Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Niewykorzystany potencjał

Z Adamem Jagiełło-Rusiłowskim , Prezesem Stowarzyszenia Teatralno-Edukacyjnego „Wybrzeżak”,

rozmawia Dawid Piwowarczyk

– Czy samorządy są współczesnymi mecenasami sztuki?

– Według mnie – nie. Oczywiście, należy wyraźnie powiedzieć, że inaczej traktuje się kulturę tzw. wysoką, a inaczej kulturę młodzieżową, w którą sam jestem zaangażowany.

– Na czym polega różnica?

– Bardzo często tej drugiej się nie docenia, traktuje jako coś gorszego. Ale muszę powiedzieć, że w różnych miastach wygląda to różnie. Według mnie bardzo dobry jest model gdyński. Tam samorząd deleguje bardzo wiele zadań do organizacji pozarządowych.

– Panie Prezesie, może my mamy potencjał, ale go marnujemy. Rzadko na świecie narody pozwalają sobie na to, żeby sala teatralna, czy muzyczna była wykorzystana czasami tylko raz w tygodniu, albo i rzadziej. Może warto ożywić tę nieużywaną przestrzeń, właśnie dzięki dopuszczeniu do niej podmiotów zewnętrznych?

– Uważam, że to nie tylko kwestia przestrzeni. Inicjatywy oddolne zawsze znajdą swoją przestrzeń, wystarczy im nie przeszkadzać. Według mnie nie jest to główny problem. Moim zdaniem ważniejsze jest opracowanie dobrego systemu wspierania ciekawych inicjatyw.

– Władza woli inwestować w sztukę wyższą, bo to przynosi prestiż, niż w niepewne i mniej medialne projekty, na przykład młodych twórców?

– To oczywiste, władza lubi się pławić w chwale, ale trzeba się zastanowić, czy to, co dobre dla władzy, jest też dobre dla lokalnej społeczności. Zauważmy, że większość dużych projektów importujemy. Tak więc środki idą na bieżącą konsumpcję kultury, a nie na inwestowane w budowanie jej potencjału w regionie. Skoro chcemy uczynić Pomorze regionem kultury, to musimy mieć potencjał lokalny. Oczywiście duże projekty też są ważne i nie można jednego robić kosztem drugiego.

– Czy nie zaniedbujemy czegoś w zakresie edukacji młodych? Nie uczymy dzieci potrzeby „konsumpcji” kultury?

– Wszyscy to zaniedbują. Uczniowie, którzy do nas trafiają, wykazują elementarne braki w obcowaniu z kulturą. Jest z tym coraz gorzej. Grozi nam to, że jak te dzieci dorosną, to nie tylko nie będą czuły potrzeby odbioru sztuki, ale też w ogóle będą uważały za niepotrzebne dofinansowywanie sztuki. Młodych ludzi nie uczy się wrażliwości na wydarzenia kulturalne.

– Czy kultura może na siebie zarabiać?

– Według mnie nie, ale kultura może generować dochody dla całego społeczeństwa. Aktywność kulturalna wiąże się z pewnym stylem życia, który jest według mnie dobry dla gospodarki. Najczęściej poza instytucją sztuki zarabia jeszcze gastronom, taksówkarz. Jest jeszcze inna korzyść. Społeczeństwo konsumujące więcej kultury jest bardziej twórcze i przedsiębiorcze. Sztuka uczy myślenia, zadawania pytań, rozwiązywania problemów. Tam gdzie jest silna kultura, tam zazwyczaj jest też kwitnąca gospodarka.

– Czy władza boi się kultury?

– Zależy, jaka władza. Kultury może się bać tylko osoba mało twórcza, zachowawcza, konserwatywna, która nie wybiega w przyszłość. Taka władza boi się wszystkich zmian, a artyści często wróżą i przepowiadają zmiany.

– Dlaczego Gdańsk będący przez wieki tyglem przyciągającym do siebie ludzi z całego świata teraz stracił na znaczeniu?

– Myślę, że brak odważnych wizji i długofalowych działań. Władza powinna wspierać, tworzyć możliwości, ale nie ingerować zbyt mocno. Według mnie zmarnowano szansę terenów stoczniowych, ale jest jeszcze możliwość, by wykorzystać Dolne Miasto. Trzeba wtedy patrzeć przez pryzmat tworzenia klimatu, a nie budowania nowych, zamkniętych osiedli mieszkaniowych.

– Czemu nie ma gdańskiej bohemy? Dlaczego Gdańsk nie ma swojego klimatu, tak jak Kraków, Wrocław?

– Myślę, że wynika to z tego, że inwestowano głównie w budynki, a nie w ludzi. Nie ma budowania kultury organicznej. Duża część wydarzeń kulturalnych ma charakter fasadowy, niemający żadnego posadowienia w lokalnym pomorskim środowisku twórców.

– A może „boimy” się kultury pomorskiej, bo mamy kompleksy?

– Rzeczywiście nie wierzymy, nie ufamy temu, co jest nasze, swojskie. Nie widzi się interesu we wspieraniu ciekawych projektów oddolnych. Nie znamy naszej kultury lokalnej, więc nawet nie jesteśmy w stanie jej ocenić. Dlatego idziemy stajemy się snobami, konsumujemy to, co przychodzi z zewnątrz, co ma już wyrobioną markę, renomę. Wolimy, gdy ktoś decyduje za nas, co nam się podoba, a co nie.

– Czy kultura może być sposobem na radzenie sobie z problemami współczesności, szczególnie z problemem tzw. trudnej młodzieży?

– Tak. Myślenie rozbieżne uczy rozwiązywania problemu na więcej niż jeden sposób. Jeżeli młody człowiek do nas przychodzi i na przykład dostaje do przygotowania etiudę – czuje, że tworzy coś własnego. Po raz pierwszy w życiu osoba starsza nie mówi „nie próbuj kombinować”, „daj sobie spokój”. Młody człowiek może realizować się, być w czymś konstruktywnym. Po raz pierwszy dorosły nie mówi: to ja znam rozwiązanie, ja wiem lepiej.

– Czy kulturę wypada promować i czy umiemy to robić?

– Myślę, że mamy na Pomorzu przynajmniej kilku świetnych menadżerów kultury. Oni wiedzą jak promować sztukę.

– Kultura może być sposobem na rozwój regionu?

