Gołyga Andrzej

Andrzej Gołyga – mgr inż. elektronik. W latach osiemdziesiątych pracował w Centralnym Ośrodku Badawczo­‑Rozwojowym Elektronicznego Sprzętu Powszechnego Użytku, a następnie jako szef Działu Innowacji i Wdrożeń w Warszawskich Zakładach Telewizyjnych ELEMIS. W roku 1990 uruchomił, pierwszą prywatną w posocjalistycznej Polsce, Fabrykę Telewizorów Brabork w Kwidzynie. Wieloletni prezes zarządu Philips Consumer Electronics Industries Poland, a potem fabryk amerykańskiego koncernu Jabil. Dyrektor operacyjny Jabil na Europę Wschodnią. W 2008 roku uruchomił w Kwidzynie produkcję modułów fotowoltaicznych na dużą skalę (w sumie wyprodukowano ok. 1 GW modułów) dla czołowych producentów świata. Od 2011 roku współwłaściciel i prezes zarządu kilku elektrowni słonecznych w Bułgarii.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.

Jak rysuje się dziś sytuacja na rynku fotowoltaiki w Polsce?

Fotowoltaika osiągnęła w naszym kraju 12,5 GW zainstalowanych mocy. Pod względem wzrostu zainstalowanych mocy PV w 2022 r. Polska zajęła 3. miejsce w Europie (4,9 GW), za Niemcami (7,9 GW) i Hiszpanią (7,5 GW). Pod względem łącznej mocy zainstalowanej i produkcji energii znajdujemy się na 6. miejscu w skali Unii Europejskiej. Tak duże rozpowszechnienie źródeł PV możemy zawdzięczać w dużej mierze stosowanym w ostatnich latach metodom wsparcia instalacji fotowoltaicznych, które były nakierowane na małych klientów, w większości prosumentów. Wiele osób zachęconych wsparciem zdecydowało się na inwestycje w źródła PV, czego efektem jest to, że ze wspomnianych 12,5 GW, niemal 8 to instalacje małe, dachowe. Nie może zatem dziwić, że fotowoltaika stanowi ponad połowę mocy zainstalowanych w Polsce w OZE, będąc liderem wśród zielonych źródeł.

Tak dynamiczny rozwój fotowoltaiki możemy zatem zawdzięczać przede wszystkim atrakcyjnym zachętom ze strony państwa?

To z pewnością bardzo ważny powód. Nie mniej istotny dotyczy jednak tego, że w ostatnich latach nastąpił wyraźny spadek cen urządzeń niezbędnych do budowy farm fotowoltaicznych, jak np. modułów czy inwerterów. W dodatku nałożyła się na to obecna sytuacja międzynarodowa, z pandemią i wojną w Ukrainie na czele, które spowodowały wzrost cen energii. W efekcie – nawet bez znacznego wsparcia – pojawił się rynek o dużym potencjale dla wielkich inwestorów, zarówno krajowych, jak i zagranicznych. Dlatego też w ostatnim czasie powstało w Polsce tak wiele farm fotowoltaicznych. Największą z nich, a zarazem w ogóle jedna z największych farm PV w Europie, jest ta zlokalizowana w Zwartowie, w województwie zachodniopomorskim. Ma moc 290 MW, czyli byłaby w stanie zasilić w energię miasto wielkości Gdańska.

Czy można mówić o pewnego rodzaju „nasyceniu” rynkowym instalacjami PV, czy też daleko nam jeszcze do pełnego wykorzystania potencjału?

Do nasycenia nam jeszcze daleko, zresztą warto mieć na uwadze, że pomimo tak szerokiego rozwoju fotowoltaiki na polskim rynku, generalnie mamy opóźnienie w jej wykorzystywaniu. W wielu innych państwach kilka lat przed nami przekonano się, że jest to najtańsze i najszybsze w budowie źródło energii. Zapóźnienie mamy chociażby w tzw. agrofotowoltaice, czyli instalowaniu źródeł na obszarach rolnych, a nie wykorzystywaniu tylko nieużytków, terenów zdewastowanych, poprzemysłowych, parkingów czy słabej klasy ziemi. Trend ten jest już powszechny w Europie Zachodniej, a do nas dopiero przychodzi. A to tylko jeden z przykładów, których mógłbym wymieniać wiele. Nie mam wątpliwości, że w Polsce jest nadal bardzo szerokie pole do rozwoju fotowoltaiki – rozpoczynając od nauki, przez technologię, produkcję, montaż, serwisy, aż na recyklingu kończąc.

Mamy dziś w Polsce zapóźnienie m.in. w tzw. agrofotowoltaice, czyli instalowaniu źródeł na obszarach rolnych, a nie wykorzystywaniu tylko nieużytków, terenów zdewastowanych, poprzemysłowych, parkingów czy słabej klasy ziemi. Trend ten jest już powszechny w Europie Zachodniej, a do nas dopiero przychodzi.

Jak zidentyfikowałby Pan główne zagrożenia dotyczące dalszego rozwoju fotowoltaiki w Polsce?

Zacząłbym od tego, co zagrożeniem z pewnością nie jest – nie można bowiem mówić ani o barierze technologicznej, ani ekonomicznej, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju urządzenia PV. Na rynku jest już dostępna ogromna ilość modułów, falowników, stabilizatorów energii, regulatorów. Są znakomite systemy, monitoring, urządzenia śledzące słońce czy zaawansowane zabezpieczenia przeciwpożarowe, niezwykle istotne w kontekście instalacji dachowych.

Co zatem jest barierą?

W polskich realiach jest nią z pewnością dostęp do sieci. Mamy dziś do czynienia z coraz większą liczbą odmów zezwoleń na podłączenie instalacji fotowoltaicznych. Zaczyna to być duży problem. Jego źródło jest oczywiste – słaby stan sieci elektroenergetycznej, wynikający z tego, że jest ona stara i tworzono ją według innej logiki, opierającej się o przyłączanie do systemu dużych elektrowni.

