Kiedy kilka miesięcy temu ogłoszono oficjalne plany dotyczące zagospodarowania terenu po dawnym browarze we Wrzeszczu, miałem poczucie dyskomfortu. Okazało się, że kolejne znakomicie położone miejsce stanie się bliżej niezidentyfikowanym obszarem mieszkalno-usługowo-handlowym. Mogło przecież być żywo bijącym kulturalnym centrum miasta. Jeszcze jedna stracona szansa, jeszcze jeden powód, dla którego Gdańsk i Pomorze nie będą ważnym punktem na kulturalnej mapie Polski, nie mówiąc już o Europie.
Oczywiście, cele gospodarcze są niezwykle istotne dla miasta, a wykorzystanie przestrzeni na kolejne inwestycje, przynoszące miastu zyski – kluczowe dla jego rozwoju. Jestem jednak głęboko przekonany, że w Gdańsku – a szerzej: w całym w zasadzie regionie pomorskim – nie ma jasnej, przemyślanej i konsekwentnie realizowanej polityki kulturalnej. Oddanie terenu po browarze na cele zgoła inne, niż powstanie centrum artystycznego jest tylko kolejnym gwoździem do trumny pomorskich szans na podwyższenie poziomu kulturalnego w regionie.
Wydaje mi się, że ten cel można osiągnąć stosując kilka prostych metod, kilka rozwiązań znakomicie sprawdzających się w innych miastach i powodujących, że w krótkim czasie staną się one prawdziwymi mekkami, do których z całego świata dążą artyści i ci, którzy spragnieni są kontaktu z ich dziełami. Berlin, Barcelona, Nowy Jork – to oczywiście wzorce nieosiągalne i dorównać im nie sposób, ale czemu nie spróbować choćby trochę nauczyć się od najlepszych.
Trzy najważniejsze sprawy, postulaty, które należy moim zdaniem jak najszybciej zacząć realizować to: zmiana struktury dotacji publicznych na cele kulturalne, odejście od akcyjności subsydiowania kultury oraz próba stworzenia jeśli nie całej dzielnicy, to przynajmniej centrum kultury z prawdziwego zdarzenia.
Pierwsza kwestia wiąże się ze sprawą dotacji publicznych na cele kulturalne – znajdują się one zarówno w budżetach gmin, sejmiku wojewódzkiego, jak i lokalnych jednostek administracji rządowej. Te środki są niezbędne do działania wielu instytucji kulturalnych w mieście: galerii, muzeów, teatrów czy opery. Ale część z nich przeznaczana jest także na konkretne przedsięwzięcia, takie jak koncerty, wystawy czy inne pojedyncze wydarzenia. Choć roli tych środków nie sposób przecenić – tylko i wyłącznie dzięki nim odbywa się wiele wydarzeń – problem za krótkiej kołdry, który się z nimi wiąże, sprawia ogromne trudności. Próby jego rozwiązania zawsze muszą budzić kontrowersje. W sytuacji, gdy nie starczy dla wszystkich i na wszystko, gdy trzeba „obcinać” budżety poszczególnych imprez czy instytucji, nie sposób nie ustrzec się konieczności podejmowania arbitralnych decyzji: komu dać więcej, komu mniej, komu nie dawać w ogóle. To wybory trudne i nie zazdroszczę tym urzędnikom, którzy muszą je podejmować. Ale jedno jest dla mnie pewne – bardzo złym pomysłem, zaprzeczającym wręcz sensowi tego typu metod finansowania kultury, jest subsydiowanie imprez i przedsięwzięć z gruntu komercyjnych. Bardzo często się zdarza, że z publicznych pieniędzy dotowane są imprezy, które mają tak duży potencjał rynkowy, że wpływy z biletów nie tylko powinny starczyć na pokrycie kosztów, ale wręcz przynosić zysk.
Najlepszym przykładem jest Letnia Scena Muzyczna – patrząc przez pryzmat miejskiego budżetu: jedna z największych pozycji w corocznych finansowych planach miasta wobec kultury. To przedsięwzięcie typowo komercyjne: na wielkiej, plenerowej scenie występują zespoły znajdujące się na szczycie popularności. Po co płacić za ich występy z kasy miasta? Tego typu koncerty powinny być organizowane albo za pieniądze prywatnych sponsorów – jestem przekonany, że mało która z dużych firm nie chciałaby wykorzystać reklamowego potencjału tego typu imprez (zresztą Letnia Scena Muzyczna jest w tej chwili współfinansowana przez jeden z koncernów elektronicznych), albo – powinny być biletowane. To ostatnie rozwiązanie spowodowałoby z pewnością spadek liczby widzów, ale i tak zestaw gwiazd gwarantowałby finansową płynność całego przedsięwzięcia. „Odzyskane” w ten sposób środki publiczne można by dzięki temu przeznaczyć na zupełnie inne cele – finansowanie projektów niekomercyjnych, które nie mają szansy na „sprzedanie się” masowej publiczności.