– Na pewno nie jedynym. To jeszcze nie ten poziom rozwoju, ale decydenci powinni rozumieć interdyscyplinarny charakter kultury łączący ją z branżą turystyczną, gastronomiczną i budowlaną. Kultura może być czynnikiem przyciągającym inwestorów, ale i rentierów szukających dobrych miejsc do lepszego życia.

– Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Kultura to drogie hobby

Z Haliną Kasjaniuk , dyrektorem artystycznym Stowarzyszenia Integracji Humanistycznej „Po-Most” z Tczewa, organizatora Międzynarodowego Festiwalu Działań Teatralnych i Plastycznych „Zdarzenia”-Tczew-Europa, rozmawia Dawid Piwowarczyk.

– Czy kultura jest ważna dla regionu, czy jest przez władze doceniana?

– Realizujemy duży projekt, który niewątpliwie daje ogromny efekt promocyjny dla Tczewa i Pomorza. Z roku na rok przyjeżdża do nas coraz więcej osób, z coraz bardziej odległych zakątków świata. Jest to niewielki wydatek dla miasta, bo dotacja sięga około 60 tysięcy złotych, czyli mniej niż 5 % całego budżetu przedsięwzięcia. Dotacja z samorządu wojewódzkiego sięga około 30 tysięcy. Co więcej, poza bardzo nam życzliwym Marszałkiem Janem Kozłowskim, inni urzędnicy bardzo często prezentują w stosunku do nas postawę pogardliwiearogancką. Tymczasem nasze działania są doceniane i robią piorunujące wrażenie w Warszawie

– Czy UE przykłada swoją rękę do Państwa sukcesów?

– Tak. Od sześciu lat korzystamy z pieniędzy płynących z Brukseli. Zaczynaliśmy od kwoty 60 tysięcy, by w tym roku dojść do kwoty miliona złotych.

– Jesteście Państwo zadowoleni z takiego sposobu finansowania projektów?

– Jak do tej pory byliśmy bardzo. W tym roku jednak finansowanie z programu Interreg doprowadza nas na skraj rozpaczy. Okazało się, że byliśmy jedyną instytucją z naszego regionu, której projekt został zaakceptowany. Było to naszą wielką radością, ale teraz z perspektywy czasu, okazuje się raczej pyrrusowym zwycięstwem, przysłowiowym gwoździem do trumny. My spełniliśmy wszystkie wymagania, ale umowa podpisana została dopiero w sierpniu tego roku, zamiast planowanego wcześniej grudnia 2005. Zrobiliśmy wszystko, by pomimo takiego opóźnienia impreza odbyła się we wrześniu, zgodnie z planem.

– Impreza okazała się sukcesem, więc w czym tkwi problem?

– Do tej pory nie udało nam się dokonać rozliczenia. Projekt jest ciężki i wymaga zaangażowania niesamowitej ilości osób. Obecnie płatności mamy po części uregulowane z własnych środków, ale w dalszym ciągu mamy jeszcze około 500 tysięcy złotych do zapłaty. Ja sama od grudnia ubiegłego roku nie odebrałam ani jednej wypłaty. Obecnie stowarzyszenie stoi na krawędzi bankructwa.

– A jak reagują odpowiedzialni urzędnicy?

– Dużo osób autentycznie chce nam pomóc. Procedury są niestety takie, jakie są. Obecnie nie mamy nawet informacji, czy prawdziwa jest teza, że jeżeli nie pokryjemy wydatków do końca grudnia to dofinansowanie przepadnie. Co więcej na pewno nie napawają nas optymizmem oficjalne wypowiedzi czołowych polskich polityków, z których wynika, że Interreg jest projektem nieudanym i prawdopodobnie większą część środków trzeba będzie zwrócić do Brukseli.

– Wracając do wątku lokalizacji. Czy rzeczywiście nie można robić dużych wartościowych projektów na Pomorzu poza Trójmiastem?

– Niestety wygląda na to, że tak jest. Często takie opinie padają z ust urzędników, którzy nie znają naszego projektu – nie wiedzą, że gościmy tu na przykład Jerzego Stuhra czy Jana Peszka – patrzą na nas z góry, z nieukrywaną pogardą.

– Czyli kultura to jedno wielkie hobby?

– Niestety tak. I co więcej, nie chodzi tu tylko o pieniądze, ale również o to, że odbywa się to często w ogromnym stresie, kosztem własnego zdrowia.

– A gdzie tu miejsce na satysfakcję?

– Ta oczywiście też jest. Cieszę się, że młodzież tczewska ma możliwość obcowania ze sztuką i gremialnie w naszym festiwalu uczestniczy. Cieszy nas też to, że jesteśmy widziani i doceniani w całym kraju i poza jego granicami.

– A może problem tkwi w tym, że nie stać nas na sztukę?

– Wprost przeciwnie. Projekty takie jak nasz to szansa dla regionu. Tylko w tym roku mieliśmy 600 gości, a same hotele wystawiły nam faktury na łączną kwotę 90 tysięcy złotych. Zatem dzięki festiwalowi przynajmniej kilkanaście lub kilkadziesiąt firm odczuło zdecydowany wzrost przychodów. Sztuka jest więc tu raczej czynnikiem nakręcającym koniunkturę, a nie obciążającym region. Sztuka może być coraz ważniejszym czynnikiem pozytywnie wpływającym na rozwój regionu, szczególnie w małych sennych miasteczkach.

– Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Potęga sztuki

Z Anetą Szyłak , Szefową Instytutu Sztuki Wyspa, rozmawia Dawid Piwowarczyk

– Jaka jest rola sztuki, kultury we współczesnym świecie, w kształtowaniu obrazu regionu?

– Różna. Ze względu na swoją różnorodność i wielopłaszczyznowość mamy tutaj różnego rodzaju relacje i oddziaływania. Sztuka nie istnieje sama, w oderwaniu od sfery społecznej. Jest sztuka zinstytucjonalizowana, jest sztuka komercyjna, alternatywna. Widać również odmienne postawy samych twórców. Istnieje grupa pałająca chęcią zaistnienia, funkcjonowania w sferze publicznej. Są artyści aktywiści, bardzo często działający w projektach głęboko niekomercyjnych, którzy nie tworzą dzieł materialnych, jak obraz czy rzeźba, ale robią „akcje” – happeningi, warsztaty, działania street-artowe. Jest całe pole sztuki instytucjonalnej. Sztuka potrzebuje do sprawnego funkcjonowania teatrów, sal wystawowych, ale też ludzi. Czasem jeden człowiek potrafi być instytucją. Oczywiście sztuka ma też wartość ekonomiczną, kumulującą się zarówno w publicznych muzeach, jak i w wielkich prywatnych kolekcjach.