Na świecie radzą sobie z tym na różne sposoby – od wykorzystania inteligentnych liczników energii, aż po wprowadzanie sztucznej inteligencji w celu bilansowania potrzeb i dostępności energii czy to w regionie, kraju, czy nawet na kontynencie. W tym obszarze następuje dziś zresztą potężny rozwój technologiczny. Również w Polsce najsensowniejszym działaniem wydaje się być w tym kontekście zwiększenie poziomu inwestycji w sieci oraz szerokie wprowadzanie najnowocześniejszych systemów cyfrowych.

Co jeszcze może okazać się dla nas kulą u nogi?

Niezwykle istotnym czynnikiem w kontekście dalszego rozwoju źródeł odnawialnych jest – często niedoceniana – świadomość społeczna. Na szczęście, w odróżnieniu od tego, co było u nas np. 10 lat temu, większość Polaków doskonale wie, czym jest fotowoltaika i jakie korzyści przynosi. Co więcej, przeglądając internet czy kanały telewizyjne, a nawet jadąc autem przez Polskę, widzimy gigantyczną liczbę reklam związanych z branżą OZE.

Niestety, w kontrze do wspomnianych pozytywnych aspektów, w naszym kraju istnieje duża grupa lobbystów zainteresowanych obroną paliw kopalnych i jak najdłuższym ich wykorzystywaniem. Za ich sprawą do opinii publicznej dochodzą nieraz nieprawdziwe bądź zmanipulowane informacje na temat PV, jak np. to, że w ogólnym rozrachunku fotowoltaika jest droga, że jest niestabilna, że zabiera miejsca pracy czy obszary rolne. Eksponowanie wyłącznie zagrożeń – bardzo często wydumanych – związanych z PV, wpływać może na jej bardziej negatywne postrzeganie społeczne, co napawa mnie niepokojem.

Niezwykle istotnym czynnikiem w kontekście dalszego rozwoju źródeł odnawialnych jest – często niedoceniana – świadomość społeczna. Eksponowanie wyłącznie zagrożeń – bardzo często wydumanych – wpływać może na jej bardziej negatywne postrzeganie społeczne, co napawa niepokojem.

Nie powinniśmy chyba jednak sekować wskazywania nie tylko szans, ale i zagrożeń związanych z odnawialnymi źródłami energii?

Zdecydowanie nie, jednak nie powinniśmy też puszczać płazem oczywistych manipulacji ze strony środowisk chcących bronić za wszelką cenę energetyki opartej na paliwach kopalnych. Dla przykładu – mało kto wie, że Elektrownia Bełchatów spala jedną tonę węgla na sekundę, a w ciągu doby emituje 100 tys. ton CO2 oraz ogromne ilości innych szkodliwych pierwiastków. Tej emisji nie są w stanie skompensować wszystkie polskie lasy razem wzięte, a mówimy przecież tylko o jednej elektrowni. Nie rozumiem, jak można opowiadać się dziś za kontynuacją modelu energetycznego opartego na tego typu „trucicielach” środowiska.

Mimo wszystko wydaje się, że czas paliw kopalnych zbliża się ku końcowi, czego zdecydowanie domaga się chociażby Unia Europejska. Zakładając, że jest to prawda – wcale nie musi to jednak oznaczać, że systemy elektroenergetyczne poszczególnych państw Europy i świata zostaną zdominowane przez OZE, gdyż pozostaje jeszcze energetyka atomowa, którą planujemy rozwijać również w Polsce.

Elektrownie atomowe są quasi­­‑czystymi źródłami energii o bardzo wysokiej stabilności i w wielu miejscach stanowią faktycznie alternatywę dla źródeł odnawialnych. Ich największym minusem – obok szkodliwych, radioaktywnych odpadów – jest jednak wysoki koszt budowy. Żeby postawić jednostkę o mocy około 5 GW, potrzeba około 20 mld dolarów, a czas realizacji może trwać 12‑15 lat, w zależności od użytych rozwiązań. W skrócie: czekamy bardzo długo i płacimy bardzo drogo.

Dla porównania – tylko w styczniu i lutym br. oddano w Chinach instalacje fotowoltaiczne o łącznej mocy przekraczającej 20 GW. Nawet jeśli przyjmiemy, że energia słoneczna nie jest stabilna, dzieląc uzyskaną moc przez 4, wychodzi nam, że równowartość energetyczną elektrowni atomowej udało się w Państwie Środka zbudować w kilka miesięcy, a nie w kilkanaście lat i to za znacznie niższe środki finansowe. Moją intencją nie jest krytyka źródeł jądrowych – stanowią one zdecydowanie lepszą alternatywę od np. elektrowni węglowych, jednakże myśląc nad przyszłością polskiego systemu, warto zadać sobie pytanie: jak daleko do przodu w ciągu najbliższych 15 lat, w których będziemy budowali atom, pójdą źródła odnawialne? I czy nie okaże się, że wyjdziemy na tym jak Zabłocki na mydle.

Źródła jądrowe stanowią znacznie lepszą alternatywę od elektrowni węglowych, jednakże myśląc nad przyszłością polskiego systemu elektroenergetycznego, warto zadać sobie pytanie: jak daleko do przodu w ciągu najbliższych 15 lat, w których będziemy budowali atom, pójdą źródła odnawialne?

Chciałbym jednak przestrzec przed jednym, niestety prawdopodobnym scenariuszem, w którym przez najbliższych 20‑30 lat przyjmiemy strategię dwubiegunowego systemu bezpieczeństwa energetycznego kraju. To znaczy – z jednej strony zainwestujemy w źródła zielone oraz ewentualnie w energetykę atomową, a z drugiej wydamy pieniądze na renowację przestarzałych węglowych bloków energetycznych. Czy mamy świadomość, że te drugie nigdy się nam nie zwrócą? Trzeba wskakiwać do nowego pociągu, a nie balansować między nowym, a starym.

Zahaczmy o wątek pomorski – jaka może być rola naszego regionu w nowozdefiniowanym polskim systemie elektroenergetycznym, bazującym w dużej mierze na odnawialnych źródłach energii?

