Kucharski Waldemar

Waldemar Kucharski jest współzałożycielem i prezesem zarządu Learnetic. Jeden z założycieli oraz były prezes zarządu Young Digital Planet. Absolwent Wydziału Elektroniki Politechniki Gdańskiej.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – Redaktor Prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”. Czy Learnetic można określić jako firmę technologiczną? W dobie cyfryzacji nowoczesne technologie ukrywają się często pod funkcją, którą pełnią. Podobnie jest w naszym przypadku – jesteśmy integratorem edukacyjnym, starającym się zgrywać ze sobą multimedialne „klocki” wykorzystywane w edukacji. Działamy na pograniczu edukacji i IT. Czym są owe edukacyjne „klocki”? Najprościej mówiąc, są to nowinki technologiczne, które mogą być wykorzystywane w procesie edukacji. Uczniowie mogą dziś obejrzeć filmy na YouTube, mogą znaleźć treści na Wikipedii, mogą korzystać z tzw. e-podręczników albo rozwiązywać testy wiedzy zamieszczane w internecie. Nauczyciele z kolei mają do dyspozycji dzienniki elektroniczne oraz liczne programy komputerowe wspomagające ich pracę. Problem jednak w tym, że poszczególne te elementy nie współpracują ze sobą, nie są ze sobą kompatybilne. Nie ma jednolitych standardów, które potrafiłyby związać środowisko edukacyjne w jeden kawałek. Zarówno nauczyciel, jak i uczeń potrzebują natomiast prostego rozwiązania, które ułatwi prowadzenie lekcji oraz naukę. Czas lekcji jest zbyt cenny, by marnować go na np. szukanie przez uczniów w swoich komputerach danego programu czy pliku. Szkoda też wysiłku nauczyciela, który ręcznie musi sprawdzać wyniki testów. Takich przykładów można mnożyć. W jaki sposób można to wszystko zintegrować? Umożliwiają to rozwiązania zwane w skrócie LMS – learning management system. LMS jest dla edukacji czymś w rodzaju Microsoft Office dla pracy biurowej. Tego typu systemy porządkują cały proces edukacyjny. Niestety, jak na razie są wykorzystywane raczej sporadycznie. Jako Learnetic macie w swojej ofercie takiego właśnie, szkolnego Office’a? Tak – staramy się wdrażać prosty w obsłudze standard, poszerzony o narzędzie dla wydawców, tak by mogli oni produkować treści elektroniczne, które przyjmą się w naszym LMS. Warto zwrócić uwagę na to, że oferowany przez nas system ma w sobie funkcję adaptywności – to znaczy, że jeśli tylko producent treści interaktywnych przewidzi taką możliwość, podręcznik może zachowywać się w sposób dostosowany do percepcji danego ucznia. Jest to w istocie odchodzenie od podręczników linearnych do spersonalizowanych, które np. będą proponowały uczniowi rozwiązywanie zadań adekwatnych do jego aktualnych umiejętności. Czy rynek LMS można uznać za dojrzały? Rynek ten nadal można śmiało nazwać pewnego rodzaju niszą. Obecnie w edukacji dopiero tworzą się tego typu standardy. Nie są to jeszcze rozwiązania dojrzałe. Wynika to w dużej mierze z tego, że w samym sektorze edukacji nie wytworzyła się jeszcze powszechna świadomość dotycząca potrzeby otwarcia się na nowinki technologiczne. Szkoła jest dziś unikalną scenerią, której niemal wszyscy uczestnicy – tak nauczyciele, jak i uczniowie – mają smartfony w kieszeniach, lecz na lekcjach korzysta się raczej z tradycyjnych narzędzi: tablicy, kredy, zeszytu. Mam wrażenie, że dostępny potencjał technologiczny jest w sektorze edukacji wykorzystywany bardzo słabo.
W sektorze edukacji nie wytworzyła się jeszcze powszechna świadomość dotycząca potrzeby otwarcia się na nowinki technologiczne. Szkoła jest dziś unikalną scenerią, której niemal wszyscy uczestnicy mają smartfony w kieszeniach, lecz na lekcjach korzysta się raczej z tradycyjnych narzędzi.
Sugeruje Pan, że podczas lekcji nauczyciel i uczniowie powinni móc wykorzystywać do nauki swoje własne smartfony czy tablety? Niezrozumiałe jest dla mnie, dlaczego w czasach, gdy niemal wszyscy posiadają dostęp do tych urządzeń, nie są one wykorzystywane w szkole. Sądzę, że dzieje się tak w głównej mierze dlatego, że choć potencjał technologiczny jest wystarczający, to brakuje dziś pewnego sposobu działania, modus operandi, w jaki sposób z tych urządzeń podczas lekcji korzystać. Posłużę się przykładem: w zintegrowanym środowisku edukacyjnym nauczyciel za pomocą systemu mógłby zrobić kartkówkę, którą każdy rozwiązywałby na własnym smartfonie. Gdy takiego systemu jednak nie ma – taka próba zakończyłaby się chaosem w klasie i stratą czasu. Czy jednak korzystanie z własnych urządzeń elektronicznych przez uczniów nie rodziłoby również pewnych zagrożeń? Czy nauczyciel byłby w stanie zapanować nad dziećmi, które zamiast się uczyć, wykorzystywałyby smartfony np. do grania w gry? A myśli Pan, że kiedy na szkolnych ławkach leżą książki, to każdy uczeń ma je otwarte na tej samej stronie, co nauczyciel? Jeśli nauczyciel przygotuje ciekawą lekcję przy użyciu smartfonów, to jestem przekonany, że większość klasy zamiast grać w gry czy przeglądać internet, zaangażuje się w nią. Mitem jest jednak mówienie, że nauczyciel może mieć pełną, absolutną kontrolę nad klasą – to niemożliwe niezależnie od tego, czy podczas lekcji wykorzystuje się książki czy smartfony. W debatach na temat wykorzystywania podczas lekcji urządzeń elektronicznych należących do uczniów pojawia się też z pewnością argument, że nie każdy takowe ma, że rodziców niektórych dzieci może być na nie zwyczajnie nie stać… Zdecydowana większość uczniów posiada, używa i nosi ze sobą urządzenia elektroniczne, które mogłyby być wykorzystywane podczas lekcji. Oczywiście – jest także grupa dzieci, które takowych nie posiadają. Zdarza się też, że uczeń zapomni swojego smartfona albo rozładuje mu się bateria. Jaki jednak problem, by w klasie były 3-4 dodatkowe urządzenia? Szkoły mogą je kupić za naprawdę niewielką cenę, to nie muszą być najnowsze iPhone’y. Zapewnienie dziecku sprzętu z dostępem do internetu jest obecnie przecież tańsze od zapewnienia mu codziennie ciepłego posiłku. Mówiąc szczerze – nie sądzę, by ta argumentacja przekonała osoby decydujące o kształcie edukacji… Faktycznie, problemem we wdrażaniu podobnego typu filozofii może być, szczególnie w Europie, poprawność polityczna. W jej myśl, skoro w klasie jedno dziecko nie ma smartfona, to zamiast pożyczyć mu go, by korzystało z niego podczas lekcji, lepiej w ogóle zrezygnować ze stosowania urządzeń elektronicznych przez wszystkich uczniów. Zupełnie nie dziwi, że podejście bring your own device (BYOD) powstało w Stanach Zjednoczonych, gdzie mentalność jest zupełnie inna. Uczestnikom sektora edukacyjnego w Polsce oraz szerzej – w Europie – potrzebna jest zatem zmiana mentalności? Jeśli wybrałby się Pan do pierwszej lepszej polskiej szkoły, 9 na 10 uczniów będzie miało w plecaku smartfona. Podobnie jak nauczyciel. Ale nie wolno na ten temat mówić – lepiej ten sprzęt wyciszyć, wyłączyć, schować i go nie używać. Wyjmiemy te urządzenia i co? Nie ma systemu, wkradnie się chaos. Staramy się na to wyzwanie odpowiedzieć. To kwestia zarówno polityki, mentalności, jak i rozwiązania integrującego, w stylu LMS. Pańska poprzednia firma – Young Digital Planet została kilka miesięcy temu zamknięta przez fińskiego właściciela, który uzasadniał to faktem, że tworzone przez YDP technologie i rozwiązania edukacyjne sprawdzały się w latach 90. i na początku XXI w., lecz obecnie, w dobie cyfryzacji, klienci oczekują innych, których YDP nie realizuje. Learnetic działa w tej samej branży co YDP. Nie boicie się zatem o popyt na Wasze rozwiązania? Absolutnie nie. To tak, jakby powiedzieć, że Nokia przegrała, bo technologie komórkowe z lat 90. przeminęły. Nie kupuję takiego podejścia – nikt firmom nie zabrania dopasowywać się do otaczającej je rzeczywistości. Learnetic tym się różni od YDP, czym Samsung od Nokii – nie przespaliśmy momentu, w którym na technologiach mobilnych należało się skoncentrować i coraz bardziej je dopieszczać. Zauważyliśmy to i staramy się odpowiedzieć na nowe potrzeby pojawiające się razem z nimi.