– Czy współczesny człowiek potrzebuje kultury, sztuki. Może mass media i inne atrakcje powodują, że są one niepotrzebne?

– Może nie zawsze czujemy potrzeby kulturalne, ale to nas nie zwalnia z obowiązku tworzenia i komunikowania sztuki, gdyż te potrzeby pojawiają się dopiero na pewnym poziomie. Jest spora grupa osób, które swoje potrzeby w tym zakresie zaspokaja, uczestnicząc w spektakularnych projektach, takich jak „Impresjoniści” w Muzeum Narodowym, który przyciąga do muzeum 30 tysięcy widzów. Oczywiście w większości przypadków nie jest to pogłębiony odbiór, bardziej rodzaj spektaklu. Tak naprawdę znawców Rembrandta będzie w tej całej masie może 100 osób, ale to nie znaczy, że jest źle. To też stymuluje. Kontakt z dziełem sztuki nawet niezbyt pogłębiony jest ważny, poszerza horyzonty, może rodzić w odbiorcy nowe potrzeby. Czasami są takie sytuacje, że kontakt ze sztuką jest bliższy i mocniejszy.

– Czy problemem nie jest to, że współczesna sztuka w dużej mierze „oszukuje”, że artyści oszukują odbiorców?

– Hochsztaplerka jest w każdej sztuce, mieliśmy ją i wśród impresjonistów.

– Czy kultura potrzebuje władzy i czy władza potrzebuje kultury i sztuki?

– I tak i nie. Na pewnego jednak należy pamiętać o tym, że władza uprzedmiatawia sztukę. Znany jest też tzw. efekt Billbao. Muzeum Gugenheima jest przykładem prywatnego projektu, który buduje prestiż donatorom, czy filantropom. Takie muzeum, krytykowane za narcyzm i rozrywkowość, niewątpliwie przyczyni się do rozwoju gospodarczego miasta i regionu. Tutaj właśnie widzimy multiplikowanie pieniędzy. Środki zainwestowane w sztukę wracają w postaci wpływów z biletów, dochodów gastronomii, hotelarstwa. Największe i najsławniejsze muzea są jednymi z najważniejszych atrakcji turystycznych. To one przyciągają turystów do danego miasta i regionu. Na pewno dla lokalnych polityków inwestycja w kulturę może być dobrym rozwiązaniem. Oczywiście, nie ma co liczyć na to, że taka inwestycja przyniesie natychmiastowe korzyści.

– Pani też daje się zinstrumentalizować?

– Tak, daję się zinstrumentalizować mojemu deweloperowi. Bardzo się jednak cieszę, że tworzy mi możliwości do działania, że tworzy nowe miejsca pracy. Na terenie stoczni powstanie nowy ciekawy projekt, który ma szansę zmienić oblicze miasta. Jest to tym bardziej ważne dlatego, że Gdańsk do tej pory miał problemy z dużymi, prestiżowymi inwestycjami. Myślę, że właśnie projekt Młodego Miasta, obudowany między innymi takimi projektami kulturowymi, jak Wyspa, będzie bardzo ważny dla Gdańska. Chcemy pełnić rolę kulturowego mediatora, bardzo ważne jest to, że powstanie tutaj coś nowego architektonicznie. Jest to ten przejaw aktywności ludzkiej, który buduje kulturę miasta. Bardzo często muzea są sławne przez swój budynek. Często jest on przekleństwem muzealników, ale sam staje się rzeźbą pośród przestrzeni miejskiej.

– Jak wygląda pomorska relacja na linii sztuka – władza?

– Należy jeszcze dużo poprawić. Oczywiście ciężko mi się wypowiadać, bo po części sama jestem ofiarą. Problemem jest to, że władza nie zawsze zdaje sobie sprawę z tego, co to znaczy niezależność programowa organizatora. Przecież czym innym jest obowiązek zapewnienia finansowania, kontrolowania prawidłowości wydatkowania, a czym innym niezależność w zakresie programowym.

– A czy nie wydaje się Pani, że władza zaczyna się bać kultury?

– Tak, rzeczywiście dostrzegam takie zjawisko. Wynika to z tego, że politycy operują tak naprawdę w tej samej sferze, co artyści – w sferze symboliki. Polityka stara się utrwalać to co tradycyjne, stara się opierać na tradycyjnych wartościach. Boi się wywrotowego elementu we współczesnej kulturze i sztuce, który opiera się na świadomym reagowaniu i poddawaniu temu co symboliczne i wizualne, co podlega nieustannej krytyce.

– Czy artysta jest skazany na bycie dysydentem?

– Niektórzy z pewnością tak. Lepiej jest na pewno, by kultura nie podlegała kontroli, która szczególnie u nas może bardzo szybko zacząć kojarzyć się z cenzurą. Kultura to naturalna aktywność indywidualna i społeczna. Jest niesamowicie ważne, żeby ta aktywność ciągle trwała, żeby trwało nieustanne przemyśliwanie i przerabianie, czym jest nasza rzeczywistość, jaka jest nasza rola w świecie itp. Bardzo często artyści widzą to, co jeszcze nie ma nazwy. Sztuka często zadaje ważne pytania. Poprzez sztukę dzielimy się naszymi poglądami.

– Znajdujemy się w miejscu, gdzie rozgrywały się najważniejsze wydarzenia historii współczesnej [Wyspa mieści się na terenach Stoczni Gdańskiej – red.] jednocześnie miejsca silnie przez człowieka zmienionego i zdegradowanego. Jaka jest rola kultury w odzyskiwaniu dla miasta przestrzeni publicznej, w rewitalizowaniu terenów zdegradowanych, trenów poprzemysłowych?