W czasach gdy projektowano polski system elektroenergetyczny, największe potrzeby energetyczne naszego kraju były skupione w jego południowej części, przede wszystkim na Śląsku, gdzie mieszkało 1/5 ludności, gdzie funkcjonowały kopalnie, huty i innego typu liczne zakłady przemysłowe. Na południu kraju zlokalizowana została większość naszych elektrowni, a na Wybrzeżu, na którym też obecny był przecież duży przemysł, elektrowni nie postawiono – tu energia wędrowała sieciami przesyłowymi z południa.

Przenosząc się do współczesności – myśląc o przyszłym kształcie polskiej sieci elektroenergetycznej, trzeba przede wszystkim zdefiniować potrzeby naszego przemysłu, który jest ogromnym konsumentem energii. Wymaga to głębszego namysłu, czego najlepszym przykładem jest chociażby przemysł związany z produkcją samochodów spalinowych, który – biorąc na poważnie unijne założenia – po 2035 r. nie będzie miał w Europie racji bytu. Pojawia się zatem pytanie, co stanie się z polskimi fabrykami, które produkują specyficzne elementy aut, jak np. silniki? Należy się zastanowić, jakie rodzaje działalności produkcyjnej w Polsce pozostaną, a jakie nie oraz jakiego typu produkcja będzie się rozwijała w miejsce tej zamykanej.

Myśląc o przyszłym kształcie polskiej sieci elektroenergetycznej, trzeba przede wszystkim zdefiniować potrzeby naszego przemysłu, który jest ogromnym konsumentem energii.

To tylko jeden z wielu czynników, które trzeba mieć na uwadze w kontekście projektowania sieci energetycznej. Innym, bardzo istotnym założeniem powinno być dążenie do tego, by energia produkowana była lokalnie i zużywana lokalnie, a nie transferowana przez cały kraj do miejsca wykorzystania.

Czy można mówić o dobrych warunkach klimatycznych dla rozwoju fotowoltaiki na Pomorzu?

Niech za odpowiedź posłuży poniższy przykład: moja firma zbudowała farmę fotowoltaiczną o mocy 1,3 MW w bułgarskim Kruszare. Identyczna farma powstała niedługo później w województwie lubelskim, w gminie Wisznice. Po kilku latach miałem okazję porównać dokładne wyniki obydwu elektrowni i okazało się, że wygenerowały niemal identyczną ilość energii. A przecież wydawałoby się, że więcej energii powinna wytworzyć instalacja z Bułgarii, kojarzącej się nam przecież ze słońcem. Co jeszcze ciekawsze, analiza danych doprowadziła mnie do wniosku, że w okresie listopad‑luty na polskiej farmie produkowano dwa razy mniej energii niż w Bułgarii, a latem – dużo więcej.

Jak to możliwe? Odpowiedź jest prosta: po pierwsze, w Polsce ze względu na szerokość geograficzną latem dzień jest dużo dłuższy, a zimą dużo krótszy. Po drugie – krzemowe panele fotowoltaiczne tracą swoją wydajność przy bardzo wysokich temperaturach: im bardziej się rozgrzeją, tym słabiej działają. Działa to na korzyść państw takich jak nasze, a w szczególności regionów takich jak Wybrzeże. Cóż bowiem z tego, że jest u nas mniej słońca niż nad Morzem Czarnym czy Śródziemnym, skoro jeżeli już się pojawi, pozwala ono na znacznie bardziej wydajną pracę paneli? Nie widzę żadnych przeciwwskazań, żeby Pomorze było „obłożone” fotowoltaiką – nie tylko na dachach domów, ale też za sprawą większych instalacji montowanych m.in. na wysypiskach śmieci czy terenach poprzemysłowych.

Warto zatem dziś dalej „wchodzić” w fotowoltaikę?

Jestem przekonany, że stoimy u progu ery odnawialnych źródeł energii. Rozpoczynamy nową epokę, w której OZE oraz cały przemysł z nimi związany będą stanowiły koło napędowe globalnej gospodarki. Wiedzą o tym wszystkie państwa i wszystkie one również – w wolniejszym lub szybszym tempie – idą w tym kierunku. Za większością przemawia głównie czynnik ekonomiczny, ale wiele z nich ma na uwadze także wzgląd ekologiczny, związany z ograniczeniem emisji dwutlenku węgla oraz zanieczyszczeń. Będąc członkiem Unii Europejskiej doskonale zdajemy sobie z tego sprawę, a co więcej – jesteśmy zobligowani do konkretnych działań w tym kierunku. Jeśli więc pyta Pan, czy warto iść w kierunku fotowoltaiki, czyli jednego z OZE, to odpowiadam: owszem, i nie ma ku temu żadnych wątpliwości.

Jestem przekonany, że stoimy u progu ery odnawialnych źródeł energii. Rozpoczynamy nową epokę, w której OZE oraz cały przemysł z nimi związany będą stanowiły koło napędowe globalnej gospodarki.

O autorze:

