Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Uczelnie są różne

Uczelnie, które chodzą bez butów

W ostatnich kilku miesiącach wiele mówi się o szkolnictwie wyższym w Polsce. To dobra wiadomość, albowiem sektor ten jest zbyt ważny dla rozwoju gospodarki i utrzymania stabilności systemu politycznego, by pozostawiać go samemu sobie. Problemem jest jednakże to, że w dyskusji tej dominują silne przekonania oraz wypowiadane są ostre tezy, niepoparte w większości przypadków twardymi argumentami, statystykami publicznymi czy badaniami naukowymi. W efekcie, spór o kształt polskiego szkolnictwa wyższego jest równie intensywny, co jałowy – staje się on konfrontacją indywidualnych przeświadczeń i mocno subiektywnych odczuć, na podstawie których formułuje się daleko idące konkluzje. Nie oznacza to, że opinie te są błędne lub nieprawdziwe, lecz faktem jest, że ciężko jest prowadzić dyskusje pomiędzy osobami o skrajnie odmiennych doświadczeniach osobistych. Rozmowa o szkolnictwie wyższym staje się wówczas licytacją różnorakich, subiektywnych wrażeń, które w żadnej mierze się nie wykluczają, lecz jednocześnie wiedzy o szkolnictwie wyższym w sposób szczególny nie wzbogacają.

Uczelnie są jak przysłowiowy szewc chodzący bez butów – są źródłem wiedzy o wielu aspektach życia publicznego, lecz nie tworzą jednak tej, dotyczącej szkolnictwa wyższego.

Dlatego też o obszarze tym wciąż wiemy stosunkowo niewiele. Owszem – mamy pewne doświadczenia, przeczucia czy intuicje lecz na ich podstawie trudno jest budować lepszą przyszłość Polski. Pozwala to na prowadzenie eseistycznych deliberacji, aczkolwiek tam, gdzie w grę wchodzą miliardy złotych na kształcenie i badania, jest to zdecydowanie zbyt mało. Paradoksalnie, uczelnie – mimo, że są źródłem wiedzy o wielu aspektach życia publicznego – same nie tworzą wiedzy o szkolnictwie wyższym. Jest to potwierdzeniem starego polskiego przysłowia o szewcu, który chodził bez butów.

Narzekają wszyscy – pracodawcy, wykładowcy i studenci. Tymczasem zamiast narzekać, należałoby wprowadzić obowiązkowy, państwowy monitoring poziomu zarobków absolwentów. Warto się przekonać, którzy z nich nie są przygotowani do funkcjonowania na rynku pracy, a którzy poruszają się na nim doskonale.

Monitoring receptą na narzekanie?

Aktualnie dyskusja o szkolnictwie wyższym jest prowadzona w sposób charakterystyczny dla lat 80. XX wieku. Wtedy to w Polsce było kilkadziesiąt uczelni kształcących na zbliżonym poziomie, według centralnie zdefiniowanych programów nauczania. Absolwentów szkół wyższych można było wówczas traktować jako w miarę jednolitą grupę, która istotnie różniła się od osób posiadających wykształcenie średnie czy zawodowe. W ciągu dwóch dekad zmieniło się wiele – nie dość, że liczba uczelni przekroczyła 400, a studenci stanowią 40% populacji danego rocznika, to nastąpiło również silne zróżnicowanie placówek nauczania, wydziałów, wykładowców, studentów, a przede wszystkim absolwentów. Nie ma obecnie jednego szkolnictwa wyższego – jest za to zbiór różnych uczelni. W tym sensie posługiwanie się określeniem absolwentów szkół wyższych, jako kategorią analityczną, jest niepoprawne, gdyż ignoruje ich skrajne zróżnicowanie. Śmiem też twierdzić – choć jest to jedynie moja intuicja – że solidny maturzysta jest znacznie lepiej wykształcony, niż wielu absolwentów uczelni „Szczęścia i Uśmiechu”, które umożliwiają uzyskanie dyplomów bez konieczności podejmowania intelektualnego wysiłku. Uzasadnia to krytyczne opinie dotyczące poziomu kształcenia na polskich uczelniach. Narzekają wszyscy – pracodawcy na niewłaściwie wykształconych absolwentów, wykładowcy na leniwych studentów, a studenci na oderwane od rzeczywistości zajęcia.

Tymczasem zamiast narzekać, należałoby wprowadzić obowiązkowy, państwowy monitoring poziomu zarobków absolwentów. Warto się przekonać, którzy z nich nie są przygotowani do funkcjonowania na rynku pracy, a którzy poruszają się na nim doskonale. Badania pokazują, że premia za kształcenie jest w Polsce wysoka, należąc do najwyższych w Europie. Oczywiście, wysokość wynagrodzenia jest tylko jedną z korzyści płynących z kształcenia, ale przy masowym modelu szkolnictwa wyższego jest ona z pewnością bardzo ważna. Wiedza o finansowych losach absolwentów jest konieczna do podejmowania decyzji w zakresie polityki publicznej. Umożliwia ona również maturzystom podejmowanie racjonalnych decyzji przy wyborze miasta, uczelni i kierunku studiów.

 

Nowe czasy – nowe role

Umasowienie szkolnictwa wyższego w Polsce było konsekwencją transnarodowych zmian społecznych i gospodarczych. W ich założeniu, uczeni nie powinni dalej tkwić w przysłowiowych „wieżach z kości słoniowej” – dla gospodarki i społeczeństwa uczelnie stały się zbyt ważne, by pozostawiać je wyłącznie samym sobie, nawet jeśli funkcjonowały w ten sposób przez wieki. Świat się zmienia, a wraz z nim musi zmieniać się też sposób, w jaki uczelnie kształcą studentów. W masowym modelu szkolnictwa wyższego model studiów i treści przekazywane w toku edukacji muszą uwzględniać fakt, że większość absolwentów nie ma aspiracji rozwoju intelektualnego. Chcą oni jedynie poznać prawdy, które pozwolą im więcej zarabiać i dostatniej żyć. Nie ma w tym nic zdrożnego, nawet jeśli to trochę smutne. W obliczu zaistniałej sytuacji trzeba zaakceptować więc fakt, że od uczelni nie wymaga się już kształcenia intelektualistów, a specjalistów, którzy mają sprostać wymaganiom rynku pracy. W tym kontekście trzeba przyznać rację pracodawcom narzekającym na oderwane od rzeczywistości kształcenie na poziomie akademickim. Są oni jednak w błędzie oczekując, że uczelnie będą przygotowywały dla nich gotowych do zatrudnienia pracowników. Rolą kształcenia akademickiego nie jest bowiem zaspokajanie potrzeb pierwszego pracodawcy, u którego zwykle absolwent jedynie zdobywa doświadczenia w zamian za niską pensję. Uczelnie mają za zadanie przygotować młodych ludzi do długiej kariery zawodowej, w ciągu której będą oni wielokrotnie zmieniali zatrudnienie, podczas gdy ich pierwsza praca jest ważnym, lecz tylko i wyłącznie chwilowym epizodem kariery.

W rankingowym amoku często zapomina się, że system szkolnictwa wyższego jako całość spełnia wiele skrajnie odmiennych funkcji, dlatego też poszczególne uczelnie nie muszą być jednocześnie globalnymi graczami i instytucjami kształcenia zawodowego.

Na koniec chciałbym zaznaczyć, że polskie uczelnie dalej będą się różnicowały i obok elitarnych, ukierunkowanych na funkcjonowanie w transnarodowym świecie nauki uczelni badawczych, muszą także funkcjonować szkoły wyższe kształcące specjalistów na potrzeby lokalnego rynku pracy. W rankingowym amoku często zapomina się, że system szkolnictwa wyższego jako całość spełnia wiele skrajnie odmiennych funkcji, dlatego też poszczególne uczelnie nie muszą być jednocześnie globalnymi graczami i instytucjami kształcenia zawodowego. Oczekiwanie od uczelni bycia doskonałym w realizacji wszystkich funkcji powoduje, że wygrywa socjalistyczne średniactwo, które w moim przekonaniu jest największym przekleństwem obecnego systemu.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Po co nam uczelnie?

ppg-4-2012_po_co_nam_uczelniePo co nam uczelnie? Polska gospodarka stoi na rozdrożu. Funkcjonujący model gospodarczy, oparty o imitowanie istniejących już rozwiązań i o konkurowanie ceną wyczerpuje się. Jeśli nadal będziemy w nim trwać, jeśli nie uruchomimy „silnika innowacji”, to wpadniemy w pułapkę krajów odbijających się od granicy średniego dochodu. Co prawda będziemy mogli osiągnąć pułap 60–70% PKB krajów „starej Unii”, nie zdołamy jednak wykonać kolejnego kroku, bo nawet perfekcyjne kopiowanie i imitowanie nie umożliwią nam wejścia na wyższy stopień rozwoju.