Gdańsk, Trójmiasto i Pomorze od lat mocne są głównie w offowych dziedzinach sztuki: muzyka yassowa, teatr tańca nowoczesnego, ostatnio także street art. Osiągnięcia przedstawicieli każdej z nich można z powodzeniem porównywać z najciekawszymi przykładami światowymi, a wszyscy oni od lat borykają się banalnymi problemami egzystencjalnymi: brak sal do prób, pieniędzy na sesje nagraniowe czy materiały i narzędzia. Pomoc finansowa i promocja poza regionem tego typu artystów, których rola i znaczenie dla współczesnej kultury często potwierdzona jest licznymi nagrodami, wyróżnieniami, zaproszeniami za granicę czy pozytywnymi recenzjami w mediach, jest niezwykle ważna. W moim przekonaniu – dużo ważniejsza niż finansowanie kolejnych koncertów wielkich komercyjnych gwiazd przyciągających masową publiczność.
Drugi problem, który wiąże się z funkcjonowaniem kultury w regionie pomorskim to jej „akcyjność” – skupienie się na jednorazowych, choćby i cyklicznych, wydarzeniach, których popularność i wartość ma być odpowiedzią na pytanie o miejsce Pomorza na kulturalnej mapie Polski. Wartości wielu z tych imprez – takich jak choćby Festiwal Polskich Filmów Fabularnych, Festiwal Szekspirowski czy cały zestaw dużych letnich imprez muzycznych z festiwalem Open’er na czele – nie sposób oczywiście podważać, ale trzeba pamiętać o tym, że są one tylko wisienką na torcie. Nie można tylko i wyłącznie przez ich pryzmat oceniać lokalnego życia kulturalnego. Owszem, jest się czym chwalić, ale co z tego, skoro gdy tylko skończy się letni sezon turystyczno-festiwalowy, oferta kulturalna Pomorza okazuje się miałka i wątła? Cóż po ściągających tłumy z całego kraju festiwalach, gdy w przeciętny listopadowy czy lutowy poniedziałek nie sposób w Trójmieście zobaczyć jakiegokolwiek koncertu, ciekawej wystawy czy innego wartościowego przedsięwzięcia artystycznego? Jaki jest sposób na uniknięcie tego problemu? Ciągła, nieprzerwana praca u podstaw lokalnej kultury: wspieranie finansowe, organizacyjne i promocyjne miejsc, w których realizują się zwykłe, codzienne wydarzenia kulturalne.
Wiąże się z tym trzeci, ostatni postulat, za sprawą realizacji którego Pomorze miałoby szansę stać się o wiele ważniejszym miejscem dla rodzimej kultury. W Gdańsku – jako centrum regionu – nie ma artystycznej dzielnicy, czegoś co jest niezbędne do wytworzenia swego rodzaju „fermentu”, z którego mogłyby się zrodzić ciekawe projekty artystyczne, ważne wydarzenia i osobowości. Każde szanujące się miasto, pretendujące do miana regionalnego czy ponadregionalnego centrum kulturalnego; taką dzielnicę mieć musi: Berlin – Kreuzberg i Prenzlauerberg, Barcelona – Gracię, Nowy Jork – Lower East Side i brooklyński Williamsburg. W Gdańsku – zachowując oczywiście stosowną skalę wobec potęgi tych kolosów światowej kultury – nie ma nawet śladu tego typu miejsca. Chodzi o rejon miasta, w którym życie nigdy nie zasypia, w którym królują kluby, bary, restauracje, w którym artyści mają swoje pracownie i galerie, w którym mogą sprzedawać swoje prace. Rejon, który przyciąga turystów i wszystkich pragnących uczestniczyć w szeroko rozumianej kulturze.
Oczywiście takie miejsca nie powstają z dnia na dzień, zaprojektowane i narodzone za sprawą jednej decyzji lokalnej władzy. Trzeba lat, żeby je stworzyć. Ale warto przynajmniej spróbować i zainicjować jakiekolwiek działania w tym celu. Na przykład: złagodzić iście drakońskie gdańskie przepisy dotyczące poziomu hałasu w godzinach ciszy nocnej czy koncesjonowania sprzedaży alkoholu. Na przykład: wprowadzić system ulg podatkowych i preferencyjnych kredytów inwestycyjnych dla przedsiębiorców chcących zakładać nowe lokale gastronomiczne, sklepy, galerie i inne miejsca tego typu. Na przykład: ułatwić artystom wynajem i utrzymanie lokali do celów wystawienniczych. Na przykład: zainicjować współpracę z zagranicznymi ośrodkami artystycznymi, celem przyciągnięcia do Gdańska artystów z innych krajów i kilka jeszcze innych, drobnych kroków, za sprawą których w centrum miasta, a może w starym Wrzeszczu, który ma lokalizację i typ zabudowy znakomicie nadające się do tego typu celów, za kilka lat narodzi się choćby namiastka typowej dzielnicy artystycznej.
Tych kilka spraw, w moim przekonaniu, może się stać kluczem do poprawienia sytuacji pomorskiej kultury i sprawić, by osiągnęła ona wyższy poziom. Po browarze nie ma co już płakać – wciąż jest jeszcze kilka innych miejsc, które mogą stać się zalążkiem artystycznej dzielnicy w Gdańsku.