Z Andrzejem Gołygą , Prezesem Jabil Circuit Poland w Kwidzynie, rozmawia Leszek Szmidtke , dziennikarz PPG i Radia Gdańsk. Leszek Szmidtke: Kwidzyn, a nie Gdańsk, Pomorze, a nie na przykład Dolny Śląsk. Szczególnie w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych nasz region nie był mekką dla inwestorów. Czym się kierował Philips, wybierając Kwidzyn? Andrzej Gołyga: Zanim Philips podjął decyzję o wyborze miejsca na swoją inwestycję, po Polsce jeździła specjalna delegacja. Oglądała między innymi Warszawskie Zakłady Telewizyjne oraz Gdańskie Zakłady Unimor, odwiedziła fabrykę Curtis w Mławie, a także Bydgoszcz i właśnie Kwidzyn. W tutejszej fabryce były wytwarzane podzespoły do telewizorów Philips. Organizacja pracy, nowoczesne zarządzanie, zaangażowanie ludzi, wiara w to, co robią, a także postawa samorządu spowodowała, że wybór padł na Kwidzyn. Takich inwestycji jak nasza nie było w Polsce zbyt wiele, więc szybka deklaracja samorządu, że znajdą odpowiedni teren i pomogą w infrastrukturze, miała ogromne znaczenie. Zaangażowanie lokalnej władzy odbiegało od tego, z czym spotykaliśmy się w innych tej wielkości miastach. Nie bez znaczenia jest kultura techniczna w danym miejscu, no i gwarancja wysokiej jakości wyrobów. Poza tym każdy, kto inwestuje kilkaset milionów dolarów, musi przewidywać, co będzie się działo za kilka czy kilkanaście lat. Czyli poszukując ludzi do pracy dzisiaj, musi sobie odpowiedzieć, czy za kilkanaście lat nadal będzie miał pracowników, jak wzrosną koszty, czy to wciąż będzie dobre miejsce do produkcji. - Te kryteria bardziej sprzyjają dużym miastom. Gdzie zatem mniejsze miejscowości mogą poszukiwać swojej szansy? Same muszą określić, jakich szukają inwestorów. Miejscowość, którą zamieszkuje 10 tysięcy ludzi, nie ściągnie inwestora chcącego w swojej fabryce zatrudniać 5 tysięcy pracowników. Kwidzyn ma dzisiaj 40 tysięcy mieszkańców, my zatrudniamy 5600 osób, a nasi dostawcy 3500. International Paper również daje pracę kilku tysiącom ludzi. Kwidzyn nie ma już ludzi do pracy, osiągnął barierę rozwoju. Dotyczy to również położonych w pobliżu miejscowości, w tym na przykład Sztumu. - Sprawna komunikacja nie rozwiąże w takim razie tego problemu. Nie rozwiąże, dlatego tworząc strategię, plany rozwoju, trzeba nakreślić pewne granice i odpowiedzieć sobie na pytanie, ile chcemy mieć przemysłu, ile turystyki, rolnictwa, ile osób można zatrudnić w tzw. sferze budżetowej. Inwestor zwraca uwagę na to, ilu i jakich znajdzie ludzi do pracy. Utworzenie specjalnej strefy ekonomicznej niewiele pomoże, jeżeli nie będzie miał kto pracować. - A czy strefy są jeszcze skutecznym narzędziem do ściągania inwestorów? Sama strefa nie jest już magnesem. Ważniejszy na przykład jest potencjał danego regionu, właśnie kadry. Dlatego bezpieczniej jest dla inwestora znaleźć miejsce w pobliżu Gdańska, Wrocławia czy Warszawy. Rynek pracy jest ogromny i łatwiej tam szukać odpowiednich ludzi. Ale można też ich stracić, bo jest więcej firm i kuszą wyższymi zarobkami czy awansem. W mniejszej miejscowości ta fluktuacja nie jest tak duża. Oczywiście warunki, jakie stwarza lokalna władza, są również bardzo ważne. Jeżeli inwestor może liczyć na 40 czy 50 procent ulgi, to sporo oszczędza. Dlatego strefy mają znaczenie, tak samo jak ulgi przyznawane przez samorządy. Chociaż ranga stref i ulg jest mniejsza niż przed laty. Osiem lat temu bardzo mocno zabiegałem, żeby w Kwidzynie powstała specjalna strefa ekonomiczna. Dlaczego? Bo wtedy innych ulg nie było. Dzisiaj możliwości jest dużo więcej. Jest na przykład Program Operacyjny Innowacyjna Gospodarka na lata 2007-2013. - Spotkałem się z takim porównaniem, że w XXI wieku światowe koncerny, szczególnie tzw. wysokich technologii, pełnią podobną funkcję jak przed wiekami zakony, które przynosiły nowe spojrzenie na gospodarkę, wprowadzały cywilizację. Tak to wygląda. Pamiętam, jak trafiłem do Kwidzyna i ile wysiłku mnie kosztowało znalezienie kilku dobrych inżynierów biegle mówiących po angielsku. Musieliśmy organizować masowe kursy języka angielskiego. Osiedlenie się Philipsa w Kwidzynie otworzyło wielu ludziom drzwi do Europy. W połowie lat dziewięćdziesiątych tylko nieliczni wyjeżdżali na Zachód. Pomijam już zyski dla domowych budżetów, kiedy wartość niemieckiej marki czy holenderskiego guldena w stosunku do złotówki była dużo większa niż dzisiaj euro. Ludzie poznawali nie tylko inne zasady panujące w firmach, w przemyśle, ale widzieli też inne domy, restauracje, inny stosunek do nich. Byliśmy wówczas oknem na świat. Koncern finansował znakomitych zagranicznych ekspertów, którzy przyjeżdżali do Kwidzyna i uczyli zarządzania ludzkimi zespołami i projektami. Dzisiaj to codzienność, ale dziesięć lat temu to była nowość. Teraz role się odwróciły i do nas przyjeżdżają ludzie z całego świata po wiedzę. Niemal wszyscy liczący się w produkcji telewizorów oraz podzespołów słyszeli o Kwidzynie. - Wpływacie znacząco na kształt rynku pracy w tym mieście oraz w całym powiecie, ale czy macie jakiś wpływ na profil nauczania w szkołach ponadgimnazjalnych, a szczególnie zawodowych? Czy również Politechnika Gdańska uwzględnia potrzeby takich firm jak Jabil? Nasza współpraca z uczelniami ma długą tradycję. Byliśmy chyba pierwszą firmą, która podpisała umowę z Politechniką Gdańską. Ludziom