Aby uniknąć tych zagrożeń, by nie nabawić się syndromu średniaka potrzebna jest fundamentalna metamorfoza – zmiana sposobu myślenia o sobie, o świecie, o prowadzeniu biznesu, a także o relacjach z otoczeniem i innymi ludźmi. A gdzie szukać iskry inicjującej takie przeobrażenie jeśli nie w procesie edukacji, w którym dochodzi do kształtowania postaw, systemów wartości, charakterów? Tu właśnie pojawia się wielka rola uniwersytetów. By mogły one stać się katalizatorem takich zmian, ich „mury” muszą oprzeć się na fundamentach zaufania i kapitału społecznego, empatii, etosu i moralności oraz poszanowania wartości. Te same składniki są też spoiwem zdrowego i kreatywnego społeczeństwa, nowoczesnej i konkurencyjnej gospodarki.

Uczelnie borykają się dziś z tymi samymi problemami, które doskwierają całemu społeczeństwu. Kłopotem jest demografia – z roku na rok zmniejsza się liczba studentów, podmywając nieco fundamenty (także te finansowe) dydaktycznej działalności uniwersytetów. Świat zmienia się błyskawicznie, a utrzymując obecny „liniowy” i ściśle specjalizujący sposób nauczania trudno wyzwolić w młodych ludziach zdolność adaptowania się do tych zmian. By tego dokonać, trzeba postawić na modułowość i interdyscyplinarność kształcenia, zaszczepiać wśród ludzi „geny” zaradności, otwartości, innowacyjności i poczucia własnej wartości.

Przeformułowanie modelu funkcjonowania uczelni jest nieodzowne. Sytuację tę trzeba jednak potraktować nie jako problem sektorowy, ale jako szansę na jakościową zmianę całego systemu społeczno­-gospodarczego. Zatem odpowiadając na pytanie „po co nam uczelnie?”, odpowiadamy sobie na pytanie o to, jak chcemy się rozwijać jako gospodarka, społeczeństwo i kraj.

ppg-4-2012_po_co_nam_uczelnie_2

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

UE – rdzewiejący statek?

„Eksperymentowanie z nowym pieniądzem w czasie, gdy Europa musi zmierzyć się z trudnymi realiami zniesienia państwa opiekuńczego, przywracaniem milionów bezrobotnych do normalnego życia zawodowego, deregulacją etatystyczno-korporacjonistycznych gospodarek, troską o stronę podażową gospodarki oraz z procesem integracji Europy Środkowej jest złym pomysłem. Nowy pieniądz zapewnia w najlepszym razie jedynie nieznaczne korzyści, równocześnie utrudniając dostosowania i ograniczając pragmatyczną współpracę. Patrząc na Europę z zewnątrz wspólna waluta oraz wysiłki podejmowane w celu jej wprowadzenia postrzegane są jako źle ukierunkowane i źle zaplanowane działania, które sprawią, że Europa stanie się słabym ogniwem światowej gospodarki”.
Euro Fantasis: Common Currency as Panacea
(R. Dornbusch, 1996)

„Europejskie rynki pracy są powszechnie opisywane jako mało elastyczne, a mobilność siły roboczej wewnątrz UGiW jako ograniczona. W tych warunkach procesy dostosowawcze w przypadku wystąpienia asymetrycznego szoku będą powolne i kosztowne. Rosnące bezrobocie, żądania transferów fiskalnych oraz żądania ochrony socjalnej podważą wiarygodność UGiW oraz polityczną spójność wymaganą dla prawidłowego jej funkcjonowania”.
The future of EMU: what does the history of monetary unions tell us?
(M. D. Bordo i L. Jonung, 1999)

 Aby zagłuszyć wszelkiego rodzaju wątpliwości, politycy i biurokraci przedstawiają dziś mieszkańcom Europy dwie skrajne wizje: albo wdrożone zostaną proponowane przez nich scentralizowane rozwiązania, albo Europie grozi powrót do nacjonalizmu. Takie podejście nie wróży zbyt dobrze na przyszłość.

Europa nie zdaje egzaminu

Choć w przekonaniu wielu osób strefa euro zaczyna wychodzić na prostą, osobiście odnoszę wrażenie, że strefa (jak i cała Unia Europejska) przegrywa właśnie swoją wielką szansę. Europa nie zdaje egzaminu z trwającego obecnie kryzysu. Kryzysu, który w moim przekonaniu stanowi nie tylko test trwałości konstrukcji jednolitej waluty, ale przede wszystkim jest testem wspólnej europejskiej świadomości. Kryzys daje wyraźną odpowiedź na dwa istotne pytania: czy można mówić o jednej, europejskiej gospodarce, której ukoronowaniem miała być wspólna waluta oraz czy można mówić o jednym, europejskim społeczeństwie? Aktualna sytuacja w Europie w obu przypadkach skłania do udzielenia odpowiedzi negatywnej. Euro wydaje się być dziś jedynie symbolem, gadżetem, w którym pozostało niewiele z procesów związanych z integracją monetarną. Nie ma także jednego, europejskiego społeczeństwa.

Obecna przebudowa strefy euro nie przebiega według dobrze opracowanego i przygotowanego planu. Zwyciężać wydaje się model wysoce scentralizowany. Powoduje to, że fundamenty nowo budowanej konstrukcji będą słabe. Na dodatek, budowniczowie cały czas improwizują, dokładając co i rusz kolejne (coraz częściej niespójne ze sobą) elementy. Równocześnie, aby zagłuszyć wszelkiego rodzaju wątpliwości, politycy i biurokraci przedstawiają dziś mieszkańcom Europy dwie skrajne wizje: albo wdrożone zostaną proponowane przez nich scentralizowane rozwiązania, albo Europie grozi powrót do nacjonalizmu. Takie podejście nie wróży zbyt dobrze na przyszłość. Rośnie prawdopodobieństwo, że w miejsce strefy euro powstanie „coś”, w czym społeczeństwom trudno będzie się mieszkało i funkcjonowało. W efekcie to właśnie te „proponowane rozwiązania” będą prowadziły do konfrontacji oraz narastania egoistycznych i partykularystycznych zachowań. Wszystko to odbywać się będzie w warunkach postępującej marginalizacji Europy, która koncentrując się na własnych problemach nie jest w stanie wykorzystać pojawiających się globalnie szans i efektywnie przeciwdziałać rodzącym się globalnym zagrożeniom.

Przyjęcie euro powinno pozostać naszym strategicznym celem, jednakże pod warunkiem ustabilizowania się sytuacji i dokonania w naszym kraju głębokich reform. Bez tego obecność w grupie krajów pierwszej prędkości pod względem pogłębiania integracji zaneguje nasz nadrzędny cel – przynależność do grupy krajów pierwszej prędkości pod względem wzrostu gospodarczego.

Z punktu widzenia Polski ważne jest, abyśmy zachowując naszą życzliwość i wsparcie dla procesu europejskiej integracji, nie stali się ślepym fanatykiem Unii. Fanatyk bowiem to ktoś, kto przestaje postrzegać otaczającą go rzeczywistość w sposób racjonalny. Przyjęcie euro powinno pozostać naszym strategicznym celem, jednakże mogłoby ono nastąpić jedynie pod warunkiem ustabilizowania się powstającego „tworu” i dokonania w naszym kraju głębokich reform. W innym wypadku nasza obecność w grupie krajów pierwszej prędkości pod względem pogłębiania integracji może szybko stanąć w sprzeczności z tym, co powinno być nadrzędnym celem dla Polski – przynależnością do grupy krajów pierwszej prędkości pod względem wzrostu gospodarczego.

Rozwiązaniem, które znacznie lepiej od proponowanych przez polityków pomysłów oddawałoby ducha integracji i solidarności europejskiej, byłoby coś w rodzaju „wyzerowania” efektów 10 lat dotychczasowego funkcjonowania strefy euro i podzielenia się kosztami tego procesu. Można by je uznać za klasyczne „koszty uczenia się”.

Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie

Do pesymistycznych wniosków odnośnie kondycji Europy skłania mnie nie tyle sam kryzys (ten jest nieodłączną częścią funkcjonowania zarówno gospodarek, jak i społeczeństw), ale sposób podejścia do niego. Mam na myśli w szczególności relacje pomiędzy Północą i Południem Europy, które szybko zostały wskazane jako główny winowajca kryzysu. W konsekwencji za zasadne uznano wymierzenie mu surowej kary – jakże bowiem inaczej można określić programy naprawcze bazujące na anachronicznej i błędnej (jak sam przyznał niedawno ich twórca) logice MFW. Wiązało się to z upokorzeniem społeczeństw ukaranych państw, których rekompensatą ma być „łaskawe” pozostawienie krajów Południa w „elitarnym klubie”. Porównując tę sytuację do relacji międzyludzkich można odnieść wrażenie, że ktoś kogoś skopał, sponiewierał, wybił mu kilka zębów, a na koniec powiedział „przytul się i pozostańmy przyjaciółmi”. Takie podejście na najbliższe lata ukierunkowuje stosunki w strefie euro w pozycji mocno konfrontacyjnej. Rodzi ono również w upokorzonych społeczeństwach chęć rewanżu. W moim odczuciu będzie to skutkować licznymi napięciami, a być może doprowadzi nawet do rozpadu strefy.