Nikt firmom nie zabrania dopasowywać się do otaczającej je rzeczywistości. Nam udało się nie przespać momentu, w którym na technologiach mobilnych należało się skoncentrować i coraz bardziej je dopieszczać.
Learnetic jest obecny na kilkudziesięciu rynkach świata. Od początku Waszą strategią było wyjście za granicę? W tej branży nie da się zacząć od rynku krajowego. Oprócz rynku amerykańskiego i raptem kilku innych nieco mniejszej wielkości, które są homogeniczne i tworzą swego rodzaju „małe światy”, nie moglibyśmy sobie na to pozwolić. Skupiając się na jednym kraju bralibyśmy na siebie ogromne ryzyko. Wystarczy, że władze odpowiadające za edukację zmienią swoją opinię na temat naszych produktów albo program nauczania i już pojawia się duży problem. Trzeba szukać swojego miejsca na świecie, w wielu lokalizacjach. Jaka jest wasza pozycja na europejskim rynku? Trudno jest mówić o rynku europejskim, gdy w samych tylko Niemczech każdy land ma swoje własne założenia edukacyjne. Unia Europejska dążyła niedawno do wydania wspólnego podręcznika do historii, co skończyło się totalnym fiaskiem. Nie jesteśmy dziś w stanie stworzyć w Europie jednego rynku edukacyjnego. Jak bowiem tego dokonać, kiedy poszczególne państwa europejskie mają tak odmienne poglądy na temat wielu różnych spraw? Nie funkcjonujemy w tak komfortowym środowisku, jak np. Stany Zjednoczone, gdzie rynek wewnętrzny jest ogromny i można osiągnąć sukces biznesowy zajmując niewielką nawet niszę. Z pewnością nie jesteście jedyną firmą, która stara się być integratorem elementów edukacyjnych. Czy konkurujecie z podmiotami o charakterystyce podobnej do Learnetic, czy też musicie walczyć w jednej lidze z gigantami pokroju Microsofta czy Apple’a, które mogą mieć chrapkę na wprowadzenie i popularyzowanie swoich „szkolnych Office’ów”? Korporacje z pewnością miałyby na to chrapkę, lecz problemem jest rozdrobnienie rynku edukacyjnego. Można zrobić Facebooka funkcjonującego na całym świecie tak samo, można powszechnie wykorzystywać Google Docs, ale z edukacją jest znacznie trudniej. Niełatwo jest bowiem znaleźć wspólny mianownik dla sektora edukacji na całym świecie. Wielkim koncernom, chcącym korzystać z efektu skali i powszechności, to się przynajmniej nie udaje.
Rynek edukacyjny jest na całym świecie bardzo rozdrobniony, przez co wielkie koncerny – chcące korzystać z efektu skali i powszechności – mają problem z tym, by na nim zwyciężyć.
Większe od nas podmioty, które również działają w branży LMS-ów mają szersze spektrum rozwoju w środowiskach akademickich, które są z natury bardziej zunifikowane od szkół, na których koncentrujemy się my. Potrzeby uniwersytetu w Polsce, Stanach Zjednoczonych i Wietnamie są podobne. Potrzeby szkół w każdym z tych państw są już natomiast zupełnie inne. Jeżeli chodzi o naszą bezpośrednią konkurencję, w skali świata jest może 10-20 firm, które starają się robić rzeczy podobne do nas, choć nie identyczne. Trudno mi jednak mówić o nich jako o stricte konkurentach, gdyż oferowane przez nas rozwiązania integracyjne są unikatowe, nikt nie ma ich w skali 1:1. Konkurentów mamy za to jak najbardziej jeśli chodzi o rynek narzędzi do tworzenia treści edukacyjnych, na którym również jesteśmy obecni. Tworzone przez Learnetic rozwiązania są w stu procentach Waszym dziełem, czy też zlecacie niektóre usługi innym firmom? Korzystamy z outsorcingu usług informatycznych. Uznaliśmy, że skoro w Trójmieście mamy do dyspozycji cały rynek małych, prężnych przedsiębiorstw, z którymi można współpracować, to nie ma sensu budować od podstaw całego działu informatycznego wewnątrz firmy. Jako osoba od lat związana z branżą około-IT, ocenia Pan zatem lokalny rynek jako dojrzały? Nie będę silił się na oryginalność: nasi informatycy są cenieni w skali świata, o czym najlepiej świadczy to, że w Trójmieście lokuje się wiele firm, które wykorzystują lokalne zasoby IT. Centrum Intela w Gdańsku czy cała masa mniejszych rozwijających się firm informatycznych są najlepszą cenzurką kondycji lokalnego rynku. Często słychać, że chcielibyśmy być drugą Doliną Krzemową, lecz pomimo boomu w IT, nadal brzmi to raczej jak marzenie. Czego nam brakuje? Jedyne czego nam brakuje, to stabilizacji kapitałowej. Jesteśmy krajem kapitalistycznym bardzo krótko i mamy w społeczeństwie słabe poczucie kapitalizmu, który często jest przez Polaków odbierany pejoratywnie. Moim zdaniem to właśnie brak kapitału różni nas w największym stopniu od Doliny Krzemowej. Jakie są tego konsekwencje? Mamy bardzo sprawnych informatyków, którzy jednak zajmują się w większości projektami odpowiadającymi zewnętrznym potrzebom potentatów pokroju Nordei, Intela czy Lufthansy. Bardzo mało jest natomiast swobodnej myśli, firm posiadających własne rozwiązania. Reaktywny charakter lokalnych przedsiębiorstw IT wynika z braku rynku wewnętrznego i braku kapitału. Ewidentnie nie ma u nas możliwości zrobienia start-upów w takiej skali, jak w Kalifornii. Tym się różnimy.
Mamy na Pomorzu bardzo sprawnych informatyków, którzy jednak zajmują się w większości projektami odpowiadającymi zewnętrznym potrzebom potentatów pokroju Nordei, Intela czy Lufthansy. Bardzo mało jest natomiast swobodnej myśli, firm posiadających własne rozwiązania.
Jak się jednak ma do tego społeczny odbiór kapitalizmu? Chodzi o niską skłonność do wydawania kapitału. Znam wiele osób, będących właścicielami firm z różnych branż w Trójmieście, wartych naprawdę duże pieniądze. Mottem większości z nich jest radzieckie przysłowie: „ciszej jedziesz, dalej zajedziesz”. Taką atmosferę da się u nas cały czas wyczuć. Ma to swoje efekty – widać je chociażby patrząc na liczbę pomorskich start-upów technologicznych, które odniosły sukces. Jest ich niewiele bo niewielu jest też ludzi, którzy chcieliby je wesprzeć, dokapitalizować. Wolą oni siedzieć cicho, niż się w coś zaangażować. Pamiętam, że około 10 lat temu jeden z dziennikarzy zapytał mnie, dlaczego w Polsce jest tak mało, w porównaniu z innymi krajami, akwizycji kapitałowych. Mieliśmy już przecież wówczas bogatych Polaków, a mimo to nie kupowali oni firm na Zachodzie, wewnętrzny rynek kapitałowy też był u nas mało ruchomy. Nie potrafiłem wtedy odpowiedzieć na to pytanie. Myślę, że teraz wiem już, w czym tkwi sedno – chodzi o mentalność. Niechęć do funkcjonowania jako kapitaliści, do operowania własnym kapitałem, z pewnością nas ogranicza, czy wręcz upośledza. Kapitał mniej kojarzy nam się z szansą, a bardziej z kapitałem Marksa, czyli czymś, co należy napiętnować, a przynajmniej nie za bardzo się do tego przyznawać. Logika rozumowania jest prosta: skoro kapitalizm jest zły, to zły jest też kapitał. A skoro kapitał jest zły, to jakim cudem mają się rozwijać start-upy, które bazują na kapitale? Mówiąc o braku kapitału nie mam więc do końca na myśli, że firmom brakuje pieniędzy, lecz to, że brakuje odwagi, którą mają chociażby inwestorzy w Kalifornii. Odwagi, by zaryzykować i pofrunąć.