– Procesy te zachodziły już w Stanach Zjednoczonych i w Europie Zachodniej i tam dowiedziono, że udział kultury i sztuki w procesach rewitalizacji terenów poprzemysłowych jest bardzo ważny. W takich miejscach tworzy się pewna specyficzna otoczka, pewna społeczność. Duża część ludzi czuje się oszukana przez historię. Cześć boryka się z bezrobociem, z upadkiem zawodu stoczniowca, a kultura powinna tu pełnić rolę komunikacyjną. Powinna przedstawiać pewne zjawiska, prezentować głosy marginalizowane. Sztuka jest współczesnym rodzajem agory, jest tworem radykalnie demokratycznym. W mediach, w polityce pewne głosy nie mogą się przebić. Nas interesuje amplifikacja pewnych zjawisk, które są ciekawe dla nas. Tym samym my artyści stajemy się rodzajem bufora. Potrzebujemy tych ludzi, bo są nam potrzebni, dają nam natchnienie, podpowiadają tematy, ale i my dla nich jesteśmy jakimś sposobem na zakomunikowanie na zewnątrz ich problemów ich postrzegania świata.

– Sztuka jako forma zbiorowej psychoanalizy i terapii?

– Może nie aż psychoanalizy, ale niewątpliwie jest to forma uczestniczenia w pewnym procesie zmian, który nie jest dostępny w innym wymiarze. Poszerzamy pola społecznej obecności. My robimy coś, czego nie robią politycy, inwestorzy, działacze związkowi.

– Użyłem dość mocnego słowa terapia, ale czy właśnie nie jest tak, że poprzez uczestniczenie w pewnych projektach artystycznych duża część „ludzi stoczni” potrafi odnaleźć własną wartość, znaleźć swój nowy sposób na życie, na rzeczywistość?

– Myślę, że ważne jest to że pokazujemy tym ludziom, że oni są dla nas ważni. My przeprowadzając się na te stoczniowe tereny, odgraniczone od świata murem (i to zarówno prawdziwym jak i mentalnym) mamy niespotykaną wcześniej możliwość obserwacji tych społeczności w ich naturalnym środowisku. Oczywiście, nigdy nie będziemy stoczniowcami, ale mamy szansę ich lepiej poznać i co więcej powiedzieć – poprzez sztukę – o nich, o tym, co myślą, co chcą przekazać tym, którzy żyją na zewnątrz, którzy są za murem i którzy nigdy nie mieli okazji znaleźć się tutaj. To, co się tutaj dzieje jest ważne i cenione. Przykładowo „Strażnicy Doków”, czyli projekt, który wydawał mi się bardzo lokalny i specyficzny, jedzie w przyszłym roku do Drezna. Gdzie też ciągle nie dokonano ostatecznych rozliczeń z przeszłością.

– A czy projekt przebudowy nie pozbawi was „materii i tworzywa”?

– Zdecydowanie nie. Będziemy pośrodku niezwykle ciekawych i dynamicznych przemian. Te nowe projekty, nowa architektura, nowe zamysły urbanistyczne, nowa społeczność, która powstanie z osób, które na tym terenie zamieszkają sprawi, że minimum przez następne 20 lat będziemy mieli ich aż za dużo.

– Wracając do kwestii odzyskiwania przestrzeni publicznej i tematu „Łaźni”. Na terenie Dolnego Miasta, dzielnicy „zakazanej”, powstał ośrodek kultury, jakby obcy – z innego świata.

– Zakładając w latach 90-tych „Łaźnię”, uznaliśmy, że idziemy w dobrym kierunku. Już wtedy sugerowałam władzom, że właśnie tego typu projekty mogą być szansą na odebranie dzielnicy z rąk „beznadziei” i przywrócenia jej miastu. W grudniu 1998 roku mówiłam, że artystów warto wpuszczać na Dolne Miasto, że warto im na przykład za darmo lub za niewielkie pieniądze oddawać mieszkania, lokale na pracownie.

– I udało się?

– Niestety nie. Widzę, że nie wykorzystaliśmy szansy. Na pewno największą zbrodnią było zbudowanie szerokiej drogi, która oddzieliła Dolne Miasto od pozostałej części miasta. Niewątpliwie jest to jeden z najbardziej urokliwych i ciekawych pod względem architektoniczno-urbanistycznym zakątek Gdańska. I na pewno odzyska swój blask i stanie się dzielnicą rezydencyjną, rywalizującą na przykład z Oliwą. Wydaje mi się jednak, że przespaliśmy szansę na budowę ciekawego kulturowego obrazu tej dzielnicy.

– Kultura może być nową, atrakcyjną twarzą Trójmiasta, Pomorza?

– Wydaje mi się, że tak. Musi jednak dojść do połączenia sił inwestorów, samorządów i takich instytucji jak Wyspa. Myślę, że jesteśmy na bardzo dobrym światowym poziomie, jeżeli chodzi o kulturę. Ważne jest jednak, żeby te nasze polityki kulturalne nie były zbyt wąskie. Za mocno do tej pory inwestowaliśmy w przeszłość. Jak muzyka – to barokowa, jak architektura – to tylko odbudowa kamieniczek. Ewentualne do tego jeszcze dziedzictwo „Solidarności”, ale to ciągle za mało. Bardzo wielu kreatywnych ludzi wyjeżdża z Gdańska, ponieważ jest tu za mało możliwości samorealizacji, rozwoju własnych talentów.

– Politycy nie rozumieją współczesnej sztuki.

– I nie muszą wcale jej rozumieć. Każdy ma prawo do swoich poglądów, ma prawo sam określać, co lubi, co mu się podoba. Politycy, decydenci są w szczególnej sytuacji. Muszą mieć bardziej holistyczny ogląd i wspierać nie tylko to, co lubią. Muszą wpierać całą sztukę, która jest tego warta, która buduje nowe, kulturowe oblicze miasta. Pamiętam jak w 1997 roku przyszedł do nas do „Łaźni” Tomasz Sowiński – wtedy wiceprezydent Gdańska, a późniejszy wojewoda – i oglądając jedną z wystaw sztuki nowoczesnej powiedział: „Ja tej sztuki i nie lubię, i nie rozumiem. Widzę jednak tutaj mnóstwo młodych ludzi ogromnie zainteresowanych i zaangażowanych i dlatego ja Pani pomogę”. Według mnie to jest przykład wzorcowej postawy rozumnego i odpowiedzialnego polityka. Politycy muszą zrozumieć, że kultura musi istnieć nie po to, żeby zadawalać samych decydentów, lecz być ważnym elementem tożsamości miasta. Gdańsk stać na masę rzeczy, trzeba tylko wiedzieć jak sensownie inwestować te środki w kulturę.

– Jak to robić?