Tymczasem można było pokusić się o inne rozwiązanie. Może ono na pozór wydawać się utopijne i idealistyczne (z pewnością znacznie wykracza poza standardowe kanony relacji pomiędzy krajami), ale w moim przekonaniu byłoby najbardziej racjonalne. Rozwiązanie to znacznie lepiej oddawałoby także (rzekomo istniejącego) ducha integracji i solidarności europejskiej. Polegałoby ono na czymś w rodzaju „wyzerowania” efektów 10 lat dotychczasowego funkcjonowania strefy euro (w tym w szczególności redukcji nadmiernych długów) i podzielenia się kosztami tego procesu. Można by je uznać za klasyczne „koszty uczenia się”. Następne kroki powinny dotyczyć uzupełnienia brakujących elementów w konstrukcji strefy oraz wpisania do traktatów ustanawiającej unię monetarną klauzuli wyjścia wraz z jasno określoną i egzekwowalną procedurą wykluczania z kraju nieprzestrzegającego zasad. Takie rozwiązanie stwarzałoby znacznie silniejsze podstawy funkcjonowania strefy w przyszłości. Jej członkowie pozostawaliby w niej na bazie własnego, świadomego wyboru (który cały czas musiałby być potwierdzany w podejmowanych działaniach i polityce gospodarczej), a nie dlatego, że alternatywą dla „tkwienia” w strefie są bankructwo i chaos. Co więcej, w moim przekonaniu koszt takiego rozwiązania, także w wymiarze czysto finansowym, byłby dla wszystkich znacznie niższy niż realizowany dziś scenariusz, w którym poprzez ciągłe pożyczanie pieniędzy niewypłacalnym krajom prowadzi się do marnotrawienia środków. I wreszcie, co najważniejsze – takie rozwiązanie byłoby najbardziej właściwe z punktu widzenia międzypokoleniowej solidarności. Koszty błędów poniosłoby bowiem pokolenie, które je popełniło. Tymczasem w wybranym przez Unię scenariuszu koszty (w postaci bezrobocia, wysokich podatków niezbędnych dla obsługi narastającego zadłużenia itd.) spadną głównie na młodych ludzi, a więc na pokolenie, które z niewłaściwymi decyzjami nie miało nic wspólnego.

Opisane powyżej podejście miałoby sens tym bardziej, że kardynalne błędy zostały popełnione po obu stronach (Północy i Południa). Któż bowiem, jak nie niemieckie i francuskie banki, dokonywały nietrafionych decyzji, finansowały nadmierną konsumpcję i spekulacyjne inwestycje w krajach Południa. Któż, jak nie rządy Niemiec i Francji, najpierw zgodziły się (w niektórych przypadkach nawet naciskały) na objęcie wspólną walutą nieprzygotowanych na to krajów, a później doprowadziły do rozmycia obowiązujących w Unii kryteriów fiskalnych. Można odnieść wrażenie, że krajom członkowskim strefy zabrakło mentalnej dojrzałości do tego, aby zrozumieć, że euro to nie tylko jedna waluta, ale także procesy stymulujące przemiany w kierunku jednolitego organizmu społeczno-gospodarczego. Północ chętnie „uwspólnotowiała” zyski, ale gdy tylko pojawił się problem, podstawową strategią stało się znalezienie kozła ofiarnego, na którego można przerzucić winę i koszty. To, że nigdy nie pojawiła się propozycja choćby zbliżona w swej naturze do „opcji zerowej” najlepiej obrazuje, że pod fasadą wzniosłych słów, kryje się w dużej mierze „stara Europa” – Europa partykularnych interesów. Obrazuje to również, jak dalece procesy integracji gospodarczej wyprzedziły inne sfery integracji, w szczególności proces budowania jednej, europejskiej świadomości.

Obecny kryzys jest w dużej mierze kryzysem europejskich elit. Wśród polityków panuje przekonanie, że dysponują oni nad społeczeństwem przewagą informacyjną, że społeczeństwo nie jest w pełni świadome zachodzących procesów i zagrożeń, a oni sami są predestynowani do podejmowania optymalnych decyzji.

Tylko jedna droga?

Patrząc w przyszłość, znacznie lepszą podstawą funkcjonowania strefy w kolejnych latach byłaby konstrukcja, w której dany kraj jest członkiem unii walutowej z wyboru, świadomie i odpowiedzialnie. Konstrukcja odmienna, niż forsowane dziś pomysły scentralizowanego zarządzania, które prędzej czy później (raczej prędzej) prowadzić będą do konfrontacji interesów poszczególnych społeczeństw z zaleceniami brukselskich struktur. W efekcie, w celu osiągania własnych, wewnętrznych interesów, politycy w poszczególnych krajach będą jako „tego złego” przedstawiać brukselską administrację (a także pilnujących dyscypliny Niemców). Prowadzić to będzie do „odmrażania” historycznych linii podziału oraz budowania nowych. Drugim negatywnym efektem przyjętego podejścia jest to, że będzie ono prowadzić do gwałtownego rozrastania się coraz bardziej nieefektywnej, paneuropejskiej hydry biurokracji.

Scentralizowanemu podejściu towarzyszy przekonanie polityków, że dysponują oni nad społeczeństwem przewagą informacyjną. Zauważają oni, że społeczeństwo nie jest w pełni świadome zachodzących procesów i zagrożeń. Z tych powodów zakładają, że są predestynowani do podejmowania optymalnych decyzji. Obawy społeczeństw – wynikające z obserwacji tego, co się dzieje – mają zostać zagłuszone przez inicjatywy w rodzaju „zapewnimy pracę wszystkim młodym ludziom”. Tylko czy aby na pewno w gospodarce rynkowej chodzi o takie „planowe” zapewnianie pracy? Takie podejście nie ma nic wspólnego z pobudzaniem przedsiębiorczości i służyć będzie wzrastaniu pokolenia osób niesamodzielnych, niekreatywnych i uzależnionych od europejskiego „socjalu”. Mnie osobiście, pamiętającemu czasy komunizmu, rodzi to jednoznaczne skojarzenia z nieodległą historią naszego kraju.

Choć politycy jak mantra powtarzają, że wszystko co robią jest w interesie społeczeństw, ich wiarygodność dramatycznie spada. W efekcie obecny kryzys jest w dużej mierze kryzysem europejskich elit. Co więcej, gdy władza traci pewność swoich działań, z reguły stara się monopolizować punkt widzenia zachodzących procesów i wydarzeń. I nie inaczej jest dziś w Europie. Politycy starają się usilnie przekonywać społeczeństwo, że nie istnieją koncepcje alternatywne do proponowanych przez nich rozwiązań. Ci, którzy z ich pomysłami się nie zgadzają, są przedstawiani jako chcący doprowadzić do katastrofy (warto w tym kontekście przywołać ostatnie wybory w Grecji). Prezentujący odmienne wizje (przykład Camerona) są izolowani i stają się ofiarami medialnej nagonki. Tymczasem warto byłoby chociaż wysłuchać ich argumentów. Jakże bowiem obecna sytuacja przypomina tę u zarania strefy euro, kiedy to wszystkie krytyczne wobec niej poglądy (włącznie z zaprezentowanymi na wstępie poglądami Dornbuscha czy Bardo) były z definicji odrzucane.

Politycy za wszelką cenę starają się zachować kontrolę nad procesami zachodzącymi w gospodarce i społeczeństwie. Coraz bardziej przypomina to jednak próby obwiązywania sznurkiem nadymającego się balona. Historia pokazuje, że jest tylko kwestią czasu, kiedy społeczeństwa w znacznie większej skali niż dziś zaczną kwestionować czyny polityków i tzw. elit. Główne pytania dotyczą tego, kiedy to nastąpi i jaką formę przyjmie. Z pewnością będzie to coś nowego, coś na miarę czasów Internetu.

Europa tkwi w przekonaniu, że za same historyczne zasługi dla cywilizacji, cały świat powinien się z nią liczyć i podziwiać, kupować europejskie towary, a jeśli zajdzie taka potrzeba – również ją finansować. Tymczasem rzeczywistość jest znacznie bardziej brutalna. Europa jest jednym z wielu regionów świata.

Globalna marginalizacja

Koncentrowanie się na własnych problemach powoduje, że Europa jeszcze bardziej niż przed kryzysem traci globalną perspektywę. Jest to proces bardzo niebezpieczny. W świecie zachodzą właśnie istotne zmiany układu sił. Kraje BRIC zaczynają nadawać ton globalnej gospodarce. USA stara się za nimi nadążać, stymulując proces głębokich przemian strukturalnych prowadzących do szybkiej reindustrializacji (m.in. dzięki eksploatacji złóż gazu łupkowego, a za chwilę także ropie z łupków). W połączeniu z wciąż dużą zdolnością amerykańskiej gospodarki do innowacyjności, powinno jej to zapewnić czołowe miejsce w świecie jeszcze przez wiele lat. Tymczasem skoncentrowana na sobie Europa czyni niewiele, by wykorzystać szanse kreowane przez globalne zmiany i przeciwdziałać związanym z nimi zagrożeniom.