Kapitał mniej kojarzy się w Polsce z szansą, a bardziej z kapitałem Marksa, czyli czymś, co należy napiętnować, a przynajmniej nie za bardzo się do tego przyznawać. A skoro kapitał jest zły, to jakim cudem mają się rozwijać start-upy, które bazują na kapitale?
Wróćmy jeszcze na moment do kwestii edukacji. Jakie są kluczowe kompetencje przyszłości, które należałoby rozwijać wśród uczniów? Sądzę, że niedługo w szkołach będziemy się uczyli przede wszystkim bazowych umiejętności, jak czytanie, liczenie, pisanie. Bardziej niż na gromadzeniu wiedzy będziemy się też skupiali na skutecznym jej pozyskiwaniu. Gospodarka i technologia ewoluują dziś tak szybko, że trudno określić, czego dzisiejszy dziesięciolatek będzie potrzebował w wieku 25 lat. Prawdopodobnie więc czeka nas ustawiczna edukacja przez całe życie oraz częste przekwalifikowywanie się. Jeśli chodzi o sferę kompetencji, jedyne co jesteśmy obecnie w stanie przewidzieć to to, że najważniejszą umiejętnością człowieka będzie w przyszłości zdolność do utrzymania w sprawności swojego aparatu poznawczego, kognitywnego. Wbrew pozorom – jest to trudne wyzwanie. Ludzie od dziesięcioleci są przyzwyczajeni, że kończą szkołę, a przez resztę życia bazują na doświadczeniu. Stąd też niewielu jest dziś gotowych na to, by w połowie życia się przekwalifikować. Najważniejszą umiejętnością człowieka będzie w przyszłości zdolność do utrzymania w sprawności swojego aparatu poznawczego, kognitywnego. Czeka nas bowiem ustawiczna edukacja przez całe życie oraz częste przekwalifikowywanie się. Żyjemy w dobie automatyzacji wielu procesów – czy nie dotknie on również sektora edukacji? Czy już niebawem młodym ludziom będzie w ogóle w szkole potrzebny nauczyciel? Firmy takie, jak Learnetic mogą przecież stworzyć rozwiązania umożliwiające skuteczną i samodzielną naukę czytania, liczenia i pisania… Powiem trochę na przekór: zawód nauczyciela nie zniknie z prostego powodu – dzieci chodzą do szkoły nie tylko po to, by się uczyć, ale głównie po to, by spotykać się z innymi dziećmi, by się socjalizować. W ten sposób uczą się umiejętności społecznych, przy okazji przyswajając wiedzę z matematyki czy geografii. Gdyby chodziło o samą naukę, wiele badań dowodzi, że uczenie się w domu z guwernantem jest znacznie bardziej efektywne. Tyle tylko, że odizolowane od grupy dziecko nie jest wówczas przystosowane do życia w społeczeństwie. Szkoły przetrwają, bo jesteśmy istotami społecznymi coraz bardziej potrzebującymi współpracy. Nie chcę oczywiście absolutnie umniejszać ważnej roli nauczyciela. Nauczyciel, jako ośrodek komunikacji, mistrz, kierujący edukacją, nawet jeśli będzie to edukacja oparta na nowoczesnych technologiach, zawsze będzie potrzebny. Będzie tylko obudowywany kolejnymi narzędziami. Tak samo jak maszyna parowa nie wyeliminowała ludzi, tylko przewartościowała ich kwalifikacje.

O autorze:

Z Waldemarem Kucharskim , Prezesem oraz Beatą Tkaczyk , Dyrektorem HR Young Digital Planet S.A. rozmawia Dawid Piwowarczyk Panie Prezesie, czy z punktu widzenia firmy zatrudniającej nowych pracowników pomorski rynek pracy jest rynkiem dojrzałym, czy też płytkim i z wieloma mankamentami? Waldemar Kucharski : Z mojego punktu widzenia jest to rynek ciekawy, ale już bardzo wyeksploatowany. Liczba funkcjonujących w regionie uczelni zaspokaja podstawowe zapotrzebowanie pracodawców na nowych pracowników, ale braki są widoczne. Beata Tkaczyk : Oczywiście w poszczególnych zawodach sytuacja jest różna. Z perspektywy YDP najgorsza sytuacja jest na rynku programistów. Deficyt jest tutaj szczególnie dotkliwy, coraz częściej mamy do czynienia na przykład z przypadkami podkupywania sobie pracowników. Walka na płace i bonusy jest szczególnie zażarta. A dlaczego musiało dojść do takiej sytuacji, dlaczego przewidując swój rozwój, nie zaczęli Państwo już kilka lat temu szerszej współpracy z uczelniami? Dlaczego Państwo nie promowali takich kierunków studiów wśród młodych osób stojących przed koniecznością wyboru? Myślę, że ta współpraca cały czas istniała, że podobnie działał na przykład funkcjonujący po sąsiedzku Intel. My jako wydawca edukacyjny potrzebujemy specjalistów z bardzo wielu dziedzin i nie mogliśmy skupiać się na promowaniu i pomocy w wyborze drogi życiowej młodych ludzi na wielu uczelniach jednocześnie. A dlaczego Pomorze nie jest atrakcyjne dla osób z zewnątrz? Nie zgodziłbym się z tą tezą. Ja sam przyjechałem tutaj z Bydgoszczy. Czy istnieje szansa, że staniemy się dla młodych specjalistów mekką, taką jak kilka lat temu dla osób poszukujących możliwości rozwoju zawodowego i kariery była Warszawa? Moim zdaniem odpływ do Warszawy jest mniejszy niż powrót i napływ pracowników ze stolicy. Tylko w ostatnim czasie trafiły do naszej firmy cztery osoby, które postanowiły zakończyć swój "stołeczny" etap kariery zawodowej i wrócić lub przyjechać robić dalszą karierę w naszej firmie. Mamy też na przykład grafika spod Zielonej Góry. Problemem jest jednak to, że mając rodzinę, takie osoby natrafiają na problemy na przykład ze znalezieniem pracy dla swojego małżonka. Czy oczekiwania pracowników i pracodawców są zbieżne? U nas raczej się pokrywają. Oczywiście każdy pracownik chce zarabiać jak najwięcej, ale zazwyczaj nasze pozycje nie są od siebie bardzo odległe i udaje nam się znaleźć satysfakcjonujący wszystkich kompromis. Czy braki kadrowe są barierą rozwoju? Raczej nie. Oczywiście są czasami pewne braki. Na przykład przez długi czas mieliśmy problemy ze znalezieniem osób mających doświadczenie w budowaniu nowych biznesów. Przez dłuższy czas szukaliśmy, a to nieco przyhamowało nasze projekty. Okazuje się, że doświadczony menadżer ze znajomością języków obcych jest towarem deficytowym. Czy płytkość rynku pracy nie ogranicza rozwoju branży informatycznej na Pomorzu, nie hamuje powstania pomorskiego klastra nowych technologii? Według mnie, w przypadku nowych technologii lokalizacja ma minimalne znaczenie. My współpracujemy na przykład z Oxfordem i jest to dla nas naturalne. Dobór ze względu na bliskość geograficzną nie ma w naszej branży biznesowego uzasadnienia. Czy kadry mogą być magnesem przyciągającym na Pomorze nowych inwestorów? Myślę, że tak. Inwestorzy najczęściej zaczynają swoje kroki biznesowe od rozpoznania rynku pracy. Jak wygląda kwestia współpracy z uczelniami i samorządami? Bardzo dobrze oceniam współpracę z Politechniką Gdańską i Uniwersytetem Gdańskim. Dobrze oceniam też - ale już tylko przez pryzmat absolwentów, a nie kontaktów bezpośrednich z władzami