pierwszy etap budowy metropolii. Lista ta obejmuje zagadnienia z obszaru gospodarki, środowiska naturalnego, komunikacji publicznej, centrów kultury i sportu, ochrony zdrowia, połączeń komunikacyjnych ze światem, infrastruktury otoczenia biznesu, edukacji i nauki. Jednym z ważniejszych zagadnień, które powinno leżeć w gestii władz metropolitalnych, jest promocja metropolii wśród inwestorów krajowych i zagranicznych, bazująca na wspólnym memorandum ofertowym. Metropolia, którą zamieszkuje ponad milion mieszkańców, stanowi bowiem dla większości inwestorów wartość dodaną w stosunku do tego, co mógłby im zaoferować sam Gdańsk, Gdynia, Wejherowo czy Żukowo. Wartość ta wynika z wielu elementów, takich jak kapitał ludzki, jakość życia, rynek dostawców i odbiorców, rynek powierzchni biurowych, magazynowych i gruntów, możliwość edukacji czy współpracy gospodarczej. To władze metropolitalne, a nie włodarze poszczególnych miast i gmin, powinny promować "Metropolię Gdańską" w Londynie, Sztokholmie czy Brukseli. To one powinny być odpowiedzialne za przyciąganie miejsc pracy dla absolwentów uczelni wyższych, tworzenie młodzieży perspektyw życiowych i przeciwdziałanie emigracji zarobkowej. Jeśli zgodzimy się, że promocja "Metropolii Gdańskiej" wśród inwestorów w Unii Europejskiej i na świecie jest sensowniejsza niż umasowienie pojedynczych miast i gmin, oznacza to automatycznie, iż władza i środki powinny być w tym zakresie scentralizowane na szczeblu metropolitalnym. Z pewnością znajdzie się nie jeden przedstawiciel władzy lokalnej, który nie będzie podzielał owego poglądu. W tym miejscu dochodzimy do kwestii dobrowolności lub obligatoryjności. Sądzę, że każda sprawa "przynależna" szczeblowi metropolitalnemu wymaga przedyskutowania i przegłosowania w gronie podmiotów tworzących metropolię. Decyzja większości wiąże mniejszość. Dopuszczalna jest w pewnych przypadkach większość kwalifikowana, ale nie może być tu mowy o dobrowolności. Oznacza ona bowiem zastosowanie zasady "liberum veto". Drugim zatem prawidłem powinno być wykluczenie "liberum veto" i wprowadzenie obligatoryjności przekazania władzy i środków na szczebel metropolitalny w tych kwestiach, które uzyskały na przykład kwalifikowaną większość 2/3 głosów lokalnych reprezentantów władzy samorządowej. Sprawą nie mniej istotną jest określenie ilości głosów, którą dysponuje każdy z przedstawicieli samorządowych władz lokalnych. Liczba posiadanych głosów może być na przykład proporcjonalna do liczby mieszkańców lub środków finansowych oddanych do dyspozycji władzy metropolitalnej. Wskazane byłby pewne preferencje dla mniejszych partnerów. Trzecią i ostatnią zasadą budowy "Metropolii Gdańskiej" powinno być poszukiwanie tanich rozwiązań. Chodzi o to, aby władza metropolitalna nie spowodowała dodatkowego wzrostu biurokracji. Obecnie rolę instytucji integrującej spełnia Rada Metropolitalna, którą tworzą samorządy: Gdańska, Gdyni, Sopotu, Wejherowa, Rumii, Kosakowa, Żukowa, Pruszcza Gdańskiego i Kolbud. Głównymi obszarami współpracy są transport, komunikacja, marketing i koordynowanie wspólnych inwestycji. Przewodniczącym Rady Metropolitalnej jest Marszałek Województwa Pomorskiego. Strukturę tę należałoby rozszerzyć i wzmocnić o samorządy lokalne z Pucka, Władysławowa, Kartuz, Starogardu i Tczewa. Lista samorządów lokalnych powinna stanowić załącznik do ustawy metropolitalnej. Kolegialny organ władzy metropolitalnej mogłaby stanowić "Rada Metropolitalna", w skład której wchodziliby wszyscy wójtowie, burmistrzowie, prezydenci miast i starostowie obszaru. Byłoby to ciało uchwałodawcze, które po przydzieleniu każdemu członkowi Rady odpowiedniej liczby głosów, podejmowałoby uchwały kwalifikowaną większością głosów wiążące wszystkie władze samorządowe. Organ wykonawczy mógłby być wybierany spośród prezydentów miast metropolii. "Rada Metropolitalna" wybierałaby władzę wykonawczą do określonych spraw. Mogłoby się zatem okazać, że dla przykładu Prezydent Gdańska stanowi władzę metropolitalną w zakresie promocji metropolii za granicą, a Prezydent Sopotu odpowiedzialny jest za zarządzanie transportem publicznym. Pozwoliłoby to wykorzystać dla zarządzania wybranymi sprawami metropolii dotychczasową administrację, a jednocześnie mechanizm wyborczy stymulowałby do intensywnych działań na rzecz dobra wspólnego. Taki projekt budowy "Metropolii Gdańskiej" zakłada centralizację władzy i środków jedynie w tych sprawach, w których zarządzanie na szczeblu lokalnym nie jest możliwe lub efektywne.