– Trzeba ufać ekspertom, ale mają to być osoby kompetentne i niezależne. Polityk powinien z takiego doradcy korzystać w taki sposób, by dawało to efekty lokalnej społeczności.

– Ale dla wielu myśl o dopuszczeniu pluralizmu, również w sztuce, o pozwoleniu ludziom na samodecydowanie jest zdecydowanie nie do przyjęcia. Mamy wielu polityków, dla których istnieje tylko jedna – ich własna – słuszna droga.

– To jest poważny błąd myślenia. Politycy nie mają żadnego prawa za nas decydować. Nie można kontrolować wolnych, rozumnych ludzi. Doświadczenie uczy, że przynosi to efekty odwrotne od założonych. Ludzie zaczynają się buntować, walczyć o niesłusznie przez polityków zawłaszczone pole wolności przynależnej każdemu z nas. Nasz rząd oczywiście inwestuje w kulturę, bo marzy mu się i potrzebuje imperialnej oprawy. Dlatego instytucje kulturalne będą istnieć, ale ważniejsze jest, co tam się będzie, a raczej czego nie będzie się pokazywać.

– Czy grozi mam powrót „drugiego obiegu”?

– Tak. Co więcej on już się rodzi i rozwija. Podobnie dzieje się w Stanach Zjednoczonych, tam też sztuka szuka swoich sposobów na ekspresję w kierunkach, które często nie są akceptowane i finansowane przez władzę publiczną. Tam jednak istnieje całkiem inne podejście do kultury. Instytucja prywatnego donatora jest tam silnie zakorzeniona i twórca może liczyć na wsparcie ze środków niepublicznych. U nas inwestowanie w sztukę jest ciągle bardzo mało popularne. W Stanach zdecydowana większość środków trafiających do instytucji kultury pochodzi z kieszeni prywatnej. Państwo poprzez budowę systemu podatkowego wprost zachęca do takiego działania, samemu jak gdyby rezygnując z ingerencji w kulturę.

– To mi się wydaje u nas nieprawdopodobne, żeby Państwo, a tak naprawdę jego urzędnicy zgodzili się na ograniczenie swojego wpływu i kontroli nad tak ważną dziedziną życia, jaką jest kultura. Przecież to tutaj trwa ciągła „walka” o rząd dusz.

– I właśnie dlatego tak szybko rośnie i puchnie nam to nasze tanie państwo. Ale pamiętajmy, że tendencje w bardziej rozwiniętych krajach są zdecydowanie inne. Francja, Skandynawia pokazują, że finansowanie kultury może być oparte na zdrowszych zasadach. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy badając system finansowania w Finlandii, odkryłam, że nie ma u nich Ministerstwa Kultury, a wszystkie funkcje realizowane są poprzez jeden departament w Ministerstwie Edukacji. Jednocześnie był to jeden z tych krajów, gdzie udział ludzi w kulturze jest największy. U nas tymczasem powstają kolejne urzędy, a pustoszeją sale teatralne i muzealne. Cała masa obszarów aktywności państwa powinna z pompatycznych ministerstw trafić z powrotem do ludzi.

– Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Najważniejszy jest talent, nie mamona

Z Krzysztofem Skibą , gwiazdą polskiej sceny muzycznej, liderem zespołu Big Cyc rozmawia Dawid Piwowarczyk

– Panie Krzysztofie, czy to jest obciach być pomorskim artystą?

– Ja myślę, że to jest trochę źle postawione pytanie. Tak naprawdę, w ogóle nie jest obciachem być artystą. Można być artystą wykonującym sztukę obciachową bez względu na miejsce zamieszkania. Ostatnio Moby, artysta amerykański, mieszkaniec Nowego Yorku przyjechał do Polski i powiedział, że NY to wieśniackie miasto, więc jeżeli tak uznany twórca wypowiada się o ośrodku uznawanym za centrum światowej kultury, to my jako Pomorze nie powinniśmy mieć żadnych kompleksów.

– A czy Pomorze może być trendy? Może być mekką przyciągającą artystów z całego świata?

– Ja bym chciał, żeby tak było. Są pewne przesłanki, które świadczą, że jako Trójmiasto jesteśmy atrakcyjnym miastem dla artystów. Niewątpliwie naszym atutem są atrakcje turystyczne oraz to, że mamy wiele miejsc, w których fajnie jest grać. Ołowianka w Gdańsku, Molo w Sopocie, Skwer Kościuszki w Gdyni to są naprawdę ciekawe miejsca nie tylko w polskiej, ale i w światowej perspektywie. Dla przykładu, Molo w Sopocie, nazywane trywialnie kładką, jest przecież najdłuższą tego tupu drewnianą konstrukcją w Europie.

– Panie Krzysztofie, w gwoli ścisłości ta kładka to wcale nie trywialne określenie, lecz oficjalna nazwa nadana molo przez mądre warszawskie głowy.

– To prawda. Może dla Warszawki to być tylko kładka, ale dla nas to powód do dumy i świetne miejsce, gdzie możemy rozwijać kulturę. Ja sam tam grałem wiele koncertów i widziałem występy wielu innych znakomitych twórców. Niewątpliwe coraz bardziej światowego znaczenia nabiera też na przykład gdyński projekt Open’er Festival. Pojawiają się tam bardzo ważne nazwiska, Snoop Dogg, Pink, czyli niewątpliwa światowa czołówka zna już to miejsce i traktuje jako wydarzenie, w którym warto brać udział. Tak więc mamy wiele malowniczych miejsc, gdzie koncerty nabierają szczególnego znaczenia. Myślę, że warto przy tej okazji wspomnieć też o stoczni. Jest to miejsce, gdzie istnieje bardzo szczególny klimat, który był już wielokrotnie wykorzystywany do realizacji projektów muzycznych, czy innych wydarzeń artystycznych. Myślę, że w skali Polski mamy wielką siłę przebicia.

– Czy artyści dostrzegają Pomorze i traktują je jako miejsce przyjazne kulturze?

– Dla nas, mieszkańców Pomorza, to Kraków jest polską świątynią kultury. Tymczasem ja znam wielu twórców, którzy uważają, że jest to miasto ciasne, nie do zniesienia i przyjeżdżają do nas; świetnie się tu czują i właśnie tu tworzą.

– Na czym polega nasz magnetyzm?

– Myślę, że naszym walorem są na przykład najpiękniejsze w Europie plaże.