uczelni - Akademię Sztuk Pięknych. Panie Prezesie, czy myśli Pan, że będą zacieśniały się kontakty biznesu - poprzez stypendia, praktyki - ze sferą nauki? Myślę, że tak. System funkcjonuje w innych, bardziej rozwiniętych krajach. U nas coraz wyraźniej widać, że młodzi ludzie zaczynają doceniać praktyki. Jednak daleko nam jeszcze na przykład do Niemiec, gdzie bardzo często młody człowiek przerywa nawet na rok, dwa studia, żeby zdobyć praktykę, mieć styczność z praktyką w swoim zawodzie jeszcze przed zakończeniem edukacji. Nie wiem czy jest to rozwiązanie systemowe, czy rozwiązanie wypracowane w toku pozytywnej praktyki? U nas problemem jest to, że nikomu nie opłaca się fundowanie stypendium. My jako firma mielibyśmy koszty, których nie uznałby nam urząd skarbowy, a student musiałby oddać państwu dużą część dochodu. Jednocześnie nie mielibyśmy żadnych możliwości prawnych, by sprawić, żeby taki stypendysta po ukończeniu studiów związał się z naszą firmą. Widać więc, że system nie jest przychylny pracodawcom. Czy odczuł Pan odpływ kadry po wejściu Polski do Unii Europejskiej? Powiem tak, jako pracodawca i prezes YDP - nie. Bardziej jako mieszkaniec Pomorza. Ponieważ odpływ kadry rzemieślniczej jest coraz bardziej widoczny i odczuwalny. Czy jest szansa, że nasz rynek pracy na tyle się rozwinie, że ci, którzy wyjechali zaczną wracać, a razem z nimi zaczną napływać obcokrajowcy, uznając, że na Pomorzu można znaleźć ciekawe miejsce do pracy i do życia? Oczywiście, że może tak być. Mój optymizm jest jednak umiarkowany. Nie uważam, że jest źle, ale nie widzę wyraźnych kroków w kierunku tego, żeby w znaczący sposób poprawić konkurencyjność naszego regionu. Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Z Waldemarem Kucharskim , Prezesem Young Digital Planet, rozmawia Leszek Szmidtke , dziennikarz PPG i Radia Gdańsk. Leszek Szmidtke: Rozważania, czy to istniejąca infrastruktura teleinformatyczna wywołuje zainteresowanie odbiorców, czy też rosnące potrzeby powodują rozwój infrastruktury, przypomina pytanie, co było wcześniej: jajko czy kura? Ale dla wydawnictwa edukacyjnego, które działa na całym niemal świecie, to chyba ważne. Waldemar Kucharski: Infrastruktura to coś, co musi być, ale dopóki nie jest wykorzystywana, nie ma wdrożeń, nie jest w świadomości ludzi obecna. Można też się długo zastanawiać, jak coś powinno wyglądać, funkcjonować, ale też można pójść śladem Singapuru, gdzie każdy obywatel został wyposażony w łącze, indywidualny numer IP i został zaimplantowany do swoistego elektronicznego państwa. Taki krok, z dnia na dzień, spowodował powszechny dostęp do Internetu i jego wykorzystanie. Dlatego wydaje mi się, że stworzenie infrastruktury jest zadaniem władz - czy to państwa, czy samorządów. Z informatyzacją edukacji nie czekajmy na Warszawę W naszym regionie, mimo decyzji samorządu wojewódzkiego, że więcej środków z Unii Europejskiej zostanie przeznaczonych właśnie na infrastrukturę, nie cichnie dyskusja, czy to było właściwe posunięcie. Moim zdaniem właśnie w infrastrukturę trzeba inwestować. Rośnie nam kolejne pokolenie, którego nie trzeba zachęcać do sięgania do Internetu, do tego, by załatwiać w ten sposób sprawy urzędowe, kupować, sprzedawać, kształcić się. Pokolenia poniżej 20. roku życia, a może nawet osób kilka lat starszych, nie trzeba już do tego przekonywać. To byłaby strata pieniędzy. Ludzie oczywiście najchętniej wykorzystują Internet dla rozrywki, ale przecież łatwiej choćby złożyć tą drogą wniosek o dowód osobisty, niż stać w długich kolejkach. Podobnie jest z edukacją, zwłaszcza młodszych pokoleń. Teoretycznie to szkoły powinny być miejscem, w którym najlepiej się sprawdzają nowe technologie. Jak pomorskie lub szerzej - polskie szkoły te możliwości wykorzystują? Dominuje model tradycyjny, a dzieje się tak, gdyż mimo wszystko w naszym systemie edukacji zarządzanie jest nadal centralne. Z jednej strony samorządy są tzw. organem prowadzącym, ale z drugiej strony kluczowe decyzje co do kształtu edukacji zapadają w Warszawie. Dlatego dopóki ministerstwo nie zadecyduje o powszechnym wprowadzeniu nowych technologii, dopóty szybko one pod strzechy nie trafią. Jednocześnie uczniowie będą coraz mocniej naciskać, by komputery i Internet wykorzystywać w nauce. Początkowo będzie się to działo ewolucyjnie, ale później muszą nastąpić konkretne decyzje wykorzystujące zarówno istniejącą infrastrukturę, jak i coraz więcej ofert na rynku. Dzisiaj większość uczniów dysponuje komputerami lub ma do nich dostęp, tak jak do Internetu. Podobnie chyba jest z nauczycielami. Jeżeli wyposaży się ich w odpowiednie treści edukacyjne oraz narzędzia, które pomogą zorganizować nowe formy kształcenia, to nie będzie to długo trwało. Skoro nie można liczyć na Ministerstwo Edukacji, to czy samorządy próbują unowocześniać kształcenie na własną rękę? Takie przykłady coraz częściej możemy spotkać. W naszym regionie gmina Przodkowo pierwsza w naszym województwie całościowo wprowadziła do swoich szkół pomoce dydaktyczne z zakresu ICT. Przykładów jest coraz więcej, chociaż Przodkowo zrobiło to jednym ruchem i we wszystkich szkołach. Okazuje się, że kilka miesięcy wystarczy, by coś takiego wykonać na szerszą skalę. I skoro można to było zrobić w jednej gminie, to chyba można też w całym kraju. Wymaga to pewnej uwagi, skupienia, ale kiedy już zostaną zaspokojone potrzeby w postaci gimbusów czy remontów szkół, to może ktoś wpadnie pomysł, że trzeba wprowadzić do kształcenia nowe elementy. W małej gminie Przodkowo zdecydowano się na takie posunięcie. O Gdańsku czy Gdyni pan nie wspomina. Władze Gdańska też są tym zainteresowane i mają różne pomysły na wdrożenie interaktywnego nauczania w szkołach. Wiadomo, że małe instytucje są łatwiejsze w zarządzaniu i szybciej można się zdecydować na takie posunięcia. W Przodkowie udało się to między innymi dzięki temu, że to niewielka gmina. Nie bez znaczenia jest, że wójt tej gminy był wcześniej nauczycielem. Kto w Polsce chętniej kupuje interaktywne pomoce naukowe: klienci indywidualni czy instytucje, szkoły lub samorządy finansujące zakupy dla szkół? Pamiętajmy, że w naszym kraju około 90% tego typu zakupów ma charakter centralny, czyli stoi za tym Ministerstwo Edukacji Narodowej. Dlatego między innymi kupujące nasze produkty szkoły czy samorządy są rzadkością. Czyli potrzebne jest przyzwolenie z ministerstwa, musi ono też wyłożyć odpowiednią sumę. Wyłożyć lub zadecydować o odpowiednim finansowaniu. Najczęściej ministerstwo decyduje o kupnie takich