Jedną z największych szans jest szybki rozwój popytu wewnętrznego w krajach wschodzących. Rozwój ten jest związany z wykształcaniem się tam tzw. klasy średniej. Szacunki wskazują, że do 2030 r. globalna klasa średnia ulegnie podwojeniu, przy czym cały przyrost przypadnie na kraje Azji Południowowschodniej. Aby w pełni wykorzystać szansę związaną ze wzrostem popytu w tych krajach potrzeba ułożenia z nimi (głównie z Chinami) właściwych relacji. Tymczasem zamiast mówić jednym, silnym głosem, np. w kwestii dostępu europejskich firm do chińskiego rynku, każdy kraj UE stara się (w zasadzie musi) układać gospodarcze relacje z Chinami na własną rękę. Można nawet mówić o swego rodzaju wyścigu o to, kto bardziej wkupi się w łaski wielkiego partnera. Przy takim podejściu trudno oczekiwać korzystnych rozstrzygnięć dla Europy jako całości.

Skoncentrowana na własnych problemach Europa niewiele uwagi przykłada również do istotnych zmian, jakie zachodzą na rynku energii. Tymczasem uniezależnienie się USA od ropy z Bliskiego Wschodu prowadzić może do spadku zainteresowania USA tym zapalnym regionem świata, który wciąż przecież pozostanie istotny z punktu widzenia Europy. Nawet te dwa przykłady obrazują, jak bardzo Europa potrzebuje jednego, silnego głosu. Tymczasem głos ten słabnie. Czasami można odnieść wrażenie, że Europa spoczęła na laurach i tkwi w przekonaniu, że za same historyczne zasługi dla cywilizacji, cały świat powinien się z nią liczyć i podziwiać, kupować europejskie towary (bez względu na ich jakość i cenę), a jeśli zajdzie taka potrzeba – również ją finansować. Tymczasem rzeczywistość jest znacznie bardziej brutalna. Europa jest jednym z wielu regionów świata. Faktem jest, że jej udział w globalnym PKB jest wciąż bardzo istotny (jedna czwarta przy nieco ponad 7% udziale w globalnej ludności), ale jeśli weźmie się już pod uwagę udział w przyroście globalnego PKB, to jest on dziś praktycznie zerowy. Dodając do tego najbardziej niekorzystne ze wszystkich kontynentów trendy demograficzne (malejąca liczba ludności, szybki proces starzenia się), malejącą zdolność do innowacyjności, ponadprzeciętne obciążenie kosztami socjalnymi i ekologicznymi oraz olbrzymie i wciąż rosnące długi, Europa skazana jest na dalszą, szybką marginalizację.

 

Co z Polską?

W obliczu pogłębiania się integracji w strefie euro, jednym z istotnych wyzwań stojących dziś przed Polską jest zdefiniowanie strategii jej dalszego funkcjonowania w Unii Europejskiej. Dla niektórych wybór jest oczywisty – powinniśmy jak najszybciej przystąpić do strefy euro i znaleźć się w centrum pogłębionych procesów integracyjnych. W tym podejściu przyjęcie wspólnej waluty to naturalna konsekwencja dokonanych wcześniej wyborów (zwłaszcza tego o przystąpieniu do UE). Warto jednak zauważyć, że obecna sytuacja jest zdecydowanie inna od tej z lat 90‑tych. Wówczas Europa Zachodnia jawiła się nam – wyrywającym się właśnie ze szpon socjalizmu – jako oaza luksusu, najlepszych standardów i praktyk. UE była dla nas jak luksusowy pasażerski statek, a za dostanie się na niego gotowi byliśmy zapłacić każdą cenę. Dziś jednak jej powab znacząco zbladł. Jak się okazało, statek wypłynął na środek oceanu globalnej gospodarki, nie dysponując wystarczającym zapasem paliwa. Co więcej, liczne sztormy znacząco osłabiły jego konstrukcję, a sama jednostka – po bliższym przyjrzeniu – okazała się być modelem mocno już przestarzałym.

Dziś strefa euro nie tyle kończy, co dopiero zaczyna proces przebudowy – jej przetrwanie wymagać będzie ujednolicenia wielu konfliktogennych obszarów, takich jak polityka socjalna czy podatki. Co gorsza, przebudowa ta oparta jest (jak opisałem to wyżej) na słabych fundamentach. W tym kontekście powinniśmy trzeźwym okiem patrzeć na bilans kosztów i korzyści wprowadzenia u nas wspólnej waluty. Nie chodzi o to, by dyskredytować osiągnięcia procesu europejskiej integracji (zwłaszcza ich wkład w utrzymanie pokoju w Europie jest niezaprzeczalny) czy się na Unię obrażać. Będąc pasażerami europejskiego statku nasz rozwój jest i będzie uzależniony od tego, co dzieje się w Unii (ponad ¾ naszego eksportu przypada na kraje tego ugrupowania). To trzeźwe spojrzenie powinno wynikać z faktu, że dziś już wiemy, że Unia nie jest nieomylna, a szybkie wprowadzenie euro w Polsce nie byłoby z pewnością najlepszą formą pomocy w rozwiązywaniu jej problemów. Byłby to wyraz źle pojętej solidarności, a niewłaściwie przygotowany kraj – w dodatku tak duży jak Polska – mógłby strefie euro przysporzyć więcej problemów, niż korzyści. Patrząc pragmatycznie, dużo bardziej wartościowe byłoby stanie się wewnątrzunijnym przykładem udanych, prorynkowych i wspierających konkurencyjność reform. Możemy pomóc Europie również poprzez np. inicjowanie paneuropejskich rozwiązań w zakresie układania relacji z innymi globalnymi graczami.

W interesie Europy i nas samych jest Polska silna gospodarczo i innowacyjna. Zbyt szybkie wprowadzenie euro stoi z tymi celami w sprzeczności. Rychłe przyjęcie wspólnej waluty nie jest właściwą odpowiedzią na żadne z dwóch kluczowych wyzwań wewnętrznych stojących dziś przed naszym krajem. Te wyzwania związane są z zapewnieniem dalszej poprawy dobrobytu społeczeństwa (trwałego, a nie przejściowego) i bezpieczeństwa Polski. W obliczu negatywnych procesów demograficznych (kurczenie się populacji oraz jej starzenie się), tym czego dziś nam potrzeba dla zapewnienia trwałej poprawy dobrobytu obecnego i przyszłych pokoleń jest akumulacja kapitału i transformacja gospodarki w kierunku wyższej innowacyjności (zmiana modelu konkurowania z kosztowego na pozacenowy). Obecność w strefie euro nie jest sposobem na sprostanie tym wyzwaniom. Wręcz przeciwnie, będzie prowadzić do mniejszych oszczędności i większego zadłużenia. W efekcie, starzejące się społeczeństwo będzie z czasem w coraz większej skali obciążone koniecznością spłaty zagranicznych długów (tak jak miało to miejsce na Południu – obecne pokolenie pożyje ponad stan kosztem przyszłych pokoleń).

Euro nie rozwiąże także kwestii konkurencyjności. Dziś opiera się ona na niskich kosztach wytwarzania, o czym dobitnie świadczy struktura naszego eksportu (zdominowana przez proste, pracochłonne wyroby; udział produktów high-tech wynosi zaledwie 7%, przy średniej dla UE27 na poziomie ok. 18%). Nie wierzmy argumentom, że wejście do strefy euro wymusi na lokalnych producentach wyższą innowacyjność. Z punktu widzenia procesów mikro jest to mało realne. Dużo bardziej prawdopodobne jest „wyprowadzenie” się z naszego kraju branż bazujących na niskich kosztach produkcji. Dla globalnych koncernów (które kontrolują znaczną część naszego przemysłu) nie stanowi to dziś żadnego problemu. Także polskie firmy będą kierowały się rachunkiem ekonomicznym i to on będzie podstawą do wyboru lokalizacji produkcji (taka sytuacja miała miejsce np. w Hiszpanii, skąd – w obliczu rosnących kosztów – znaczna część lokalnych poddostawców przemysłu samochodowego przeniosła swoją produkcję do innych krajów).