się czasami wydaje, że współpracujemy z uczelniami tylko po to, żeby je sponsorować i wyciągać absolwentów. Otwieramy się przed studentami i przyjmujemy ich na praktyki. Kształcą się nie tylko w naszej specjalizacji, ale są tu również studenci informatyki, automatyki, mechaniki, logistyki oraz transportu, a także organizacji i zarządzania. Powstają u nas prace dyplomowe, i piszą je nie tylko studenci Politechniki Gdańskiej, ale również Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu oraz Politechniki Wrocławskiej. - Czy rozmawiając z władzami miasta lub powiatu, sugerujecie zmiany w kierunkach kształcenia w szkołach, którymi zarządzają? Oczywiście. Władzom samorządowym mówimy, jaki profil nas interesuje, czego oczekujemy, i robimy to od wielu lat. W tamtejszym Zespole Szkół Zawodowych utworzono specjalną klasę, w której młodzież jest kształcona z myślą o takich pracodawcach jak Jabil. Nie ograniczamy się jedynie do Kwidzyna. Współpracujemy na przykład z Technikum Elektronicznym z Inowrocławia, z Liceum w Malborku. Podobnie jest na Politechnice Gdańskiej, gdzie przy rektorze działa rada zrzeszająca przedstawicieli największych firm zainteresowanych współpracą z tą uczelnią. Uwagi, które przekazujemy, są rzeczywiście uwzględniane przy tworzeniu czy zmianach specjalizacji. Jednym z takich przykładów jest nasz postulat, by wprowadzić do kształcenia zarządzanie projektami. Tak więc mamy wpływ na to, jak kształcone są kadry, chociaż oczywiście chcielibyśmy mieć więcej do powiedzenia. - Absolwenci Politechniki są rozchwytywani przez pracodawców. To słaba motywacja dla tej i temu podobnych uczelni. Może zatem przydałaby się jakaś konkurencja? Rozwijają się wyższe szkoły o profilu ekonomicznym, pedagogicznym. Takie, które nie ponoszą zbyt dużych kosztów. Wystarczy budynek i dobra kadra. Nie wyobrażam sobie na tym etapie rozwoju polskiego szkolnictwa wyższego prywatnych uczelni o profilu technicznym. Takie kierunki jak fizyka, a szczególnie fizyka ciała stałego, czy chemia krystaliczna wymagają dużych nakładów. Elektronika, elektrotechnika, automatyka idą tak szybko do przodu, że studenci powinni mieć dostęp do najnowocześniejszych urządzeń. To jest bardzo kosztowna wiedza. Szkół prywatnych jeszcze długo nie będzie na nią stać. - Ale pojawiają się też inne możliwości. Właśnie w Kwidzynie powstaje park naukowo-technologiczny. Czy takie inicjatywy budzą zainteresowanie dużych firm? Jestem w to zaangażowany, ale na parki naukowotechnologiczne musimy spojrzeć bardziej z perspektywy regionalnej. Tego typu inicjatywy nie mogą powstawać niezależnie. Muszą tworzyć pewną całość, uzupełniać się, a nie konkurować. Oczywiście są na to środki z Unii Europejskiej, które pomogą w stworzeniu, a później w utrzymaniu takich instytucji. Firmy takie jak Jabil poradzą sobie bez parków, ale regionowi parki są potrzebne do rozwoju. Firmy globalne zawsze będą się zastanawiały, co nas tu jeszcze trzyma? Na pewno tania siła robocza, na drugim etapie produkcja po najniższych kosztach. Koncerny jednak nieustannie spoglądają na Chiny, Indie, a teraz także na Wietnam. Co pozostanie, gdy się tam przeniosą? Czy regiony będą w stanie wykorzystać kadry, potencjał do rozwoju mniej zależnego od wielkich korporacji? Dlatego uważam, że takie parki są potrzebne na Pomorzu. Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Z Andrzejem Gołygą , prezesem Jabil Circuit Poland , rozmawia Iwona Wysocka, dziennikarka PPG i Radia Gdańsk. Jak to jest mieć ciągle tego samego klienta? W tej chwili mamy kilku klientów z różnych branż. Kiedy jeszcze byliśmy Philipsem, nastawialiśmy się wyłącznie na jednego klienta i jeden rynek. Natomiast odkąd jesteśmy firmą Jabil, zdobywamy nowych klientów. To już nie jest to samo. Teraz dywersyfikujemy odbiorców – to nam pomaga, szczególnie w momentach zachwiania rynku.
Kryzys jest pewnego rodzaju problemem, ale też okazją, którą warto wykorzystać.
Jakie są według Pana perspektywy pomorskiego eksportu? Trudno się wypowiadać w sprawie całego regionu. Takie firmy jak my czy Flextronics, które są częściami wielkich koncernów międzynarodowych, z natury rzeczy działają na rynku globalnym. Kryzys w jakimś sensie wpływa na nie, ale nie blokuje ich działalności. Natomiast trudno mi mówić na temat polskich małych i średnich firm, które pracują na wybrzeżu i eksportują. Popyt za granicą zmalał. W jakim stopniu? Jeszcze nie wiadomo. Konsekwencje kryzysu finansowego są już widoczne i będą odczuwalne w pewnego rodzaju kryzysie gospodarczym. Pojawia się pytanie, jak głęboki będzie ten kryzys. Wydaje mi się, że Polska jest w stosunkowo dobrej sytuacji, jeśli weźmie się pod uwagę koszty pracy, które w tym regionie są nadal stosunkowo niskie. Warto obserwować rozwój kryzysu węgierskiego – w jakim stopniu Węgrzy, którzy otrzymali pieniądze z Unii Europejskiej, będą potrafili się podnieść i zwiększyć eksport swojej gospodarki. My w jakimś sensie naturalnie wchodzimy w lukę, którą Węgrzy stworzyli. Kryzys jest pewnego rodzaju problemem, ale też okazją, którą warto wykorzystać. Gdzie w takim razie powinniśmy uderzać? Które rynki zdobywać, a które sobie darować? Moim zdaniem należy trzymać się rynków Europy Zachodniej. Ta część świata przyzwyczaiła się do dużej konsumpcji. Rynki wschodnie są wprawdzie chłonne, ale niestabilne i bardzo