– W czym jeszcze jako Trójmiasto jesteśmy silni kulturalnie?

– Niewątpliwie teatr też jest naszą silną stroną. Teatr Szekspirowski, Teatr Agnieszki Osieckiej w Sopocie, Teatr Miejski w Gdyni, a szczególnie jego scena letnia na plaży w Orłowie. Okazuje się, że u nas teatry działają cały rok. Ludzie przyjeżdżają tutaj nie tylko na plażę, ale chcą też mieć kontakt z teatrem. I okazuje się, że spotykają się z odzewem artystów, którzy są gotowi do grania latem. Mamy teatry taneczne. Mamy festiwal teatrów ulicznych – Feta, który przyciąga najlepsze światowe teatry uliczne. Myślę, że mamy też silne ośrodki wystawiennicze. Przykładowo gdańską Łaźnię, czy zlokalizowaną na terenie stoczni Wyspę, która pełni ważną rolę dla projektów, które ze względu na swój charakter nie zawsze mogłyby być realizowane w innych miejscach. Niewątpliwie ważnym z punktu widzenia kraju ośrodkiem kultury jest też sopocka Opera Leśna. Pamiętajmy, że jest to obiekt, który powstał jeszcze w XIX wieku jako miejsce festiwali operowych. Dopiero teraz kojarzy się on ze sztuką popularną, ale również ze sztuką na wysokim poziomie. Mamy też Gdański Festiwal Filmowy, dla zmylenia przeciwnika odbywający się w Gdyni, ale niewątpliwie będący dla polskiego środowiska filmowego jednym z najważniejszych wydarzeń w roku. Mamy też Festiwal Uśmiechu, w tym roku przeniósł się też do nas Festiwal Gwiazd.

– Czyli jednym słowem jest dobrze?

– Na pewno Trójmiasto nie ma się czego wstydzić. Oczywiście, zawsze można ponarzekać, ale myślę, że

pomorska kultura na tle innych regionów kraju naprawdę nie powinna mieć kompleksu niższości.

– Czy jest szansa, że turyści będą do nas przyjeżdżać nie po to, żeby się opalać, korzystać z atrakcji turystycznych, ale po to, żeby „zażywać” sztuki?

– Myślę, że nie ma potrzeby tutaj oddzielać jednego od drugiego. Mamy wiele przykładów na świecie, że to właśnie połączenie dwóch tych funkcji daje najlepszy koktajl. Do Monte Carlo, czy Cannes ludzie jadą nie tylko na festiwal filmowy, ale też po to, żeby wypocząć, popływać jachtem, pokazać się w odpowiednim czasie i w odpowiednim miejscu. Gdy się długo przebywa w otoczeniu sztuki wysokiej, warto czasami się ochłodzić, wskakując do morza. Jak się za długo opala, to warto czasem schronić się w kinie lub teatrze.

– Trójmiasto – Cannes Północy?

– Dlaczego nie.

– Szczególnie, że Trójmiasto ma to, czego zazdroszczą nam inni. Mamy plaże, na których zdecydowanie łatwiej niż na innych można spotkać i dostrzec w całej okazałości Big Cyc-a…

– Akurat my tu często nie grywamy, ale rozumiem pewną dwuznaczność tezy. Generalnie jestem za. Jeżeli na Lazurowym Wybrzeżu „Big Cyc” może występować topless, to dajmy mu szansę i na trójmiejskich plażach. W końcu ciało kobiety to też sztuka. I to sztuka wysoka, w końcu w jej tworzeniu brał udział i palec boży, i żebro ze skądinąd też całkiem udanego innego projektu, jakim był Adam.

– Czy młody artysta zaczynający swoją karierę ma szansę osiągnąć sukces na Pomorzu, czy jednak skazany jest na emigrację?

– Światowej kariery tutaj nie zrobi. Roman Polański musiał wyjechać, żeby osiągnąć wielki sukces, ale to jest naturalne. Hiszpan też nie zrobi kariery w Madrycie. Jeżeli chce grać pierwsze skrzypce to musi emigrować do tych ośrodków, które są światowymi stolicami kultury. Myślę jednak, że tutaj są dobre warunki rozwoju: wiele się dzieje, można podglądać wielu mistrzów. Ale tak naprawdę najważniejszy jest talent, a nie to, czy partia, czy miasto pomoże. Najlepszym przykładem jest Krzysztof Kamil Baczyński. On miał talent i tworzył w czasach, gdy na ulicach strzelano do ludzi i on nie rozmyślał o mecenacie, o sponsoringu. Po prostu miał talent, miał potrzebę pisania i pisał, i to pisał pięknie. Talent to jest coś, co się ma w sobie, a nie coś, co zależy od sponsora czy mecenasa.

– Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Primum non nocere

Pytanie co zrobić, aby osiągnąć wyższy poziom kultury na Pomorzu, jest wynikiem splotu wielu różnych opinii, na przykład takiej, że kultura ma różne poziomy i można je określać jak poziom cukru we krwi (najlepszy jest stan normalny, poniżej i powyżej normy zaczynają się stany alarmowe), albo że są to poziomy typu pod-kultura, pop-kultura, nad-kultura. Przekonanie to zakłada też milcząco, że istnieje tylko jedna, jakaś wspólna, kultura. Dalej zakłada, że taką kulturę można stymulować (hodować, produkować) itp. Tymczasem są różne kultury; dla jednych norma jest ideałem, dla drugich trucizną, nie ma żadnej stopniowalności, a jedynie płynność, zaś tak naprawdę – nic nie wiadomo.

Im dłużej obcuję z różnymi przejawami kultury, instytucjami i twórcami, tym chętniej skłaniam się ku przekonaniu, że: naprawdę nie wiadomo co, dlaczego i jak się staje. Każde działanie może przynieść skutki odwrotne do założonych. Połączenie może być bardziej zgubne niż rozdzielenie. I na odwrót. Redukcja niż zwiększenie. I na odwrót. Koncentracja niż rozproszenie. I na odwrót. Dofinansowanie niż obcięcie dotacji. I odwrotnie. Niczego nie da się przewidzieć. „Osiąganie wyższych poziomów” jest iluzją – a więc co – nie robić nic?