Biorąc pod uwagę ograniczone możliwości generowania innowacyjności w naszym kraju (polskie firmy są zbyt słabe, aby na dużą skalę kreować innowacyjne produkty związane z dużymi wydatkami na B+R), kluczem do odniesienia relatywnie szybkiego sukcesu jest uczynienie naszego kraju atrakcyjnym dla produkcji innowacyjnych wyrobów przez koncerny zagraniczne. Aby to jednak nastąpiło, otoczenie administracyjno-podatkowe musi stać się znacznie bardziej przyjazne, potrzebna jest dalsza poprawa jakości szeroko rozumianej infrastruktury, rozwoju wymaga sieć poddostawców i ośrodków naukowych, a kształcenie musi sprzyjać powstawaniu wysokiej jakości, wyspecjalizowanych zasobów pracy. Równocześnie powinniśmy podjąć działania stymulujące własną innowacyjność w tych obszarach, gdzie efekty mogą być stosunkowo szybko widoczne. Powinniśmy postawić na: a) pobudzanie innowacyjności pozatechnologicznej (np. innowacyjność w formach dotarcia do klientów, sposobie ich obsługi itp.), b) rozwój innowacyjności technologicznej w obszarach, gdzie bariery „wejścia” są relatywnie niskie (np. w obszarze oprogramowania), c) rozwój innowacyjności w edukacji (tak, by system kształcenia w jak największym stopniu przyczyniał się do budowania nowoczesnego, innowacyjnego społeczeństwa).

Obecność w źle skonstruowanej unii walutowej nie może być także gwarantem bezpieczeństwa i stabilności. Jeśli powstaną w Europie linie podziału, to nie będą one wyznaczone wzdłuż granicy strefy euro (na jej styku z pozostałą częścią Europy), ale z dużo większym prawdopodobieństwem będą one przebiegać w samej strefie (prowadząc prawdopodobnie do jej rozpadu).

Jeśli dokonamy wspominanych reform, a strefa euro przetrwa i ustabilizuje się, to za kilka lat (zapewne pod koniec dekady) będziemy mogli rozważyć przyjęcie wspólnej waluty. Bez reform spotka nas los Południa. Dobitnie pokazuje on, że w przypadku nieprzygotowanego kraju wejście do źle skonstruowanego obszaru jednej waluty obnaża wszystkie jego strukturalne słabości i w konsekwencji może skończyć się zatrzymaniem (a nawet cofnięciem się) w czasie. Dziś PKB per capita Grecji jest na poziomie sprzed 10 lat, a biorąc pod uwagę wciąż trwającą recesję, z dużym prawdopodobieństwem powróci wkrótce do poziomu z końca lat 90‑tych. Także w pozostałych krajach Południa poziom dochodu cofnął się już o kilka lat i proces ten dalej trwa.

Na koniec wypada wyrazić jedno życzenie: jeśli prędzej czy później podejmiemy decyzję o tym, by przystąpić do strefy euro, to skorzystajmy jak najwięcej z mądrości i dalekowzroczności Dornbuscha czy Bordo/Jonunga. W przywołanych na wstępie artykułach kładą oni olbrzymi nacisk na rynek pracy, który w ich ocenie jest najlepszym barometrem strukturalnych dostosowań gospodarki. Dornbusch postulował wprost wprowadzenie niskiego bezrobocia (stopa bezrobocia strukturalnego poniżej 6%) jako kryterium członkostwa w strefie euro. Jak argumentował, byłoby ono bodźcem do przeprowadzenia propodażowych reform (liberalizacja rynku pracy, deregulacja, rozwiązania podatkowe, rozwiązania wspierające innowacyjność itd.), które sprawią, że dany kraj będzie lepiej przygotowany do wyzwań związanych z członkostwem w strefie. Zamiast więc wpatrywać się w kryteria z Maastricht, postarajmy się przed wejściem do strefy euro spełnić przede wszystkim kryterium Dornbuscha.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Bruksela to nie wyrocznia

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk.

Mam wrażenie, że Polacy nadmiernie ufają Komisji Europejskiej, tak jakby Bruksela była wolna od „choroby nadmiaru legislacji”. Jest zbyt dużo źródeł prawa, zbyt często to prawo jest zmieniane, a skutki takiego stanu rzeczy najbardziej odczuwają właśnie przedsiębiorcy i pośrednio wszyscy obywatele.

Leszek Szmidtke: Polska i Europa potrzebują Unii?

Konrad Szymański: Unia jest dobrym projektem i nadal oferuje wiele korzyści. Ciągle odgrywa dużą rolę w polskim pościgu za najbardziej rozwiniętymi krajami Starego Kontynentu. Jej największą wartością jest wspólny rynek, który ma bardzo korzystny wpływ na polską gospodarkę, jak też na gospodarki pozostałych krajów Unii. Problemem i pewnym ograniczeniem jest druga płaszczyzna, czyli regulacje. Lista dyrektyw jest bardzo długa – wystarczy wymienić choćby dyrektywę tytoniową, patent europejski czy pakiet klimatyczny, które obciążają nasz bilans korzyści. Z tego powodu nie tylko rosną koszty naszego członkostwa w Unii, ale też wszystkich innych krajów wspólnoty. Mam wrażenie, że Polacy nadmiernie ufają Komisji Europejskiej, tak jakby Bruksela była wolna od „choroby nadmiaru legislacji”. Jest zbyt dużo źródeł prawa, zbyt często to prawo jest zmieniane, a skutki takiego stanu rzeczy najbardziej odczuwają przedsiębiorcy i pośrednio wszyscy obywatele.

Oprócz wolnego rynku korzystamy też z dużych środków, jakie otrzymuje nasz kraj.

Prawdopodobnie po 2020 roku dopłaty, jakie będziemy otrzymywali z UE, znacznie się zmniejszą, a może nawet w ogóle ich nie będzie. Środki europejskie z założenia mają służyć wydostaniu się kraju z gospodarczego niedorozwoju. Paradoksalnie powinniśmy mieć wręcz nadzieję, że Polska będzie się rozwijała i coraz więcej regionów będzie przekraczało poziom 75% unijnej średniej PKB na mieszkańca. Może też zdarzyć się tak, że w następnych latach tych pieniędzy nie otrzymamy dlatego, że kraje będące tzw. „płatnikami netto” będą dążyły do redukcji tych obciążeń.

Sądzi Pan, że kraje bardziej zamożne nie będą chciały wspierać uboższych członków Unii?

Spodziewam się, że coraz częściej będziemy świadkami szukania oszczędności, tym bardziej, że w czasie negocjacji budżetowych nie tylko Wielka Brytania opowiadała się za mniejszymi transferami z budżetów narodowych do wspólnej kasy. Podobnie zachowywały się Niemcy, Holandia czy Finlandia. Kraje te już dwa lata temu w liście otwartym swoich premierów i prezydentów zapowiedziały, że oczekują mniejszego budżetu UE. Zanika u nich przekonanie, że pieniądze, jakie Unia przeznacza na wsparcie innych państw, są dobrze wykorzystywane.

Unia Europejska powinna być oceniana przez pryzmat tego, jak służy dobrobytowi i bezpieczeństwu kraju. Musimy zwracać uwagę na kierunki zachodzących w niej zmian i opowiadać się za najbardziej korzystnymi dla Polski.

Jak mamy traktować Unię Europejską: jako narzędzie pomocne w osiąganiu założonego celu czy bardziej jako wspólny dom?

Dla mnie Europa jest domem, a nawet rodziną. Natomiast nie jest to tożsame z aktualnym politycznym charakterem organizacji grupującej większość krajów naszego kontynentu. Instrumenty takie jak Unia Europejska powinny być oceniane, podobnie jak inne polityczne inicjatywy, przez pryzmat tego, jak służą dobrobytowi i bezpieczeństwu kraju. Jeżeli taki bilans byłby negatywny, to powinniśmy się zastanowić, czy Unia nadal jest nam potrzebna. Nie uważam, że już doszliśmy do miejsca, w którym takie strategiczne dyskusje powinny się toczyć, ale nie możemy zapominać, co jest podmiotem. Musimy zwracać uwagę na kierunki zachodzących zmian i opowiadać się za najbardziej korzystnymi dla Polski. Nie każda polityka realizowana przez Komisję Europejską jest nam sprzyjająca. Dobrym przykładem jest ochrona środowiska oraz pakiety klimatyczne. Niestety, dyskurs polityczny w Polsce spłaszcza te problemy do alternatywy „za” lub „przeciw”.

Zamiast emocji kalkulator?

Kalkulator jest bardzo przydatny, jeżeli chcemy ocenić nasze uczestnictwo w organizacji mającej w dużym stopniu charakter gospodarczy. Pozostawanie w takiej organizacji jak Unia Europejska jest aktem zaufania. To zaufanie nie może być jednak bezkrytyczne.

Niestety, jesteśmy nieustannie spóźnieni w reagowaniu na nowe regulacje powstające w Unii Europejskiej. Działania, które podejmuje rząd na zaawansowanym etapie tworzenia prawa, są mniej nieskuteczne. Oczywiście, pozostają narzędzia ostateczne, jak choćby veto, ale lepiej zapobiegać, niż leczyć.

A może lepszym rozwiązaniem jest zadbanie o większy wpływ na kształtowanie prawa poprzez odpowiedniej jakości kadry, uczestniczenie w tworzeniu nowych regulacji już we wstępnych stadiach tych procesów?