pomocy naukowych, ale to może się zmienić, gdyż jakiś czas temu padła zapowiedź decentralizacji zakupów. Ale samorządy też mogą poczynić tego typu inwestycje. Skoro gmina Przodkowo to zrobiła, to inne też mogą. Tak, ale do władz miast i gmin musi dotrzeć, że w ten sposób inwestują w młodzież, że to jest forma konkurowania z sąsiadami. Jeżeli zrozumieją, że poziom wykształcenia mieszkańców jest jednym z istotniejszych elementów tej konkurencji, to chętniej będą sięgać do portfela. Na dziś samorządy bardziej zajmują się doraźnymi sprawami niż tym, co będzie za kilka lub kilkanaście lat. A przecież najskuteczniejszym sposobem walki z bezrobociem jest kształcenie ludzi. Stąd już krok do zrozumienia, że nowoczesne technologie są bardzo skutecznym narzędziem w podnoszeniu jakości edukacji. Kiedy pytam samorządowców o plany na przyszłość, najczęściej wymieniają budowę drogi, kanalizację, czasem powstanie szkoły lub hali sportowej. Niezwykle rzadko wspominają o inwestycjach w kształcenie dzieci i młodzieży. Nie mają pieniędzy czy może nie widzą takiej potrzeby? Są przyzwyczajeni do centralnych zakupów ministerstwa. Jest też bariera finansowa, gdyż zakup komputerów, rzutników czy łączy internetowych sporo kosztuje. Dlatego dopiero jakaś paląca potrzeba może wyzwolić zrozumienie dla takich inwestycji. Na przykład Euro 2012 lub podobne wielkie wyzwanie. A ponieważ coraz więcej mamy rozmów na ten temat, więc zapewniam, że w ciągu kilku lat bardzo zmieni się dzisiejsze podejście. Teoretycznie niemal każda szkoła ma swoje sale komputerowe, jest podłączona do Internetu - szczególnie w Trójmieście. Zatem infrastruktura jest, trzeba tylko ją wykorzystać. To zależy, w jakiej skali chcemy używać technologii ICT. Jeżeli szkoła zdecyduje się sięgać po nie na co dzień, do nauki różnych przedmiotów, to jedna sala komputerowa nie wystarczy. A zazwyczaj jest tak, że szkoła ma jedną salę wyposażoną w sprzęt, służącą do nauki obsługi komputera i podstaw informatyki. Jednak szersze zastosowanie technologii ICT dotyczy niemal wszystkich przedmiotów. W ten sposób można się uczyć języków obcych, biologii, fizyki, chemii oraz przedmiotów humanistycznych. Powiedział pan "niemal wszystkich", ale oferta YDP dotyczy głównie wspomnianych języków obcych oraz nauk przyrodniczych i ścisłych. Tak jest w naszej działalności na obcych rynkach. Nauki ścisłe, przyrodnicze są łatwiejsze w adaptacji do innych kultur oraz języków. Natomiast na polskim rynku mamy pełną ofertę, także historię, język polski, geografię. A te obce rynki czego uczą? Jednym z wniosków wypływających z naszej działalności w innych krajach jest konieczność zwiększenia liczby komputerów w szkolnych placówkach. Szkoły, uczniów, nauczycieli oraz oczywiście rodziców trzeba zorganizować w ramach tzw. Virtual Learning Environment, czyli platform, w których te społeczności są ze sobą połączone. Na początek komunikacyjnie, ale później powstaje coś, co wciąż jeszcze nie doczekało się polskiej nazwy: Learning Management System, czyli sposób zarządzania procesem edukacji. Do tego systemu można od razu włączyć treści edukacyjne. Ta droga została już wytyczona przez kraje, które są dla nas pewnym wzorcem. Do tego wzorca aspirujemy, i to w różnych dziedzinach. Weźmy choćby liczbę połączeń tanich linii lotniczych. Później przyjdzie czas na inne działania. Możemy doskonale obserwować na przykład rynek brytyjski czy nawet malezyjski - tam również uczestniczyliśmy w budowaniu takiego systemu. Co z rozwiązań malezyjskich można przenieść na polski, a więc i pomorski grunt? W Malezji rząd wyłożył olbrzymie pieniądze na edukację, między innymi wyposażono wszystkich nauczycieli w notebooki, rzutniki, dostęp do Internetu. Moim zdaniem powinniśmy jednak pójść brytyjskim tropem. Tam przez kilka lat parlament przeznaczał znaczne kwoty na edukację. Były to tzw. znaczone pieniądze, które można było wydać wyłącznie na zastosowanie technologii ICT w edukacji. To posunięcie z jednej strony stworzyło rynek, z drugiej wywołało zainteresowanie środowiska. To chyba jest sensowniejszy sposób wydawania środków, bo angażuje nauczycieli, rodziców. Coś takiego w ostatecznym rozrachunku przynosi większe efekty niż pieniądze wydane centralnie. Środki, którymi w najbliższych latach dysponuje nasz rząd oraz samorządy, są ogromne. Na sam program "Innowacyjna gospodarka" zarezerwowano 2 miliardy euro. Część tych pieniędzy trafi w tej czy innej postaci do szkół. Jak zostaną wykorzystane? Wolałbym, żeby nie były to fundusze wydawane centralnie. Sukcesy europejskie związane są z budowaniem rynku. Dlatego lepiej stworzyć rynek rozwiązań, na którym będzie oczywiście konkurencja, a co za tym idzie - szansa na lepsze produkty. Jeżeli szkoły lub samorządy same będą kupować takie pomoce naukowe, to zaczną się z tym utożsamiać, będzie im zależało, by zostały jak najlepiej wykorzystane. Robiliśmy w Wielkiej Brytanii badania w szkołach. Wynika z nich, że uczniowie, którzy wykorzystywali w nauce technologie ICT, kończą edukację z lepszymi ocenami. Tylko musimy pamiętać, że te technologie są częścią większej całości. Dużo zależy od sposobu ich użycia. Nowe technologie wyrównują szanse. Pozwalają dopasować proces edukacyjny do indywidualnych potrzeb i możliwości ucznia. Dlatego średni poziom jest wyższy niż przy użyciu klasycznych środków nauczania. W naszym regionie największe skupisko wyższych uczelni znajduje się oczywiście w Trójmieście. Czy to nie będzie skłaniało mieszkańców bardziej odległych terenów do kształcenia się na odległość? Kształcenie na odległość ma ogromną przyszłość. Jednak korzystać z tego będą, a nawet już korzystają, najlepsze uczelnie. Nasze uniwersytety i politechniki muszą konkurować z zagranicznymi, i to tymi najlepszymi, najbardziej utytułowanymi - ze Stanów Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemiec. Jeżeli ktoś decyduje się na taką formę kształcenia, to wybiera uczelnię, której dyplom będzie coś znaczył i oczywiście, na którą będzie go stać. Myślę, że nasze uczelnie nie są do tego jeszcze przygotowane. Nie są przyzwyczajone, że trzeba zabiegać o studenta, zadbać o marketing i oryginalne pomysły. Na koniec jeszcze jedno pytanie: czy firma Young Digital Planet została w jakiejkolwiek formie włączona w tworzenie Regionalnego Programu Operacyjnego naszego województwa? Nie powiem z całą stanowczością, że nie. Jesteśmy dużą firmą i może jakieś konsultacje czy inne inicjatywy były. Na pewno mamy spore doświadczenie, które zdobywaliśmy na całym niemal świecie i chętnie byśmy się nim podzielili. Na szczęście dotychczasowe podejście się zmienia, od mniej więcej roku uczestniczymy w różnych dyskusjach z samorządami i dostrzegamy zainteresowanie naszą wiedzą. Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Z Waldemarem Kucharskim , prezesem Young Digital Planet , rozmawia Leszek Szmidtke, dziennikarz PPG i Radia Gdańsk. Kryzys na światowych rynkach finansowych coraz dotkliwiej odbija się na innych częściach gospodarki i, póki co, bardziej dotyka firm działających na obcych rynkach. Czy YDP już odczuwa jego konsekwencje? Nie widać jeszcze przesłanek kryzysu w naszej branży i nie sądzę, ażeby została ona dotknięta zbyt mocno. Edukacja, wydawnictwa edukacyjne nie są aż tak bardzo zależne od rynków kapitałowych. Podręczniki dla dzieci i młodzieży nawet w czasach kryzysu trzeba kupować. Skutki światowego zamieszania możemy odczuć poprzez banki finansujące naszą działalność. Zaostrzają się kryteria przyznawania kredytów. Nieustannie wraca porównanie do Wielkiego Kryzysu. Kryzys roku 1929 miał wpływ na całą gospodarkę. Teraz często słychać ekspertów zdziwionych, że coś, co się dzieje w świecie finansów, nie przekłada się na domowe budżety. Obecne szacunki spadku PKB w naszym kraju to najczęściej jeden punkt procentowy. Dlatego trudno przewidzieć, jak kryzys finansowy – nieco wirtualny – przełoży się na edukację. Za kilka dni spotykamy się na dużych targach i pewnie okaże się, że jakiś spadek zamówień będzie odczuwalny. Jednak w krajach, w których podręczniki finansuje państwo, kryzys tak długo nie będzie zauważalny, jak długo państwo nie będzie miało poważnych kłopotów. Często naszymi klientami są kraje rozwijające się. Przez podniesienie poziomu edukacji starają się znaleźć w światowej czołówce i dlatego oświata jest ich oczkiem w głowie. Jeżeli jednak jakieś ministerstwo edukacji będzie musiało poczynić oszczędności, to przede wszystkim na zagranicznych firmach. Zawsze tak jest. Jesteśmy takim dziwnym tworem, który próbuje globalizować to, co z natury jest lokalne. Young Digital Planet jest firmą z takimi klockami Lego – z nich układamy to, co danemu klientowi jest potrzebne. Jeden chce mieć samochodzik, inny samolot, jeszcze inny statek. W ten sposób niemal zawsze możemy się dopasować do danego ministerstwa lub wydawnictwa. Potrzebujemy jednak partnera z kraju, w którym chcemy pracować. Dzięki temu łatwiej nawiązujemy kontakty oraz dopasowujemy nasze produkty do miejscowych wymagań. Naturalnie jesteśmy też bezpieczniejsi, gdy nadejdą trudniejsze czasy. Dzięki temu te zawirowania mniej będą nas dotyczyć. Tak było w Malezji i Nigerii? W Malezji, Nigerii i wielu innych krajach. Fachowa pomoc firmy z danego rynku, nie tylko merytoryczna, ale też dotycząca zwyczajów, preferencji, a nawet kontaktów z urzędnikami decydującymi o profilu zamówień, jest wręcz niezbędna. Już nawet nie wspominam, że owi urzędnicy rzadko znają język angielski. Czy międzynarodowe targi są najważniejszym sposobem zdobywania nowych zamówień, nowych rynków? Na co dzień, jak chyba każdy, jesteśmy skazani na taką organiczną pracę. Jeździmy i rozmawiamy o nowych zamówieniach ze stałymi odbiorcami, odwiedzamy również potencjalnych klientów. Oczywiście jest kilka imprez targowych, które są bardzo efektywnym sposobem komunikacji i zdobywania zamówień. Targi są również papierkiem lakmusowym tego, co się dzieje na rynku. Dlatego jeżeli ten kryzys miałby się objawić w naszej branży, to w czasie takich spotkań można to zauważyć. Jakie są inne narzędzia zdobywania zamówień, wchodzenia na nowe rynki? Osobiste wizyty i referencje od dotychczasowych partnerów. Pokazujemy produkty, fragmenty produktów, które wolno nam pokazać (nas również obowiązuje tajemnica handlowa) – to często najskuteczniejsze narzędzie. Czasami trafiamy na konkretną potrzebę unowocześnienia edukacji w danym kraju, a czasami pokazując nasze produkty, kreujemy taką potrzebę. Kilkanaście lat temu nie mieliście ani partnerów, ani zbyt wielu produktów. Postawiliśmy na dobrego konia. Wystarczająco wcześnie zainteresowaliśmy się nowymi technologiami, multimediami, żeby chcieli z nami współpracować wielcy wydawcy. Wszystko zaczęło się od współpracy z brytyjskim wydawnictwem Macmillan. Mieliśmy naprawdę szczęście, że tak renomowana firma nam zaufała. Byliśmy też traktowani trochę jak ciekawostka, ktoś, kto chce wokół ich produktów budować jakieś futurystyczne narzędzia. Mając referencje od takiego partnera, pokazując, że potrafimy pracować w różnych językach i z najlepszymi na świecie, torowaliśmy sobie drogę. Mieliśmy trochę szczęścia, bo nie byliśmy traktowani jako zagrożenie. Dziś wszyscy wydawcy, z którymi współpracowaliśmy na początku, mają własne działy zajmujące się podobnymi produktami jak nasze. Czyli podstawowym warunkiem sukcesu była innowacyjność? Tak. Myślę, że nasza prezentacja nowoczesnego sposobu nauki języków obcych zadecydowała. Oczywiście, osiemnaście lat temu również dla takiego wydawnictwa jak Macmillan pokazanie, że wśród swoich produktów mają coś tak nowoczesnego, miało duże znaczenie. Dziś zarówno rynek polski, jak i rynki zagraniczne są bardzo nasycone podobnymi produktami. Jak wygląda poszukiwanie nowych klientów? W centrali firmy siedzą przy komputerach ludzie, sprawdzając internetowe strony ministerstw edukacji w najbardziej egzotycznych krajach? Tak. To bardzo ważna praca i zdobywamy w ten sposób wiele informacji. Drugim istotnym działaniem jest kreowanie potrzeb. Potencjalnemu klientowi trzeba pomóc zauważyć, jak bardzo nasze produkty są mu potrzebne. Wracając do Internetu, jego rola cały czas rośnie i dlatego na przykład staramy się być obecni na pierwszych stronach w największych wyszukiwarkach. Pozycjonowanie swoich wydawnictw wśród ogromniej liczby tego typu ofert, dochodzącej już chyba do miliarda różnych stron, ma ogromne znaczenie. Ale to chyba z myślą o odbiorcach indywidualnych? Nie. To jest adresowane do wszystkich. Kiedy jakaś instytucja, na przykład ministerstwo, zaczyna się interesować tymi technologiami, to na początku jest Internet. Jeżeli w największych wyszukiwarkach na pierwszej stronie pojawi się adres naszej firmy, jest duża szansa, że klienci trafią do nas. To jest bardzo ważne narzędzie marketingu, ważniejsze nawet niż samodzielne szukanie klientów.
Nigdy nie liczyliśmy na wsparcie. Natomiast, jeżeli mamy startować z równego poziomu z innymi europejskimi krajami, to oferta pomocowa państwa: dofinansowanie, dostęp do informacji itd. też powinna być podobna.