czułe na zmiany, na barometr gospodarczy. Proszę zobaczyć, co się wydarzyło na Ukrainie czy w Rosji. Wystarczyło zachwianie gospodarki, żeby ludzie na masową skalę wymieniali walutę czy ruszyli do banków, by wycofać z nich pieniądze. Także samo zaufanie do tamtejszej gospodarki jest jeszcze bardzo małe. Jeśli się spojrzy na Europę Zachodnią, widać, że ona reaguje inaczej; podchodzi z pewnym spokojem i zrozumieniem do tego, co się dzieje, choć oczywiście stara się podejmować kroki, które pomogłyby jej wyjść z kryzysu. Jednocześnie nie wydaje mi się, żeby społeczeństwa przyzwyczajone do konsumpcji nagle straciły pieniądze i zaprzestały ich wydawania. To jest raczej mało prawdopodobne. Przykład Hiszpanii jednak temu przeczy. Media donoszą, że Hiszpanie zacisnęli pasa. Idą do szewca ze starymi butami, zamiast do sklepu po nowe, przerabiają ubrania; dobre czasy nastały dla hiszpańskich krawców. No właśnie. Czyli mamy do czynienia z sytuacją, w której jedni będą tracić, a inni zarabiać. To jest właśnie piękno gospodarki wolnorynkowej. Kiedy jedni tracą, inni natychmiast znajdują dla siebie lukę, którą zagospodarowują i na niej zarabiają. To są właśnie hiszpańscy szewcy czy krawcy. Takie luki trzeba znaleźć i wykorzystać. Są mądrzy ludzie, którzy na to tylko czekają. Mają pewien kapitał i natychmiast zaczynają go inwestować. Na czym polega specyfika eksportu w pańskiej firmie? Powstaliśmy w Kwidzynie jako firma Brabork. Już wtedy mieliśmy świadomość, że musimy współpracować z rynkiem europejskim. Cały czas pracujemy dla wielu różnych klientów z całej Europy. Dzisiaj mamy do czynienia z dwoma dużymi wyzwaniami. Pierwsze jest związane z kryzysem. Drugie jest uwarunkowane zmianami technologii telewizorów. Niewiele się na ten temat mówi, ale już praktycznie przeszliśmy z telewizorów kineskopowych na LCD czy plazmy. Mamy teraz do czynienia z nową generacją telewizorów płaskich. To stwarza dodatkowy popyt. Pojawił się również trzeci czynnik. Jest on związany z rozwojem telewizji cyfrowej. Ludzie kupują odbiorniki, które są albo HD ready, albo HD. Nasza firma ma do czynienia z bardzo ciekawym okresem na rynku Następuje zmiana generacyjna. Porównałbym to do czasów przechodzenia z telewizji czarno-białej na kolorową. Teraz mamy okres totalnej zamiany odbiorników kineskopowych na płaskie. Rzeczywiście, można to nazwać skokiem cywilizacyjnym. Jak ocenia Pan w tej sytuacji perspektywy rozwoju swojej firmy? Jaki jest Wasz najważniejszy cel? Mamy dwa cele podstawowe: zwiększać sprzedaż i pomnażać zysk. To jest najważniejsze. Natomiast jest to trudne do osiągnięcia, szczególnie w sytuacji kryzysowej. Dlatego trzeba poszukiwać nowych rynków i dywersyfikować produkcję. Chcemy mieć więcej i różnorodnych klientów. Przed nami też inwestycje w nowe, zaawansowane technologie. Chodzi o to, by przy tym samym zatrudnieniu i w tym samym czasie tworzyć lepszy, nowocześniejszy produkt. Do tego potrzebne są pieniądze. Jak u Państwa wygląda finansowanie eksportu? W dobie kryzysu bankowego nie jest łatwo zdobyć kredyt. Jak sobie radzicie? Na szczęście nasza sytuacja była i jest dobra, zarówno w Polsce, jak i na świecie. Jabil jest firmą, która w tym kryzysie w jakimś sensie się odnajduje. Sytuacja dużego zadłużenia i problemów ze znalezieniem lub spłatą kredytu nie dotyczy naszej korporacji. Jabil jest w dobrej sytuacji finansowej. A przyszłość? Dzisiaj nikt nie wie, do jakiego poziomu i jak głęboko kryzys dosięgnie gospodarki. Kryzys finansowy już mocno wpłynął na rynki. Wiele firm poniosło straty. Jednocześnie taka sytuacja stwarza okazje dla innych przedsiębiorstw. Te, które przetrzymają i mają pieniądze, będą miały możliwość szybszego rozwoju.
Trzeba jak najszybciej zmienić prawo, chociażby w zakresie podatku VAT.
Jakie są dziś bariery dla pomorskiego czy polskiego eksportu? Co powinno się w tej materii zmienić? Jak trzeba zmienić prawo? Czy powinny pojawić się jakieś formy wspierania eksportu? O tak! Są pewne podstawowe sprawy dotyczące podatku VAT. W Polsce podmiot, który importuje lub eksportuje, musi czekać pół roku na zwrot VAT, a w innych państwach Unii Europejskiej czeka się najwyżej miesiąc lub wcale. Powinniśmy stworzyć takie samo prawo, jakie obowiązuje w innych państwach Unii. To jest podstawa. To będzie dobre dla naszej gospodarki. I druga sprawa – Polska dostała bardzo dużo pieniędzy na gospodarkę innowacyjną oraz na rozwój. W tej kwestii ważny jest dostęp do informacji oraz współpraca firm z przedstawicielami nauki i władz, żeby trafnie ocenić, co można z tymi pieniędzmi zrobić. Polska jest w tej chwili w fantastycznej sytuacji. Z jednej strony mamy nadal niższe koszty pracy niż inni, z drugiej – możliwość wykorzystania pieniędzy unijnych. Natomiast trzeba jak najszybciej zmieniać prawo, dostosować je do unijnych przepisów.
Podstawa sukcesu eksportera: myślenie długoterminowe i stuprocentowe nastawienie na klienta.