Ależ robić, robić. Po pierwsze – uczyć się od innych: jak sobie radzą z kulturą; od ludzi nauki: jak finansować kulturę, aby nie szło to na marne (nadmierny rozsiew środków tylko podtrzymuje wegetację). Zostawić twórcom kultury wolną rękę, pamiętać o najważniejszym: „primum non nocere”. Uzbroić się w cierpliwość i pokornie czekać, że może coś z tego będzie. Jedno wszelako jest pewne: finansowo można zamordować każdą instytucję, każdy projekt, placówkę kultury. Nie da się zamordować geniuszu twórcy, podobnie jak nie można go spłodzić. Dwa przykłady: Leszek Możdżer i Leszek Bzdyl. Być może inne obchodzenie się z nimi sprawiłoby, że ich talenty rozwinęłyby się szybciej lub pełniej, ale nie ma na to żadnej gwarancji. Nie wiadomo, czy lepiej robi talentowi przebywanie jak pączek w maśle, czy zimny wychów.

Postawione na początku pytanie ma również pewien aspekt doraźno- praktyczny. Ma mianowicie ułatwić życie urzędnikom dzielącym finanse przeznaczone na kulturę. Dać podkładkę, stworzyć regulamin. Takie regulaminy zresztą istnieją – jakżeby inaczej mogło być. Pojawia się tu zawsze pewne niebezpieczeństwo. Kto dzieli, chce mieć wpływ na rezultaty, efekty, skutki itp. Których jednak – jak sugerowałem wyżej – żadną miarą nie da się określić, a każda próba określenia czy wyegzekwowania „nakładów” jest dla twórcy żenująca, poniżająca. W szczególności żądanie oglądalności, frekwencji, poczytności, słuchalności. Z tym rozumny „nakładca” powinien się pożegnać. Powinien – powtórzę dla pewności – uzbroić się w cierpliwość i pokornie czekać.

Jest jedna rzecz do rozważenia, którą zresztą serwuję na koniec niejako wbrew sobie. Czy lepsze jest konkurowanie ze sobą „na kulturę” trzech miast Trójmiasta – czego dowodów mamy dziesiątki – czy lepsza byłaby komasacja wysiłków (i finansów). Ostatni przykład z tej działki: Nagroda Literacka Gdynia. Od pierwszego wydania plasuje się w polskiej czołówce, ale może jej zabraknąć np. popularyzacji (PR). Sopot ma swoją skromniejszą nagrodę: nagradza tylko swoich artystów. Podobnie Gdańsk, który zresztą z racji stołecznych ma bardziej rozmytą funkcję nagradzającą. Stypendującą również. I co teraz: mamy unifikować ambicje i patriotyzmy lokalne? W imię czego?

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Trochę bardziej nowojorscy…

Kiedy kilka miesięcy temu ogłoszono oficjalne plany dotyczące zagospodarowania terenu po dawnym browarze we Wrzeszczu, miałem poczucie dyskomfortu. Okazało się, że kolejne znakomicie położone miejsce stanie się bliżej niezidentyfikowanym obszarem mieszkalno-usługowo-handlowym. Mogło przecież być żywo bijącym kulturalnym centrum miasta. Jeszcze jedna stracona szansa, jeszcze jeden powód, dla którego Gdańsk i Pomorze nie będą ważnym punktem na kulturalnej mapie Polski, nie mówiąc już o Europie.

Oczywiście, cele gospodarcze są niezwykle istotne dla miasta, a wykorzystanie przestrzeni na kolejne inwestycje, przynoszące miastu zyski – kluczowe dla jego rozwoju. Jestem jednak głęboko przekonany, że w Gdańsku – a szerzej: w całym w zasadzie regionie pomorskim – nie ma jasnej, przemyślanej i konsekwentnie realizowanej polityki kulturalnej. Oddanie terenu po browarze na cele zgoła inne, niż powstanie centrum artystycznego jest tylko kolejnym gwoździem do trumny pomorskich szans na podwyższenie poziomu kulturalnego w regionie.

Wydaje mi się, że ten cel można osiągnąć stosując kilka prostych metod, kilka rozwiązań znakomicie sprawdzających się w innych miastach i powodujących, że w krótkim czasie staną się one prawdziwymi mekkami, do których z całego świata dążą artyści i ci, którzy spragnieni są kontaktu z ich dziełami. Berlin, Barcelona, Nowy Jork – to oczywiście wzorce nieosiągalne i dorównać im nie sposób, ale czemu nie spróbować choćby trochę nauczyć się od najlepszych.

Trzy najważniejsze sprawy, postulaty, które należy moim zdaniem jak najszybciej zacząć realizować to: zmiana struktury dotacji publicznych na cele kulturalne, odejście od akcyjności subsydiowania kultury oraz próba stworzenia jeśli nie całej dzielnicy, to przynajmniej centrum kultury z prawdziwego zdarzenia.

Pierwsza kwestia wiąże się ze sprawą dotacji publicznych na cele kulturalne – znajdują się one zarówno w budżetach gmin, sejmiku wojewódzkiego, jak i lokalnych jednostek administracji rządowej. Te środki są niezbędne do działania wielu instytucji kulturalnych w mieście: galerii, muzeów, teatrów czy opery. Ale część z nich przeznaczana jest także na konkretne przedsięwzięcia, takie jak koncerty, wystawy czy inne pojedyncze wydarzenia. Choć roli tych środków nie sposób przecenić – tylko i wyłącznie dzięki nim odbywa się wiele wydarzeń – problem za krótkiej kołdry, który się z nimi wiąże, sprawia ogromne trudności. Próby jego rozwiązania zawsze muszą budzić kontrowersje. W sytuacji, gdy nie starczy dla wszystkich i na wszystko, gdy trzeba „obcinać” budżety poszczególnych imprez czy instytucji, nie sposób nie ustrzec się konieczności podejmowania arbitralnych decyzji: komu dać więcej, komu mniej, komu nie dawać w ogóle. To wybory trudne i nie zazdroszczę tym urzędnikom, którzy muszą je podejmować. Ale jedno jest dla mnie pewne – bardzo złym pomysłem, zaprzeczającym wręcz sensowi tego typu metod finansowania kultury, jest subsydiowanie imprez i przedsięwzięć z gruntu komercyjnych. Bardzo często się zdarza, że z publicznych pieniędzy dotowane są imprezy, które mają tak duży potencjał rynkowy, że wpływy z biletów nie tylko powinny starczyć na pokrycie kosztów, ale wręcz przynosić zysk.