O autorze:

Na czym polega idea unii bankowej? Powstała ona z potrzeby uzupełnienia jednolitego rynku finansowego UE o ściślejszy nadzór nad jego bezpieczeństwem i przeniesienia kontroli ze szczebla narodowego na poziom europejski. Nadzór to na razie jeden z filarów zacieśniającej się integracji fiskalnej Europy. Drugim, niezwykle ważnym elementem, jest tzw. resolution fund , czyli fundusz, którego środki przeznaczane byłyby na „amortyzowanie” bankructw tych banków, które są dzisiaj „zbyt duże, by upaść”. Celem takiego rozwiązania jest zapobieganie moralnemu hazardowi, uprawianemu dziś przez europejskich bankierów. Utworzenieresolution fund oznacza też de facto nowe opodatkowanie banków. Trzecim filarem są wspólne gwarancje depozytów. Unia bankowa oznacza nowy ład instytucjonalny w Unii Europejskiej, budowany w trosce o wzrost stabilności systemu finansowego w krajach należących do strefy euro. Polska powinna być z oczywistych powodów zainteresowana wzrostem bezpieczeństwa finansowego strefy euro. Nie powinniśmy jednak ukrywać swojego rozczarowania, ponieważ nowa architektura sieci bezpieczeństwa finansowego w UE nie obejmuje całego jednolitego rynku finansowego, lecz jedynie jego część. Solidarne, europejskie podejście w celu wzrostu stabilności strefy euro powinno prowadzić przez wzrost stabilności całego europejskiego jednolitego rynku finansowego. Inaczej mówiąc, jeśli nowy ład instytucjonalny powodowałby wzrost stabilności europejskiego jednolitego rynku finansowego, to wówczas automatycznie również rosłoby bezpieczeństwo finansowe Eurolandu. Niestety, zwyciężyła koncepcja odwrotna. Politycy europejscy przerazili się wizją rozpadu strefy euro i de facto zdecydowali się na integrację polityczną części UE.
Obecna koncepcja przyspieszonej integracji Eurolandu wynika w niewielkim stopniu z nadziei na dodatkowe korzyści ekonomiczne, lecz stanowi reakcję na zagrożenie dla stabilności strefy euro. Determinacja polityczna w tym zakresie wydaje się być wysoka, ponieważ panuje przekonanie, że alternatywą dla przyspieszonej integracji jest rozpad strefy euro.
Unia bankowa jest częścią programu procesu integracji politycznej, gospodarczej i walutowej i nie stanowi wyodrębnionego projektu dotyczącego wyłącznie europejskiego sektora bankowego. Utworzenie unii bankowej wiąże się z istotnymi implikacjami fiskalnymi i gospodarczymi, nie można ich zatem rozpatrywać oddzielnie. Odpowiedź na pytanie o korzyści i ryzyko związane z ewentualnym uczestnictwem w unii bankowej nie może abstrahować od konsekwencji wyłączenia się z procesu integracji gospodarczej. Warto w tym miejscu odnotować, że obecna koncepcja przyspieszonej integracji Eurolandu wynika w niewielkim stopniu z nadziei na dodatkowe korzyści ekonomiczne, lecz stanowi reakcję na zagrożenie dla stabilności strefy euro. Determinacja polityczna w zakresie przyspieszenia działań na rzecz faktycznej unii gospodarczej i walutowej wydaje się być wysoka, ponieważ panuje powszechne przekonanie, że alternatywą dla przyspieszonej integracji jest rozpad strefy euro. W celu realizacji tego zadania Rada Europejska zwróciła się w czerwcu 2012 do przewodniczącego Hermana Van Rompuya, aby we współpracy z przewodniczącym Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso, prezesem Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi oraz przewodniczącym Eurogrupy Jean-Claude Junckerem przygotował harmonogram działań prowadzących do faktycznej unii gospodarczej i walutowej. W rezultacie 5 grudnia 2012 został opublikowany raport W kierunku faktycznej unii gospodarczej i walutowej. Raport koncentruje się na państwach członkowskich strefy euro, co wynika z rozmiarów wewnętrznych i zewnętrznych wyzwań stojących przed Eurolandem. Skutki realizacji zawartego w raporcie planu dotyczyć będą wszystkich krajów UE. Uzasadnieniem konieczności utworzenia faktycznej unii gospodarczej i walutowej jest konieczność stabilizacji gospodarek i systemów bankowych, ochrona obywateli przed skutkami niewłaściwych polityk gospodarczych i budżetowych, a także zapewnienie wysokiego poziomu wzrostu gospodarczego i dobrobytu społecznego. W dokumencie podkreśla się również, że bardziej zintegrowana UGW zabezpieczałaby państwa Eurolandu przed zewnętrznymi wstrząsami gospodarczymi i wzmacniałaby pozycję Europy w procesie globalizacji. Uzasadnienie to nie wydaje się być przekonywujące. Świadczy o tym brak determinacji lub/i siły do likwidacji rzeczywistych źródeł przedłużającego się kryzysu zaufania, głównie hazardu moralnego w wykonaniu instytucji finansowych „zbyt dużych, aby upaść” oraz populistycznych polityków.