Kilka dobrych rad od doświadczonego eksportera dla tych, którzy zaczynają. Na co powinni zwracać uwagę, by na samym początku drogi nie wpaść w kłopoty? Jest kilka podstawowych zasad. Po pierwsze – nie należy nastawiać się na krótki biznes. Jeżeli ktoś tworzy firmę i chce ją rozwijać, nie może się koncentrować na krótkim horyzoncie czasowym. Powinien myśleć o przyszłości. Musi mieć wizję tego, co będzie robił za trzy, pięć czy dziesięć lat. Druga sprawa to nastawienie się na klienta – w stu procentach. Wszyscy wiemy, że tak naprawdę w gospodarce rynkowej żyje się z klienta. Nie można go oszukiwać. Trzeba szukać z nim porozumienia, iść na kompromis, negocjować. Klient istnieje na tym samym rynku co my. On chce jak najtaniej i jak najlepiej kupić. My chcemy zarobić i dostarczyć mu jak najlepszy produkt. Trzeba zrozumieć potrzeby klienta, odpowiedzieć na nie, a czasem zaskoczyć go czymś super. W ten sposób zbudujemy pewnego rodzaju wieloletnią więź. A za tym przyjdą pieniądze. Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego i Radia Gdańsk. Leszek Szmidtke: 25 i 26 maja energetyka słoneczna w Niemczech wyprodukowała 22 gigawaty energii. Taka ilość zaspokoiła połowę zapotrzebowania tego kraju na energię i był to rekord świata. Niemiecki przykład będzie zaraźliwy? Andrzej Gołyga: Niemiecka fotowoltaika rozwija się znakomicie, ale i tam nie cichnie dyskusja nad sensem takiej energetyki czy szerzej – nad priorytetami energetycznymi. Niemiecka gospodarka potrzebuje bardzo dużo energii i największym problemem było jej dostarczenie w godzinach szczytu. Nie da się w ten sposób regulować i dopasowywać energetyki jądrowej lub węglowej. Fotowoltaika jest pod tym względem dużo bardziej elastyczna niż energetyka wiatrowa. Dlatego Niemcy zamierzają zwiększać udział fotowoltaiki tak, by w 2032 roku osiągnąć 66 gigawatów. Obecnie otrzymują 25 GW, więc będzie to naprawdę duży skok. Jednocześnie cały czas obniżają taryfy. Zaczynali w 2007 roku od 49 eurocentów za kWh, obecnie taryfa wynosi mniej niż 20 eurocentów. Niemiecki rząd chce też wprowadzić roczny limit ilości instalowanej mocy. Zatem trochę chcą zwolnić, ale równocześnie do 2022 roku zamierzają zamknąć wszystkie swoje elektrownie jądrowe.
Większość krajów Unii Europejskiej stworzyła jasne i przejrzyste regulacje, które umożliwiają szybki rozwój energetyki odnawialnej. Powinniśmy pójść tym śladem.
W Niemczech osiąga się obecnie 25 GW energii słonecznej, w Polsce natomiast 3 MW. Czego, oprócz zbliżonego dofinansowania, trzeba, żeby nastąpił w naszym kraju – także na Pomorzu – rozwój takiej energetyki? Rozwój energetyki fotowoltaicznej zależy od kilku czynników. Przede wszystkim potrzebne są stałe taryfy, które pozwalają na długoletnie inwestowanie. Nasz system zielonych certyfikatów jest zbyt zagmatwany. Większość krajów Unii Europejskiej stworzyła jasne i przejrzyste taryfy, które umożliwiają szybki rozwój energetyki odnawialnej. Powinniśmy pójść tym śladem. Tymczasem w Polsce nie ma jeszcze nawet ustawy regulującej rynek energetyki odnawialnej. Nie dokonano dywersyfikacji odnawialnych źródeł, a przecież różnią się kosztami i okresem zwrotu poniesionych nakładów. W pewnym stopniu jest to efekt słabego lobbingu przedsiębiorców zajmujących się OZE. W Polsce bardzo dużo się mówi o energetyce atomowej. Czas budowy elektrowni atomowej o mocy od 1,5 do 2 GW wynosi około 15 lat. Koszt takiej inwestycji przekracza 15 mld dolarów. Tymczasem w Niemczech w ubiegłym roku tylko sama fotowoltaika, że nie wspomnę o innych odnawialnych źródłach, to 7,5 GW zainstalowanej mocy! Podkreślam, że taki poziom udało się uzyskać tylko z tego źródła w ciągu roku. Koszt był dużo niższy niż w przypadku budowy elektrowni jądrowej, poza tym są to prywatne pieniądze i państwo nie musi inwestować w budowę. Owszem, później są odpowiednio skonstruowane taryfy, ale i tak jest to znacznie tańsza energia niż z elektrowni atomowej. W takie źródła inwestują prywatne osoby, firmy, powstają nawet spółdzielnie gminne. Żyją z tego tysiące ludzi. Dla lokalnych społeczności, nawet dla władz samorządowych, to doskonała inwestycja. Tymczasem do tej pory w Polsce powstała tylko jedna farma o mocy 1 MW. W Polsce jest bardzo mała świadomość społeczna – często myli się wytwarzanie energii elektrycznej z panelami solarnymi służącymi do ogrzewania wody i budynków. Mój związek z fotowoltaiką jest dosyć długi, przecież produkowaliśmy ogniwa w Kwidzynie. Jednak dopiero kiedy skończyłem pracę w Jabil Circuit i zacząłem jeździć po Europie, zobaczyłem, jak to jest powszechne. Pierwszą umowę na farmę fotowoltaiczną podpisałem w sierpniu ubiegłego roku. Obecnie mam elektrownię o mocy 400 kW i drugą nieco większą, dającą już 1,3 MW. W kilku miejscach buduję elektrownie o łącznej mocy 6 MW. Na zbudowanie od podstaw elektrowni fotowoltaicznej potrzeba 4–5 miesięcy. Być może samorządom brakuje pieniędzy na takie inwestycje. Zbyt dużo było do nadrobienia w infrastrukturze drogowej, kanalizacyjnej i dlatego władze gmin kierowały środki na zaspokojenie tych podstawowych potrzeb. Powstało również wiele szkół, sal gimnastycznych i boisk. Wszystko bardzo potrzebne, ale będąc człowiekiem biznesu, oceniam to też z innej strony: takie inwestycje nie przynoszą pieniędzy. Dlatego uważam, że kolejność powinna być inna. Najpierw trzeba inwestować w projekty, które przyniosą zysk, a później można wydawać pieniądze na poprawę jakości życia mieszkańców. Wtedy też będzie mniej samorządów mających problem ze spłatą długów. Żeby mogła się rozwijać taka energetyka, potrzebne jest też mocne wsparcie rządu dla samorządów. W krajach europejskich taryfy są coraz niższe, a jeszcze szybciej spadają ceny urządzeń do produkcji prądu z energii