Najlepszym przykładem jest Letnia Scena Muzyczna – patrząc przez pryzmat miejskiego budżetu: jedna z największych pozycji w corocznych finansowych planach miasta wobec kultury. To przedsięwzięcie typowo komercyjne: na wielkiej, plenerowej scenie występują zespoły znajdujące się na szczycie popularności. Po co płacić za ich występy z kasy miasta? Tego typu koncerty powinny być organizowane albo za pieniądze prywatnych sponsorów – jestem przekonany, że mało która z dużych firm nie chciałaby wykorzystać reklamowego potencjału tego typu imprez (zresztą Letnia Scena Muzyczna jest w tej chwili współfinansowana przez jeden z koncernów elektronicznych), albo – powinny być biletowane. To ostatnie rozwiązanie spowodowałoby z pewnością spadek liczby widzów, ale i tak zestaw gwiazd gwarantowałby finansową płynność całego przedsięwzięcia. „Odzyskane” w ten sposób środki publiczne można by dzięki temu przeznaczyć na zupełnie inne cele – finansowanie projektów niekomercyjnych, które nie mają szansy na „sprzedanie się” masowej publiczności.

Gdańsk, Trójmiasto i Pomorze od lat mocne są głównie w offowych dziedzinach sztuki: muzyka yassowa, teatr tańca nowoczesnego, ostatnio także street art. Osiągnięcia przedstawicieli każdej z nich można z powodzeniem porównywać z najciekawszymi przykładami światowymi, a wszyscy oni od lat borykają się banalnymi problemami egzystencjalnymi: brak sal do prób, pieniędzy na sesje nagraniowe czy materiały i narzędzia. Pomoc finansowa i promocja poza regionem tego typu artystów, których rola i znaczenie dla współczesnej kultury często potwierdzona jest licznymi nagrodami, wyróżnieniami, zaproszeniami za granicę czy pozytywnymi recenzjami w mediach, jest niezwykle ważna. W moim przekonaniu – dużo ważniejsza niż finansowanie kolejnych koncertów wielkich komercyjnych gwiazd przyciągających masową publiczność.

Drugi problem, który wiąże się z funkcjonowaniem kultury w regionie pomorskim to jej „akcyjność” – skupienie się na jednorazowych, choćby i cyklicznych, wydarzeniach, których popularność i wartość ma być odpowiedzią na pytanie o miejsce Pomorza na kulturalnej mapie Polski. Wartości wielu z tych imprez – takich jak choćby Festiwal Polskich Filmów Fabularnych, Festiwal Szekspirowski czy cały zestaw dużych letnich imprez muzycznych z festiwalem Open’er na czele – nie sposób oczywiście podważać, ale trzeba pamiętać o tym, że są one tylko wisienką na torcie. Nie można tylko i wyłącznie przez ich pryzmat oceniać lokalnego życia kulturalnego. Owszem, jest się czym chwalić, ale co z tego, skoro gdy tylko skończy się letni sezon turystyczno-festiwalowy, oferta kulturalna Pomorza okazuje się miałka i wątła? Cóż po ściągających tłumy z całego kraju festiwalach, gdy w przeciętny listopadowy czy lutowy poniedziałek nie sposób w Trójmieście zobaczyć jakiegokolwiek koncertu, ciekawej wystawy czy innego wartościowego przedsięwzięcia artystycznego? Jaki jest sposób na uniknięcie tego problemu? Ciągła, nieprzerwana praca u podstaw lokalnej kultury: wspieranie finansowe, organizacyjne i promocyjne miejsc, w których realizują się zwykłe, codzienne wydarzenia kulturalne.

Wiąże się z tym trzeci, ostatni postulat, za sprawą realizacji którego Pomorze miałoby szansę stać się o wiele ważniejszym miejscem dla rodzimej kultury. W Gdańsku – jako centrum regionu – nie ma artystycznej dzielnicy, czegoś co jest niezbędne do wytworzenia swego rodzaju „fermentu”, z którego mogłyby się zrodzić ciekawe projekty artystyczne, ważne wydarzenia i osobowości. Każde szanujące się miasto, pretendujące do miana regionalnego czy ponadregionalnego centrum kulturalnego; taką dzielnicę mieć musi: Berlin – Kreuzberg i Prenzlauerberg, Barcelona – Gracię, Nowy Jork – Lower East Side i brooklyński Williamsburg. W Gdańsku – zachowując oczywiście stosowną skalę wobec potęgi tych kolosów światowej kultury – nie ma nawet śladu tego typu miejsca. Chodzi o rejon miasta, w którym życie nigdy nie zasypia, w którym królują kluby, bary, restauracje, w którym artyści mają swoje pracownie i galerie, w którym mogą sprzedawać swoje prace. Rejon, który przyciąga turystów i wszystkich pragnących uczestniczyć w szeroko rozumianej kulturze.

Oczywiście takie miejsca nie powstają z dnia na dzień, zaprojektowane i narodzone za sprawą jednej decyzji lokalnej władzy. Trzeba lat, żeby je stworzyć. Ale warto przynajmniej spróbować i zainicjować jakiekolwiek działania w tym celu. Na przykład: złagodzić iście drakońskie gdańskie przepisy dotyczące poziomu hałasu w godzinach ciszy nocnej czy koncesjonowania sprzedaży alkoholu. Na przykład: wprowadzić system ulg podatkowych i preferencyjnych kredytów inwestycyjnych dla przedsiębiorców chcących zakładać nowe lokale gastronomiczne, sklepy, galerie i inne miejsca tego typu. Na przykład: ułatwić artystom wynajem i utrzymanie lokali do celów wystawienniczych. Na przykład: zainicjować współpracę z zagranicznymi ośrodkami artystycznymi, celem przyciągnięcia do Gdańska artystów z innych krajów i kilka jeszcze innych, drobnych kroków, za sprawą których w centrum miasta, a może w starym Wrzeszczu, który ma lokalizację i typ zabudowy znakomicie nadające się do tego typu celów, za kilka lat narodzi się choćby namiastka typowej dzielnicy artystycznej.

Tych kilka spraw, w moim przekonaniu, może się stać kluczem do poprawienia sytuacji pomorskiej kultury i sprawić, by osiągnęła ona wyższy poziom. Po browarze nie ma co już płakać – wciąż jest jeszcze kilka innych miejsc, które mogą stać się zalążkiem artystycznej dzielnicy w Gdańsku.

Skip to content