Niestety, jesteśmy nieustannie spóźnieni w reagowaniu na nowe regulacje powstające w Unii Europejskiej. Z moich doświadczeń w Komisji Przemysłu, gdzie trafia spora część aktów prawa gospodarczego, wynika, że jeżeli organizacje zrzeszające przedsiębiorców nie dokonają analizy skutków, to polska administracja tego nie zrobi lub zrobi za późno. Gdy porównuję stanowiska lub opinie przygotowane przez administrację innych krajów, dochodzę do wniosku, że jest duża różnica w ich jakości – niestety na naszą niekorzyść. Działania, które podejmuje rząd na zaawansowanym etapie tworzenia prawa są mniej nieskuteczne. Oczywiście, pozostają narzędzia ostateczne, jak choćby veto, ale lepiej jest zapobiegać, niż leczyć. Im wcześniej zasiądziemy do stołu, przy którym tworzy się prawo, tym łatwiej będzie można zadbać o uwzględnienie własnego interesu. W każdym ministerstwie są departamenty europejskie i powinny one starannie pilnować tego, co powstaje w Brukseli, sprawnie oceniając skutki dla polskiej gospodarki.

Skoro administracja nie spełnia oczekiwań, może skuteczniejsze będą różnego typu organizacje społeczne lub gospodarcze?

Polscy partnerzy gospodarczy są coraz bardziej dojrzali i jestem przekonany, że gdyby nie oni, to nasza pozycja w unijnych negocjacjach byłaby jeszcze słabsza. Ale to nie jest normalna sytuacja. Naszego stanowiska nie może kształtować wyłącznie opinia poszczególnych branż przemysłu. Od tego przecież jest administracja państwowa, która powinna szybciej i szerzej reagować na działania europejskich instytucji. Moim zdaniem dużym problemem jest nasze samoograniczanie się w krytyce tego, co dzieje się w Brukseli. Nie możemy stawiać naszego wizerunku w oczach zagranicznych polityków czy mediów ponad interesem naszych firm i całej gospodarki. Taka „kampania wizerunkowa” byłaby bardzo kosztowna.

Stoimy na rozdrożu i musimy wybrać, czy będziemy zmierzać w kierunku „twardego rdzenia” i strefy euro czy też bliższe będzie nam stanowisko Wielkiej Brytanii. Będąc w tej samej frakcji, co brytyjscy konserwatyści, pańskie ugrupowanie opowiada się za drugim rozwiązaniem.

Patrzę na brytyjskich konserwatystów z sympatią. Zgadzam się ze stanowiskiem, że Unia Europejska dąży do koncentracji jak największej władzy w zakresie zarządzania gospodarką. Podobnie zgadzam się z opinią, iż błędnie przedstawia się nam to jako naturalny proces. Aktualny kierunek integracji jest dla naszej gospodarki bardzo ryzykowny. Zarysowany w pakcie fiskalnym pomysł centralizujący kompetencje w zakresie polityki: budżetowej, strukturalnej, socjalnej, pracy itd. jest bardzo niepokojący. Uważam, że te dziedziny należą do kompetencji państw. Państwa odmiennie kształtujące swoje modele ustrojowe i rozwojowe oraz konkurujące ze sobą są lepszym rozwiązaniem dla całej Unii Europejskiej. Niech rynek ocenia, które rozwiązania są bardziej efektywne.

Portugalia czy Hiszpania przed laty miały pewne przewagi konkurencyjne, m.in. wynikające z niższych kosztów pracy. Po przystąpieniu do EWG, a później do strefy euro, stopniowo traciły wcześniejsze atuty, a jednocześnie nie zdołały wypracować nowych. Czy należy za to winić Brukselę, czy może Lizbonę lub Madryt?

Zyskały zatruty owoc w postaci bardzo silnej waluty, nie przystającej do poziomu krajowych gospodarek.

A więc czy wyłącznie euro jest winne problemom gospodarki portugalskiej, hiszpańskiej, a tym bardziej greckiej?

Główną przyczyną była niska konkurencyjność gospodarek tych krajów. Wspólna waluta przykrywała ich realny stan. Jestem pewien, że większość analityków bankowych zdawała sobie z tego sprawę, ale uznali, że wspólna waluta i gwarancje za tym idące są wystarczającym zabezpieczeniem kolejnych kredytów.

Każdy kraj musi samodzielnie ponosić odpowiedzialność za to, co robi ze swoją gospodarką. Nie można wierzyć, że położymy się na unijnej poduszce i nie będziemy musieli obawiać się przyszłości. Kryzys, a szczególnie sytuacja kilku krajów południa Europy, pokazuje jak niebezpieczne jest takie myślenie.

Wnioski dla Polski?

Należy bardzo ostrożnie podchodzić do każdej zmiany, która będzie zmierzała do większej kontroli instytucji unijnych nad polską polityką gospodarczą, fiskalną, podatkową czy socjalną. Każdy kraj musi samodzielnie ponosić odpowiedzialność za to, co robi ze swoją gospodarką. Nie można wierzyć, że położymy się na unijnej poduszce i nie będziemy musieli obawiać się przyszłości. Kryzys, a szczególnie sytuacja kilku krajów południa Europy, pokazuje, jak niebezpieczne jest takie myślenie.

Groźba budowy muru, dzielącego europejską gospodarkę między strefę euro lub jej część od reszty Unii powoduje, że rozwiązanie zaproponowane przez premiera Wielkiej Brytanii ma dla nas konkretne zalety. Ten kraj będzie bronił pełnego dostępu do wspólnego rynku dla krajów spoza strefy euro i dlatego jest naszym kluczowym aliantem.

W takim razie dlaczego mamy wierzyć Cameronowi, że pomysł na wspólną Europę w jego wydaniu jest dla Polski najlepszym rozwiązaniem?

Polska powinna samodzielnie brać odpowiedzialność za swoją przyszłość i nie powinna kierować się wskazówkami Berlina, Londynu czy Brukseli. Propozycje brytyjskie są dla nas o tyle interesujące, że prawdopodobnie jeszcze przez długi czas nie dołączymy do strefy euro. Widać, że niektóre kraje, jak choćby Francja, dążą do stworzenia wąskiego grona ściśle ze sobą powiązanych państw – czegoś na wzór EWG sprzed 50 lat. Groźba budowy takiego wewnętrznego muru, dzielącego europejską gospodarkę między strefę euro lub jej część a resztę Unii powoduje, że rozwiązanie zaproponowane przez premiera Wielkiej Brytanii ma dla nas konkretne zalety. Ten kraj będzie bronił pełnego dostępu do wspólnego rynku dla krajów spoza strefy euro i dlatego jest naszym kluczowym aliantem.

Czy przyszłość Unii Europejskiej to wyłącznie wspólny rynek?

Wspólny rynek jest jedynym elementem, który naprawdę dobrze funkcjonuje. Ten projekt nie jest jeszcze skończony, ale mimo to działa i nie ma potrzeby zastanawiania się, co mogłoby funkcjonować w zamian. Tymczasem spora część dyskusji zmierza w kierunku różnych politycznych projektów, które mają wspólny rynek zastąpić.

Trzy czwarte naszej wymiany handlowej dotyczy krajów Unii Europejskiej. Z jednej strony pokazuje to nam, gdzie skoncentrowana jest uwaga naszych firm, ale też nasuwa pytanie: czy nie jesteśmy nadmiernie skupieni na Europie?

Warto przyjrzeć się temu, co w ostatnich latach zrobili Niemcy. Przenieśli sporą część swojej wymiany handlowej poza Europę. Duże możliwości i pieniądze są w krajach BRICS i właśnie na nich Berlin skupił swoje działania. Nie dysponujemy takimi możliwościami, jak nasi zachodni sąsiedzi, ale nie powinniśmy zapominać, że dziś najszybciej rośną gospodarki poza Europą.

Toczą się dyskusje o wolnym handlu między USA a Unią Europejską. Czy właśnie ten najbardziej udany, Pańskim zdaniem, element Unii nie będzie dostępny głównie dla krajów tzw. „twardego jądra”?

Nie widzę takiej siły, która może nas wykluczyć z europejskiego obszaru wolnego handlu i też nic lub nikt nie może nas zmusić do głębszej integracji, jeżeli Polacy nie będą tego chcieli. Traktat akcesyjny, czy późniejszy traktat lizboński, jasno określają nasze zobowiązania i to od nas zależy co będziemy robić dalej.

W traktacie akcesyjnym są też zobowiązania dotyczące przystąpienia przez Polskę do strefy euro.

Strefa euro od chwili wstąpienia Polski do Unii Europejskiej zmieniła się tak bardzo, że jest zupełnie inną strukturą, niż w przeszłości. Dlatego uważam, że nie mamy obowiązku do niej wstępować. Zobaczmy najpierw, jaki będzie miała ona ostateczny kształt i czy przystąpienie do niej będzie dla nas opłacalne. O przyjęciu lub odrzuceniu euro Polacy powinni zadecydować w referendum.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Jak gra się w Europie?

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk.

Leszek Szmidtke: Kiedy kończy się czas oficjalnej dyplomacji, a zaczyna czas działania organizacji pozarządowych czy biznesowych?