słonecznej. W Polsce poważniejszą barierą niż koszty są przeszkody prawne. Jesteśmy na 22. miejscu w Unii Europejskiej pod względem ilości energii uzyskiwanej ze słońca. Wyprzedzają nas między innymi Wielka Brytania, która przecież nie należy do krajów szczególnie nasłonecznionych, oraz Dania, Belgia i Holandia. Czy ten rodzaj energetyki daje większe – niż inne odnawialne źródła – korzyści lokalnym społecznościom? Moim zdaniem tak, gdyż inwestowanie na szeroką skalę mocno pobudza lokalną produkcję elementów montażowych, handel oraz instalatorstwo i później serwis. Farmy fotowoltaiczne trzeba ogrodzić, wyposażyć w systemy elektronicznego sterowania i monitoringu. W Niemczech setki tysięcy ludzi znalazło zatrudnienie przy budowie i serwisie elektrowni słonecznych. Pomijam różne podatki, które także płyną do lokalnych budżetów. Opierając się na przykładzie naszego zachodniego sąsiada, warto podkreślić, że z tego żyje wielu drobnych przedsiębiorców. Obowiązek odbioru energii z takiego źródła zapewnia im stały dochód. Urządzenia są bardzo trwałe i mają wieloletnie gwarancje. Dodatkowo takie farmy są niemal bezobsługowe. W domu na komputerze mogę sprawdzić, co się dzieje na mojej farmie w Bułgarii – mam tam kamery – a dodatkowo widzę, ile energii produkuje każda z elektrowni. Dlaczego wybrał pan Bułgarię? Oczywiście jest tam więcej słonecznych dni niż w Polsce, ale czy było to jedyne kryterium? W Bułgarii są bardzo korzystne taryfy. Kiedy podejmowałem decyzję o inwestowaniu w 2011 roku, stawka wynosiła 350 euro (dla instalacji wolnostojących) za jedną megawatogodzinę. Podobnie jak w innych krajach, także w Bułgarii ceny spadają i na początku tego roku było to już 248 euro. Na szczęście równie szybko tanieją urządzenia do przetwarzania energii słonecznej na prąd. Ogromne znaczenie ma też gwarancja stałych cen, gdyż obniżające się taryfy dotyczą wyłącznie nowych umów. W przyszłym roku nastąpi kolejna obniżka, ale ponieważ w ub. roku podpisałem umowę na 350 euro za jedną megawatogodzinę, to stawka będzie obowiązywała przez 20 lat Przy takiej ilości słońca, jaka występuje w Bułgarii, czas zwrotu mojej inwestycji wyniesie 5–6 lat. Oprócz korzystnych taryf bardzo ważne jest prawo, jasno określające warunki budowy, podłączenia do sieci itp. Czy przy podobnie skonstruowanych taryfach i logicznym prawie Polska byłaby dobrym miejscem do zainwestowania, mimo mniejszej liczby słonecznych dni? Oczywiście. Chętnie postawię w Polsce, a tym bardziej na Pomorzu, takie elektrownie, jeżeli tylko prawo będzie bardziej przejrzyste i zostaną zagwarantowane bardziej stabilne taryfy. Warunki, które zostały zapisane w propozycji nowej ustawy, już były zachęcające do inwestowania. Przy dzisiejszych kosztach budowy czas zwrotu wyniósłby 6 do 7 lat, a to czyni już taką inwestycję interesującą. Pas nadmorski od Władysławowa do Kołobrzegu jest, obok Zamojszczyzny, obszarem najbardziej nasłonecznionym, więc inwestorzy, po ustanowieniu odpowiedniego prawa, właśnie tutaj się skierują. Różnice nie są jednak duże i w pozostałych regionach Polski też będą budowane elektrownie fotowoltaiczne. Farma, którą postawiono w Wierzchosławicach pod Tarnowem, ma jedno z najgorszych nasłonecznień, a mimo to jej funkcjonowanie jest opłacalne.
Energetyka idzie w kierunku tzw. prosumentów, czyli swoistego połączenia konsumenta oraz producenta energii,co jest ściśle związane z rozwojem inteligentnych sieci, energetyki odnawialnej i rozproszonej.
Energetyka słoneczna ma jednak wadę – nie pracuje w nocy. Sojusznikiem będzie tradycyjna energetyka węglowa, jądrowa czy gazowa. Dobrym uzupełnieniem fotowoltaiki są turbiny wiatrowe. W Niemczech oraz Austrii często spotyka się połączenia tych dwóch źródeł odnawialnej energii. Z energetyką słoneczną współpracują również biogazownie. Nie wyobrażam sobie funkcjonowania takich źródeł bez inteligentnej sieci. Energetyka idzie w kierunku tzw. prosumentów, czyli swoistego połączenia konsumenta oraz producenta energii. Kraje, które postawiły na energetykę odnawialną i rozproszoną, musiały sobie poradzić z rozliczeniami z drobnymi producentami i konsumentami jednocześnie. W polskich warunkach trzeba będzie pokonać jeszcze jedną poważną barierę. Jest nią stan naszych sieci elektroenergetycznych. Coraz większy udział małych źródeł energii wymaga zwiększenia gęstości i unowocześnienia sieci przesyłowych. Czy przy porównywalnym tempie rozwoju odnawialnych źródeł energii w Polsce budowa elektrowni jądrowej ma sens? Nie należy przeciwstawiać sobie różnych źródeł energii. Stabilność i bezpieczeństwo energetyczne wymagają dużego zróżnicowania. Jednak trzeba sobie zadać pytanie, czy inwestowanie olbrzymich pieniędzy w elektrownię atomową w momencie, gdy tak rozwinięte gospodarki jak japońska i niemiecka odchodzą od takiego źródła, jest uzasadnione. Kto wie, jakie będą ceny i dostęp do uranu za 15, 30 lub 50 lat? Pomijam zagospodarowanie zużytego uranu, bo ważniejsze jest zamykanie takich elektrowni i – znowu – są to olbrzymie koszty. Świat postawił na energetykę odnawialną. Każdego roku zwiększa się udział energii pochodzącej ze słońca i wiatru w światowym bilansie. Te źródła są niewyczerpalne i stworzono wokół tego olbrzymi przemysł. Właśnie OZE pobudzają naukę oraz przemysł na całym świecie. Dziękuję za rozmowę.

Skip to content