Czy wybierając się na targi, nie wzdycha pan, że brakuje wsparcia ze strony państwa, samorządów? Nigdy nie liczyliśmy na wsparcie. Założyliśmy firmę w 1990 roku; był to czas surowego kapitalizmu i nikt nikomu nie pomagał. Dziś możemy się bez takiej pomocy obyć, chociaż sięgamy po dofinansowanie wyjazdów na targi. W innych krajach europejskich taka pomoc jest bardziej rozwinięta. Jeżeli mamy startować z równego poziomu, to oferta pomocowa: dofinansowanie, dostęp do informacji itd. powinna być podobna. W innym przypadku zawsze będziemy na gorszej pozycji. Naszym partnerem jest firma z Miluzy, miasta w południowej części Alzacji. Startujące tam firmy mogą liczyć na ogromną pomoc ze strony samorządów: wieloletnie zwolnienia z podatków, czynszów, stosowne pomieszczenia. Refundowane są różne koszty związane z pracownikami, szczególnie jeżeli zatrudnia się bezrobotnych. Do tego jeszcze pomoc prawna, księgowa itp. Naprawdę im tego zazdrościliśmy. Jesteście też obecni na rynku brytyjskim. Czym się on różni od malezyjskiego czy nigeryjskiego? Rynek brytyjski jest rynkiem bardzo dojrzałym. Nie ma tam centralnych, dużych zakupów dla szkół. Oczywiście wcześniej były programy, które rozpędzały ten biznes edukacyjny, ale nawet wtedy były to pieniądze wyłożone na określony cel. W Malezji czy Nigerii wszystkie zakupy są centralnie sterowane. Z jednej strony jest to rozwiązanie dla nas łatwiejsze, gdyż rozmawiamy z jednym klientem, który oferuje za nasze produkty duże pieniądze. Jednak gdybym przyszłość swojej firmy musiał oprzeć na jednym z tych dwóch modeli, to brytyjskie rozwiązanie jest dla nas lepsze. Jest tam naturalna potrzeba wielu ludzi, a nie jakiś eksperyment ministerstwa, który w każdym momencie może zostać przerwany. Poza tym rynek brytyjski jest łatwiejszy, bez problemu można tam znaleźć osoby mówiące po angielsku i znające tamtejsze realia. Rynek węgierski, z węgierskim językiem, jest już dużo trudniejszy. Wydawnictwo edukacyjne powinno być bardzo wiarygodne, musi niezwykle starannie podchodzić do kultury, obyczajów, historii czy języka danego kraju. Dlatego sporo wysiłku nas kosztowało przygotowanie wydawnictwa w islamskiej Malezji, tak bardzo różniącej się od nas kulturowo, językowo i obyczajowo. Czyli nauka języków obcych oraz tzw. przedmioty ścisłe dominują w waszych produktach na zagraniczne rynki? Nawet większą uwagę skupiamy na naukach ścisłych. Matematyka, fizyka, chemia, przyroda są zawsze potrzebne i bardziej uniwersalne niż przedmioty humanistyczne. Przedmioty humanistyczne są również w orbicie waszych zainteresowań? W ofercie dla zagranicznych rynków nie mamy takich produktów. Jednak na konkretne zamówienie możemy je zrobić. To są jednak bardzo trudne projekty, osadzone w specyficznych realiach kulturowych, językowych, obyczajowych i historycznych. Czy prowizje związane z waszą działalnością na różnych rynkach bardzo się różnią? Rentowność jest silnie związana z tym, co oferujemy klientowi. Jeżeli produkt jest gotowy i wymaga niewielkich zmian, wyceniamy go inaczej, niż kiedy trzeba robić wszystko od podstaw. Staramy się nie obarczać odbiorcy zbyt wysokimi kosztami, czasami zadowalamy się niskimi marżami, nawet gdy tworzymy coś od podstaw, ponieważ wierzymy, że następni pójdą tym śladem i znajdą się nowi odbiorcy. Wiele zależy też od tego, jaki to rynek i jakie wiążemy z nim plany. W takim razie następnym krokiem powinno być przejmowanie zagranicznych wydawnictw. Tak właśnie robimy. W tym roku staliśmy się właścicielami udziałów w norweskiej firmie. Chcemy w ten sposób umocnić się na tamtejszym rynku. A to jeszcze nie koniec, bo mamy w planach kolejne podobne kroki.
Po prawie dwudziestu latach działalności wyzbyliśmy się kompleksów, że mamy gorsze produkty, że nie damy rady konkurować z dużymi zagranicznymi firmami.
Czego trzeba pomorskim, polskim przedsiębiorcom, żeby łatwiej i mocniej wchodzić na zagraniczne rynki ze swoimi produktami? Najbardziej odwagi. Trzeba się przełamać, poświęcić na to czas oraz pieniądze i chyba tu jest miejsce na pomoc ze strony państwa lub samorządów. My też zaczynaliśmy bardzo ostrożnie i nieufnie, tym bardziej że pierwsze kroki stawialiśmy na niesłychanie trudnym rynku francuskim. Po prawie dwudziestu latach działalności wyzbyliśmy się kompleksów, że mamy gorsze produkty, że nie damy rady konkurować z dużymi zagranicznymi firmami. Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz PPG i Radia Gdańsk.
W szkołach ciągle dominuje wtłaczanie encyklopedycznej wiedzy, a nie kształtowanie umiejętności. Uczelnie zaś kształcą wąsko rozumianych specjalistów: inżynier nie orientuje się w ekonomii, zarządzaniu, a humaniści zachowują się jak przysłowiowe blondynki.
Leszek Szmidtke: W jakim kierunku zmierza rynek edukacyjny? Waldemar Kucharski: Z naszej perspektywy zmiany mają dwojaki charakter: czego młody człowiek się uczy i jak się tego uczy. Cieszy mnie, że w coraz większym stopniu w edukacji wykorzystuje się nowoczesne technologie. Może w mniejszym stopniu w Polsce, ale na świecie mają one coraz większe znaczenie. Mniej rewolucyjne są zmiany w treści nauczania. W szkole podstawowej, gimnazjum i liceum ciągle, niestety, dominuje wtłaczanie encyklopedycznej wiedzy, a nie kształtowanie umiejętności. Uczelnie zaś kształcą wąsko rozumianych specjalistów: inżynier nie orientuje się w ekonomii, zarządzaniu, a humaniści zachowują się jak przysłowiowe blondynki. Co w procesie kształcenia zmienia szersze zastosowanie nowoczesnych technologii? Łatwiej mi to wyjaśnić na przykładzie moich dzieci. Młodzi ludzie najbardziej potrzebują wiedzy zintegrowanej. Już są ukształtowani w dużej mierze przez nowe media, a głównie przez internet. Szukamy wyjaśnienia jakiegoś tematu i nagle pojawiają się nowe zagadnienia, które trzeba pojąć, żeby zrozumieć główny problem. Dzieci chcą to zrobić szybko. To już nie są rówieśnicy Janka Muzykanta, któremu podaje się definicje do wykucia bez zrozumienia. W dziecięcej rzeczywistości coraz częściej obecna jest struktura podobna trochę do gry: skacze się z komnaty do komnaty i dochodzi do celu. Czegoś podobnego szukają także w edukacji. Jak to uwzględniacie w swoich produktach? Od dawna dopasowujemy nasze produkty do percepcji odbiorców i na przykład różnicujemy tempo w naszych programach w zależności od możliwości intelektualnych dzieci. Tradycyjna książka czy też tradycyjny sposób nauczania nie radzi sobie z dopasowaniem się do percepcji. Coraz bardziej punkt ciężkości przenosi się też ze szkoły do domu. Tam dzieci spędzają czas przed komputerem, w internecie; oczywiście, wiedza ta jest jeszcze nieusystematyzowana, nawet chaotyczna, ale bardziej dopasowana do potrzeb młodych odbiorców. Szacuje się, że 65 proc. dzisiejszych przedszkolaków będzie pracowało w zawodach lub na stanowiskach, które jeszcze nie istnieją. Jak może sobie poradzić z taką przyszłością szkoła i producent programów edukacyjnych? Chyba tylko w jeden sposób: kształtując nawyk zdobywania wiedzy. Nie sposób nauczyć człowieka czegoś, jeżeli nie wiemy, co to będzie. Można go tylko nauczyć się uczyć, zgłębiać i rozwiązywać problemy. Dobrym przykładem są kraje skandynawskie, w których nauka języków i w ogóle nauka jest zupełnie inaczej traktowana. Naszym nauczycielom tamtejsza szkoła wydaje się bardzo ślamazarna. Tymczasem w Szwecji czy Finlandii wszyscy doskonale mówią po angielsku, gdyż nauka jest bardzo naturalna.
W przyszłości szkoła nie będzie uczyła faktów, gdyż dostęp do nich będzie bardzo łatwy. Będzie integratorem różnych środowisk, bardziej coachem aniżeli pruskim nauczycielem walącym linijką po dłoniach za nieznajomość jakiejś definicji. Większość procesu edukacyjnego będzie się odbywała poza szkołą.