Paweł Olechnowicz: W zasadzie nie ma takiej granicy. Mówiąc zaś o organizacjach biznesowych jak Central Europe Energy Partners (CEEP) i ich wpływie na politykę w sektorze energetycznym, można śmiało stwierdzić, że w Brukseli już nas znają. Mniej interesuje nas polityka czy dyplomacja, a bardziej konkretne przepisy mające wpływ na rynki energetyczne. Jednak nie ograniczamy się do wąskiego rozumienia naszej branży, gdyż ściśle związana z naszymi zainteresowaniami jest np. ochrona środowiska naturalnego. Dlatego obok firm oraz organizacji z 11 krajów Europy Środkowo-Wschodniej jest również obecna nauka. Nie wchodzimy w kompetencje polityki, szanujemy jej autonomię, ale kształtowanie europejskiego prawa, od którego będzie zależała nasza przyszłość, należy oprzeć na ekspertyzach powstających w kręgach biznesowych i naukowych. Obie sfery, polityczna i biznesowa, powinny się uzupełniać i wspierać, ale też nie wchodzić w swoje kompetencje.

Nieobecność reprezentacji biznesu energetycznego z naszej części Europy w procesie powstawania unijnego prawa szybko okazała się widoczna. Nasz kontynent jest zróżnicowany pod względem rozwoju gospodarczego i państwa, które przystąpiły do Unii w ostatnich kilkunastu latach, są często marginalizowane w procesie powstawania nowych regulacji.

Czy kraje Europy Środkowo­‑Wschodniej, wstępując do Unii, miały świadomość potrzeby takiego dostępu do wiedzy oraz wpływania na powstawanie unijnego prawa?

Dostęp do wiedzy nie jest dziś barierą. Powstanie CEEP wynikało z innych przesłanek. Nieobecność reprezentacji biznesu energetycznego z naszej części Europy w procesie powstawania unijnego prawa szybko okazała się widoczna. Nasz kontynent jest zróżnicowany pod względem rozwoju gospodarczego i państwa, które przystąpiły do Unii w ostatnich kilkunastu latach, są często marginalizowane w procesie powstawania nowych regulacji dotyczących przemysłu czy ochrony środowiska.

Tak gra się w Europie i trzeba się było dostosować do obowiązujących reguł?

W Brukseli jest wiele różnych przedstawicielstw całych branż czy też poszczególnych firm, ale dominują te z krajów tzw. starej Unii. CEEP był pierwszą taką organizacją z naszej części Europy. Ernst & Young przygotował raport, w którym pokazano, jak duża jest różnica między wspomnianą „starą piętnastką”, a krajami, z których pochodzą firmy, uczelnie oraz inne organizacje tworzące CEEP. Wprawdzie tworzymy jedną trzecią PKB całej Unii, ale pod względem rozwoju lub konkurencyjności ciągle odstajemy. Jeżeli do tego dołożymy związki najsilniejszych państw UE z krajami spoza wspólnoty, na przykład Niemcy – Rosja, Włochy – Rosja, to trudno mówić o partnerskim układzie krajów Unii i tworzenia silnego europejskiego organizmu. Kiedy dyskutuje się na temat emisji CO2, efektywności energetycznej, preferowania niektórych gałęzi energetyki, to państwa lepiej rozwinięte wymuszają rozwiązania, które siłą rzeczy są niekorzystne dla naszej części Europy. Ten dysonans połączony z kryzysem oraz problemami strefy euro pogłębia podziały w Unii.

Jak na organizację działającą od 3 lat mamy już duży dorobek i stajemy się stałym elementem w unijnym krajobrazie energetycznym. Nawet duże firmy działające na własną rękę, mające w Brukseli samodzielne przedstawicielstwa, nie są w stanie tyle osiągnąć. Podobnie wyglądają działania na szczeblu politycznym. Pojedyncze państwo, nawet duże, nie zdziała zbyt wiele.

Czy włączenie się w odpowiednim momencie w powstawanie nowych unijnych regulacji spowoduje, że będą one uwzględniały interes i możliwości gospodarki krajów naszego regionu, szczególnie w obszarze energetyki?

Zostaliśmy już zaakceptowani jako istotny think­‑tank i jesteśmy zapraszani do konsultacji, towarzyszących powstawaniu nowych regulacji. Zarówno komisarz ds. energetyki Günther Oettinger, jak i inni komisarze odpowiadający za przemysł, widzą w nas partnera. Polityka energetyczna jest kształtowana nie tylko w Brukseli, ale też w innych krajach. Dlatego mamy swoje biuro w Berlinie. Dobra współpraca z firmami niemieckimi, także w zakresie powstającego prawa, ułatwia wpływanie na ostateczne decyzje zapadające w Komisji Europejskiej. Przed nami jeszcze daleka droga, żeby stać się pełnoprawnym partnerem istniejących struktur, ale jak na organizację działającą od 3 lat mamy już duży dorobek i stajemy się stałym elementem w unijnym krajobrazie energetycznym. Nawet duże firmy działające na własną rękę, mające w Brukseli samodzielne przedstawicielstwa, nie są w stanie tyle osiągnąć.

Jak wygląda proces powstawania nowych regulacji, dotyczący energetyki i gdzie jest w nim miejsce dla organizacji takich jak CEEP?

Jesteśmy zapraszani do konsultacji nad proponowanymi rozwiązaniami. Nasze stanowisko jest wzmacniane opiniami ekspertów z różnych branż i dzięki temu tworzymy pełen obraz konsekwencji, jakie może powodować powstanie nowego prawa. Proces legislacyjny w Unii Europejskiej gwarantuje odpowiednio długi czas na dokładne zapoznanie się z problematyką, analizę skutków, jak też zaprezentowanie stanowiska. Dzięki temu jakość unijnych regulacji jest zazwyczaj wyższa, niż ustaw stanowionych w kraju.

Trzy lata działalności wystarczyły, żeby zorientować się, jak należy rozmawiać, jakich argumentów używać i jak dopasowywać techniki negocjacyjne tak, by nie tylko towarzyszyć tworzeniu prawa, ale również na nie wpływać?

Ciągle uczymy się Unii i wprawdzie już wiemy, że jesteśmy brani pod uwagę, że uczestniczymy w powstawaniu prawa, ale nadal zgłębiamy wiedzę. A to już dużo.

Musimy pokazać, że stanowimy całość, która nie może być rozgrywana przez partnera spoza Unii, a tak często dzieje się w energetyce. Nie jest to łatwe gdyż partykularyzmy są bardzo silne. Nasza opinia będzie zauważalna wtedy, gdy będziemy myśleli kategoriami całej wspólnoty lub choćby dużej jej części.

Czyli jeszcze jest to etap inwestowania?

Taka jest nasza filozofia. Chcemy być partnerami w dyskusji, a nie krzykaczami. Może i mamy bardziej emocjonalną naturę, ale nie rzucamy się z szablą na czołgi. Nie wypalamy się w jałowych sporach, lecz chcemy porozumienia. Podchodzimy do problemów profesjonalnie, przez budowanie odpowiednich kompetencji. Gdy je posiądziemy, będziemy zauważani wśród krajów i organizacji podejmujących kluczowe decyzje. Musimy brać na siebie odpowiedzialność i nie możemy tłumaczyć się, że sami nic nie znaczymy. Powinniśmy uczestniczyć w europejskich procedurach podejmowania decyzji, bo inaczej będziemy w nich pomijani. Przecież nie po to nowe kraje zostały włączone do Unii Europejskiej, żeby tylko wykorzystać ich rynki, a ważne decyzje dalej podejmować w grupie krajów – założycieli Wspólnoty Węgla i Stali. Musimy przekonać kraje lepiej rozwinięte, że pomoc, jakiej nam udzielają, im się opłaci, że jest to inwestycja, która po wyrównaniu poziomów rozwoju społeczno-gospodarczego przyniesie im jeszcze więcej korzyści. Wreszcie, że stanowimy całość, która nie może być rozgrywana przez partnera spoza Unii, a tak dzieje się w energetyce. Nie jest to łatwe, gdyż partykularyzmy są bardzo silne, także wśród krajów nowo przyjętych. Szczególnie mniejsze państwa próbują rozwiązywać poszczególne sprawy, zważając tylko na swoje korzyści. Tymczasem w Brukseli zauważani są ci, którzy reprezentują coś więcej, niż samego siebie. Dotyczy to zarówno państw, jak i firm.

Kogo w takim razie trzeba zapraszać do współpracy, żeby głos był słyszalny, a argumenty brane pod uwagę?