Istnieje duże ryzyko, że kraje UE nie będą w stanie osiągnąć porozumienia w zakresie resolution fund, czyli nie „dogadają się”, kto i ile będzie płacić na fundusz przeznaczony na cywilizowane bankructwa banków o znaczeniu systemowym, czyli zbyt dużych, aby upaść.
Wysoce prawdopodobny scenariusz realizacji unii bankowej ograniczy się do centralizacji kompetencji nadzorczych i regulacyjnych na szczeblu federalnym, natomiast kwestia odpowiedzialności finansowej za ułomny nadzór, błędne regulacje i decyzje pozostanie na szczeblu narodowym. Inaczej mówiąc, istnieje duże ryzyko, że kraje UE nie będą w stanie osiągnąć porozumienia w zakresie resolution fund , czyli nie „dogadają się”, kto i ile będzie płacić na fundusz przeznaczony na cywilizowane bankructwa banków o znaczeniu systemowym, czyli zbyt dużych, aby upaść. Chciałbym się mylić, bo oznaczałoby to de facto konstrukcję unii bankowej, która powodowałaby przeniesienie hazardu moralnego na szczebel federalny i odraczała w czasie ryzyko katastrofy, ale na znacznie większą skalę. Jeśli zamiast resolution fund pozostałby na szczeblu federalnym jedynie Europejski Mechanizm Stabilizacyjny, którego misją nie jest umożliwienie upadłości, lecz przeciwnie – wspieranie banków kreujących (tworzących) ryzyko systemowe, to konstrukcja unii bankowej powielałaby błędy systemu centralnego planowania i w krótkim okresie zastąpiłaby gospodarkę rynkową przez system oparty na cenach urzędowych.
Polska, wstępując dziś do unii bankowej, znalazłaby się w paradoksalnej sytuacji. Przekazałaby kompetencje nadzorcze na szczebel federalny, nie miałaby jednak dostępu do funduszy federalnych w sytuacji kryzysowej.
Nie wnikając w szczegóły, mamy obecnie sytuację, w której narasta ryzyko błędnej konstrukcji budowanej sieci bezpieczeństwa finansowego, która nie pozwala z optymizmem patrzeć na dalszy rozwój gospodarczy Eurolandu. Z drugiej strony, procesy integracji gospodarczej i politycznej uległy nasileniu. Polska, wstępując dziś do unii bankowej, znalazłaby się w paradoksalnej sytuacji. Przekazałaby kompetencje nadzorcze na szczebel federalny, nie miałaby jednak dostępu do funduszy federalnych w sytuacji kryzysowej, być może wywołanej niekompetencją federalnych organów nadzorczych. Fundusze federalne (EMS, dotacje EBC) wzmacniałyby w krótkim i średnim horyzoncie czasowym wiarygodność systemów bankowych w krajach Eurolandu, ale nie w krajach członkowskich UE spoza strefy euro. W dłuższym okresie, bez rozwiązań przywracających dyscyplinę rynkową – np. bez funduszy typu resolution fund , wiarygodność Eurolandu spadnie, a tempo wzrostu gospodarczego będzie podobne do Japonii w ostatnich dwudziestu latach, tzn. oscylujące wokół zera. Wiara polityków europejskich w zastąpienie dyscypliny rynkowej przez administracyjne zakazy wydaje się dziś nie do podważenia.

Skip to content