Jaki będzie kształt oświaty? W takiej dziedzinie jak tworzenie programów edukacyjnych szukanie odpowiedzi na to pytanie zajmuje chyba sporo czasu. Jakie są efekty poszukiwań? Patrzymy na to dwutorowo: „co?” i „jak?”. Odpowiedź na drugie pytanie jest łatwiejsza. Sądzę, że za kilkanaście lat będziemy się opierać na takiej zintegrowanej platformie, skrzyżowaniu e-booka z notebookiem. To będzie powszechne narzędzie, w którym uczniowie będą nie tylko czytać lektury, ale też robić notatki, rozwiązywać zadania i wysyłać je do nauczyciela. Ważniejsza i trudniejsza jest odpowiedź na pytanie „co?”, czyli jakiej wiedzy, jakich umiejętności będzie uczyła szkoła lub system edukacyjny przyszłości. Dzisiejszy model, w którym nauczyciel, niczym egipski kapłan, stoi ze zwojami papirusu przed liczną klasą, odejdzie w przeszłość. Wydaje mi się, że szkoła nie będzie uczyła faktów, gdyż dostęp do nich będzie bardzo łatwy. Zatem staną przed nią inne zadania: będzie bardziej integratorem różnych środowisk, bardziej coachem aniżeli pruskim nauczycielem walącym linijką po dłoniach za nieznajomość jakiejś definicji. Celowo przesadzam, ale jestem przekonany, że większość procesu edukacyjnego będzie się odbywała poza szkołą. Edukacja będzie podążała dwutorowo: szerokie kształcenie o uniwersalnym charakterze, a równolegle na wyższych poziomach kształcenia specjalizacja. Szkoła będzie od tego, żeby nauczyć pracy w zespołach, szukania rozwiązań. Czy poszukując pomysłów na przyszłość, tworzy pan w YDP interdyscyplinarne zespoły i szuka odpowiednich do tego ludzi? Przede wszystkim szukamy osób z właściwym przygotowaniem technicznym, biegle radzących sobie z komputerem oraz internetem. Drugi poziom to ludzie znający się na tematach, przedmiotach, tworzący z metodykami nasze multimedialne podręczniki. Ta część naszej firmy ma bardzo podobny kształt do klasycznego wydawnictwa – tyle że drukarzy zastępujemy informatykami. Takie interdyscyplinarne zespoły mamy już od dawna i ich znaczenie będzie rosło. Zapewne powstanie inny niż do tej pory podział – na przygotowanie programów edukacji szkolnej oraz edukacji domowej. Coraz większe znaczenie będzie miała wymiana doświadczeń, pomoc w nauce między samymi uczniami. Internet spowodował zanik granic. Mam rodzinę w całej Polsce i moje dzieci również mają kuzynów i znajomych rozsianych po kraju. Oni też mają swoich znajomych i kiedy ktoś szuka pomocy, znajduje ją w odległych miastach. Nie widzieli się, ale znają poprzez internet i na przykład mój syn wyjaśnia zadania z chemii komuś, kto mieszka we Włocławku, a jest znajomym kuzyna z Torunia. Nie odważyłbym się głośno snuć takich wizji tylko na podstawie swoich doświadczeń, ale fiński koncern medialny Sanoma, z którym współpracujemy, kilka lat temu przeprowadził badania, jak może wyglądać edukacja w przyszłości. Na tej podstawie wyodrębniono trzy nurty: school, not school i new school. W tym ostatnim przypadku chodziło o coś na kształt miasteczka edukacyjnego, w którym przeprowadzane są ćwiczenia, doświadczenia naukowe w formie zabawowej i najczęściej w grupach. Pewne elementy takiej edukacji już widać w wielu miejscach Europy i, jak sądzę, będzie ich przybywać. Będę się cieszyć, kiedy za kilkanaście lat do pracy w naszej firmie przyjdą ludzie, do których dziś próbujemy trafiać z naszymi produktami: z nową percepcją, skłonni bardziej rozwiązywać problemy, niż uczyć się encyklopedycznych definicji, ciekawi świata, nowych wrażeń. Czy w bardziej odległej perspektywie właśnie tacy ludzie będą kształtować rynek pracy? Jestem tego pewien. Oczywiście, będą pracownicy próbujący zatrzymać czas strajkując, robiąc barykady, ale przyszłość będzie należała do ludzi kreatywnych, odważnych, szukających. Przestawienie się na inne w gruncie rzeczy wartości nie będzie łatwe. Jesteśmy gotowi zapłacić za kawał blachy, ale już za wytwór myśli, na przykład muzykę lub umiejętności, dużo mniej. To się oczywiście zmienia i sukces iTunes, gdzie ludzie już za setki milionów dolarów kupili muzykę, ściągając pliki przez internet, dowodzi szybkiego tempa zmian. Zatem na rynku będą potrzebni pracownicy kreatywni, rzutcy, niebojący się podejmować ryzyka. Lojalność, uczciwość, solidność nie będą w cenie? Czy może te cechy się nie wykluczają? Nie ma sprzeczności między tymi wartościami. W pracy zespołowej, szczególnie w dużych grupach, lojalność, solidność będą niesłychanie ważne. A jakich pracowników dziś pan poszukuje? Nadal najczęściej informatyków; ciągle mało jest też na rynku sprzedawców z najwyższej półki. Działamy w 35 krajach i dobrych handlowców często musimy szukać za granicą. Jesteśmy mimo wszystko młodą gospodarką i ciągle brakuje nam dobrych specjalistów z kilkunastoletnim doświadczeniem i dobrą znajomością języka angielskiego. Za kilkanaście lat ten ostatni problem powinien zniknąć. Więcej też będzie ludzi z odpowiednim doświadczeniem. Też tak sądzę, ale przez ten czas jakoś musimy sobie radzić i czasami zatrudniamy na przykład Anglików jako handlowców. Czy władze uczelni i ministerstwo dostrzegają potrzebę łączenia kierunków inżynierskich, szczególnie informatyki, z artystycznymi? Polska szkoła dziwnie podchodzi do wielu rzeczy. Na lekcjach śpiewu uczymy się częściej historii śpiewu niż samego śpiewania. Na lekcjach plastyki więcej uwagi poświęca się historii malarstwa niż samemu malowaniu. A później dzieci dostają polecenie namalowania czegoś w domu. Wie pan, jak to wygląda w praktyce? Młody człowiek odnajduje interesujący go rysunek w internecie, na ekranie rozpina kartkę, bierze ołówek do ręki i po kilku minutach rysunek jest gotowy. Pewnym wzorcem jest dla mnie brytyjski system edukacyjny. Jesteśmy obecni na tym rynku, mamy tam własny portal edukacyjny, jeździmy też na targi pomocy edukacyjnych BETT Show. Różnica jest porażająca, gdyż w brytyjskiej szkole dzieci uczą się gry na prawdziwych instrumentach, śpiewu, a na zajęciach plastycznych na przykład biegają z kamerami, kręcą filmy, później je montują. To potem owocuje w dorosłym życiu. Potęga kultury anglojęzycznej nie bierze się znikąd. Lekcje muzyki, plastyki będą miały znaczenie na rynku pracy za 15 lub 20 lat? Coraz większe, gdyż takie zajęcia kształtują wyobraźnię. Co najbardziej przykuwa uwagę małych dzieci? Reklamy w telewizji; jeżeli dwulatka posadzimy przed telewizorem w czasie reklam, to na pewno się nie ruszy. Tempo, zmiana, kolor, dźwięk właśnie w telewizyjnych reklamach przenikają się i wybuchają. Młodzi ludzie w ten sposób odbierają rzeczywistość. Sukces filmu „Avatar” Jamesa Camerona był możliwy dzięki technologii 3D. Inni producenci wstrzymują premiery swoich filmów i realizują je w tym formacie. Podobnie zachowują się producenci telewizorów, pracując nad ekranami, dzięki którym będzie można oglądać filmy już bez specjalnych okularów. Za kilka lat nie tylko filmy będą w 3D, ale także dzienniki telewizyjne. Lawina ruszyła i wywoła zmianę percepcji, szczególnie ludzi młodych. Takie wydawnictwo jak nasze musi to brać pod uwagę, podobnie jak szkoły powinny to uwzględniać. Od tego nie ma odwrotu. Dziękuję za rozmowę.

Skip to content