Oprócz firm z krajów „starej 15” trzeba włączać też przemysłowe organizacje ponadregionalne działające już w Brukseli i mające doświadczenie oraz wpływ. Prezes Olechnowicz, nawet będąc znajomym poszczególnych komisarzy, nic nie zdziała, jeżeli nie będzie miał za sobą firm oraz organizacji, w imieniu których zabiera głos. Nasza opinia będzie zauważalna, jeżeli będziemy myśleli kategoriami całej wspólnoty lub choćby dużej jej części. Musimy też pamiętać, że jest to środowisko demokratyczne i dlatego realizowanie zmian lub nowych rozwiązań prawnych musi uwzględniać konieczność przekonywania innych, a szczególnie głównych graczy. Podobnie wyglądają działania na szczeblu politycznym. Pojedyncze państwo, nawet duże, nie zdziała zbyt wiele. Musi zadbać o sojuszników i razem tworzyć szanse na przeforsowanie rozwiązań, które jednak muszą też uwzględniać interesy pozostałych.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Unia nibybankowa

Na czym polega idea unii bankowej? Powstała ona z potrzeby uzupełnienia jednolitego rynku finansowego UE o ściślejszy nadzór nad jego bezpieczeństwem i przeniesienia kontroli ze szczebla narodowego na poziom europejski. Nadzór to na razie jeden z filarów zacieśniającej się integracji fiskalnej Europy. Drugim, niezwykle ważnym elementem, jest tzw. resolution fund , czyli fundusz, którego środki przeznaczane byłyby na „amortyzowanie” bankructw tych banków, które są dzisiaj „zbyt duże, by upaść”. Celem takiego rozwiązania jest zapobieganie moralnemu hazardowi, uprawianemu dziś przez europejskich bankierów. Utworzenieresolution fund oznacza też de facto nowe opodatkowanie banków. Trzecim filarem są wspólne gwarancje depozytów.

Unia bankowa oznacza nowy ład instytucjonalny w Unii Europejskiej, budowany w trosce o wzrost stabilności systemu finansowego w krajach należących do strefy euro. Polska powinna być z oczywistych powodów zainteresowana wzrostem bezpieczeństwa finansowego strefy euro. Nie powinniśmy jednak ukrywać swojego rozczarowania, ponieważ nowa architektura sieci bezpieczeństwa finansowego w UE nie obejmuje całego jednolitego rynku finansowego, lecz jedynie jego część. Solidarne, europejskie podejście w celu wzrostu stabilności strefy euro powinno prowadzić przez wzrost stabilności całego europejskiego jednolitego rynku finansowego. Inaczej mówiąc, jeśli nowy ład instytucjonalny powodowałby wzrost stabilności europejskiego jednolitego rynku finansowego, to wówczas automatycznie również rosłoby bezpieczeństwo finansowe Eurolandu.

Niestety, zwyciężyła koncepcja odwrotna. Politycy europejscy przerazili się wizją rozpadu strefy euro i de facto zdecydowali się na integrację polityczną części UE.

Obecna koncepcja przyspieszonej integracji Eurolandu wynika w niewielkim stopniu z nadziei na dodatkowe korzyści ekonomiczne, lecz stanowi reakcję na zagrożenie dla stabilności strefy euro. Determinacja polityczna w tym zakresie wydaje się być wysoka, ponieważ panuje przekonanie, że alternatywą dla przyspieszonej integracji jest rozpad strefy euro.

Unia bankowa jest częścią programu procesu integracji politycznej, gospodarczej i walutowej i nie stanowi wyodrębnionego projektu dotyczącego wyłącznie europejskiego sektora bankowego. Utworzenie unii bankowej wiąże się z istotnymi implikacjami fiskalnymi i gospodarczymi, nie można ich zatem rozpatrywać oddzielnie. Odpowiedź na pytanie o korzyści i ryzyko związane z ewentualnym uczestnictwem w unii bankowej nie może abstrahować od konsekwencji wyłączenia się z procesu integracji gospodarczej. Warto w tym miejscu odnotować, że obecna koncepcja przyspieszonej integracji Eurolandu wynika w niewielkim stopniu z nadziei na dodatkowe korzyści ekonomiczne, lecz stanowi reakcję na zagrożenie dla stabilności strefy euro. Determinacja polityczna w zakresie przyspieszenia działań na rzecz faktycznej unii gospodarczej i walutowej wydaje się być wysoka, ponieważ panuje powszechne przekonanie, że alternatywą dla przyspieszonej integracji jest rozpad strefy euro.

W celu realizacji tego zadania Rada Europejska zwróciła się w czerwcu 2012 do przewodniczącego Hermana Van Rompuya, aby we współpracy z przewodniczącym Komisji Europejskiej Jose Manuel Barroso, prezesem Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi oraz przewodniczącym Eurogrupy Jean-Claude Junckerem przygotował harmonogram działań prowadzących do faktycznej unii gospodarczej i walutowej. W rezultacie 5 grudnia 2012 został opublikowany raport W kierunku faktycznej unii gospodarczej i walutowej. Raport koncentruje się na państwach członkowskich strefy euro, co wynika z rozmiarów wewnętrznych i zewnętrznych wyzwań stojących przed Eurolandem. Skutki realizacji zawartego w raporcie planu dotyczyć będą wszystkich krajów UE.

Uzasadnieniem konieczności utworzenia faktycznej unii gospodarczej i walutowej jest konieczność stabilizacji gospodarek i systemów bankowych, ochrona obywateli przed skutkami niewłaściwych polityk gospodarczych i budżetowych, a także zapewnienie wysokiego poziomu wzrostu gospodarczego i dobrobytu społecznego. W dokumencie podkreśla się również, że bardziej zintegrowana UGW zabezpieczałaby państwa Eurolandu przed zewnętrznymi wstrząsami gospodarczymi i wzmacniałaby pozycję Europy w procesie globalizacji.

Uzasadnienie to nie wydaje się być przekonywujące. Świadczy o tym brak determinacji lub/i siły do likwidacji rzeczywistych źródeł przedłużającego się kryzysu zaufania, głównie hazardu moralnego w wykonaniu instytucji finansowych „zbyt dużych, aby upaść” oraz populistycznych polityków.

Istnieje duże ryzyko, że kraje UE nie będą w stanie osiągnąć porozumienia w zakresie resolution fund, czyli nie „dogadają się”, kto i ile będzie płacić na fundusz przeznaczony na cywilizowane bankructwa banków o znaczeniu systemowym, czyli zbyt dużych, aby upaść.

Wysoce prawdopodobny scenariusz realizacji unii bankowej ograniczy się do centralizacji kompetencji nadzorczych i regulacyjnych na szczeblu federalnym, natomiast kwestia odpowiedzialności finansowej za ułomny nadzór, błędne regulacje i decyzje pozostanie na szczeblu narodowym. Inaczej mówiąc, istnieje duże ryzyko, że kraje UE nie będą w stanie osiągnąć porozumienia w zakresie resolution fund , czyli nie „dogadają się”, kto i ile będzie płacić na fundusz przeznaczony na cywilizowane bankructwa banków o znaczeniu systemowym, czyli zbyt dużych, aby upaść.

Chciałbym się mylić, bo oznaczałoby to de facto konstrukcję unii bankowej, która powodowałaby przeniesienie hazardu moralnego na szczebel federalny i odraczała w czasie ryzyko katastrofy, ale na znacznie większą skalę. Jeśli zamiast resolution fund pozostałby na szczeblu federalnym jedynie Europejski Mechanizm Stabilizacyjny, którego misją nie jest umożliwienie upadłości, lecz przeciwnie – wspieranie banków kreujących (tworzących) ryzyko systemowe, to konstrukcja unii bankowej powielałaby błędy systemu centralnego planowania i w krótkim okresie zastąpiłaby gospodarkę rynkową przez system oparty na cenach urzędowych.

Polska, wstępując dziś do unii bankowej, znalazłaby się w paradoksalnej sytuacji. Przekazałaby kompetencje nadzorcze na szczebel federalny, nie miałaby jednak dostępu do funduszy federalnych w sytuacji kryzysowej.

Nie wnikając w szczegóły, mamy obecnie sytuację, w której narasta ryzyko błędnej konstrukcji budowanej sieci bezpieczeństwa finansowego, która nie pozwala z optymizmem patrzeć na dalszy rozwój gospodarczy Eurolandu. Z drugiej strony, procesy integracji gospodarczej i politycznej uległy nasileniu. Polska, wstępując dziś do unii bankowej, znalazłaby się w paradoksalnej sytuacji. Przekazałaby kompetencje nadzorcze na szczebel federalny, nie miałaby jednak dostępu do funduszy federalnych w sytuacji kryzysowej, być może wywołanej niekompetencją federalnych organów nadzorczych. Fundusze federalne (EMS, dotacje EBC) wzmacniałyby w krótkim i średnim horyzoncie czasowym wiarygodność systemów bankowych w krajach Eurolandu, ale nie w krajach członkowskich UE spoza strefy euro.

W dłuższym okresie, bez rozwiązań przywracających dyscyplinę rynkową – np. bez funduszy typu resolution fund , wiarygodność Eurolandu spadnie, a tempo wzrostu gospodarczego będzie podobne do Japonii w ostatnich dwudziestu latach, tzn. oscylujące wokół zera. Wiara polityków europejskich w zastąpienie dyscypliny rynkowej przez administracyjne zakazy wydaje się dziś nie do podważenia.

Skip to content