Wnuk­-Lipiński Edmund

Prof. dr hab. Edmund Wnuk­-Lipiński jest socjologiem i autorem wielu prac z dziedziny socjologii polityki. Był założycielem i pierwszym dyrektorem Instytutu Studiów Politycznych PAN oraz rektorem Collegium Civitas. Był także uczestnikiem rozmów Okrągłego Stołu i doradcą Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego. Obecnie jest przewodniczącym Rady Naukowej ISP PAN i kierownikiem Katedry Socjologii w Collegium Civitas. Ostatnio wydane książki: „Świat międzyepoki. Globalizacja – demokracja – państwo narodowe” oraz „Socjologia życia publicznego”.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk.

Leszek Szmidtke: Liczne badania społeczne informują o wysokim poziomie zadowolenia Polaków z życia prywatnego. Równocześnie wykazują one niezadowolenie z funkcjonowania państwa i stanu społeczeństwa. Jak tłumaczyć taką sprzeczność?

Edmund Wnuk-Lipiński: O swoim życiu każdy z nas dowiaduje się z własnych obserwacji. Nie ma żadnych pośredników w tym przekazie. Natomiast informacje o stanie państwa czerpiemy z mediów. To nie jest wyłącznie polska cecha, gdyż na całym świecie powszechna jest zasada good news is bad news. Media koncentrują się głównie na tym, co nietypowe, a nie na rzeczach powszednich. Dlatego obraz państwa czy społeczeństwa w środkach przekazu masowego jest, jak mawiają socjologowie, wizerunkiem odbitym przez krzywe zwierciadło. Doskonałym przykładem było zawirowanie, towarzyszące objęciu funkcji wicepremiera przez Elżbietę Bieńkowską. Na kilka tysięcy pociągów kursujących w Polsce pierwszego dnia poważnego ataku zimy pojawiły się problemy z kursami tylko dwóch. Jednak to głos wściekłych pasażerów zdominował informacje i publicystykę. Ten obraz jest klasycznym błędem, zwanym pars pro toto – obraz fragmentu rzeczywistości traktuje się jako całość. Niestety, złe wiadomości zawsze cieszą się większym zainteresowaniem i jest to cecha wszystkich wolnych mediów na świecie.

O swoim życiu każdy z nas dowiaduje się z własnych obserwacji. Nie ma żadnych pośredników w przekazie. Natomiast o stanie państwa dowiadujemy się z mediów, koncentrujących się na tym, co nietypowe. W konsekwencji obraz fragmentu rzeczywistości traktuje się jako całość.

Może za szybko przyzwyczajamy się do dobrego i traktujemy to jako coś oczywistego?

Na przełomie lat 2007/2008 przeprowadziliśmy ogólnopolskie pogłębione badania postaw obywatelskich. Wyszło z nich, że dla Polaków nieważna jest wolność wypowiedzi, zgromadzeń i stowarzyszania się, czyli wszystko to, co składa się na nasz ład demokratyczny. Ważne było za to bezpieczeństwo socjalne. Kiedy przyjrzeć się temu bliżej okazuje się, że wartości demokratyczne są dla nas nieważne zwyczajnie dlatego, że są realizowane i na co dzień ich nie dostrzegamy. Traktujemy je jako dane raz na zawsze, więc przestają być dla nas ważne. Stałyby się ponownie bardzo istotne, gdyby zaczęło ich brakować w życiu publicznym.

A czym jest dla nas państwo?

W oczach Polaków państwo jest wartością, ale w rozumieniu romantycznym. Jednoczymy się w chwilach zagrożenia i jesteśmy też wtedy gotowi do poświęceń. Natomiast kiedy nie ma żadnych niebezpieczeństw i funkcjonujemy w demokratycznej codzienności – zaczynają dominować postawy roszczeniowe. Państwo ma bezwarunkowo pomagać niezależnie od tego, czy ktoś sobie nie radzi nie z własnej winy, czy też sam doprowadził się do trudnego położenia. Ta pomoc ma polegać na daniu ryby, a nie wędki. Państwo w oczach Polaków, jak generalnie Europejczyków, jest odpowiedzialne za to, by nie dopuszczać do powstania zbyt dużych społecznych nierówności. Tyle tylko, że my jednocześnie chcemy, by państwo w ogóle nie wtrącało się w nasze życie. Trochę jak nastolatek, który z jednej strony wymaga od rodziców tego, by zapewnili mu dobrobyt, a jednocześnie buntuje się przeciwko jakiejkolwiek ich ingerencji w jego prywatność.

Zachowujemy się trochę jak zbuntowani nastolatkowie. Z jednej strony chcemy, by państwo zapewniło nam dobrobyt, a jednocześnie buntujemy się przeciwko jakiejkolwiek jego ingerencji w nasze życie prywatne.

Czy nasza przeszłość, a szczególnie ostatnie dwa wieki, miały wpływ na takie postawy?

Bez wątpienia historia wpływa na dzisiejsze społeczeństwo. Dlatego w naszych kodach kulturowych raczej nie występuje potępienie oszustw podatkowych, jazdy na gapę czy nawet ściągania w szkole. Czyli tego wszystkiego, co powoduje, że jeden żyje kosztem drugiego. Dominuje inna postawa. Skoro państwo chce nas złupić, to my się nie damy i coś ukryjemy, zakombinujemy, czegoś nie zapłacimy. Rzesze młodych emerytów pracujących na czarno są dobrą ilustracją tych postaw. Nie widzimy, że okradamy samych siebie. To są nasze pieniądze, bo rząd nie ma własnych.

Czy w ostatnim ćwierćwieczu zauważył Pan zmiany mogące świadczyć o pozbywaniu się negatywnego bagażu przeszłości?

Widać bardzo wyraźnie zmiany zachodzące na dwóch płaszczyznach. Po pierwsze następuje wymiana pokoleniowa – rośnie udział ludzi nie pamiętających czasów PRL-u. Codzienność gospodarki niedoborów znają z filmów Barei, a nie z własnych doświadczeń. Dzisiejsza sytuacja jest dla nich jedyną rzeczywistością, jaką znają. Natomiast drugą sferą jest rewolucja edukacyjna. Poziom skolaryzacji po 1989 r. wzrósł kolosalnie! Nawet, jeżeli jest to wykształcenie nie najwyższej jakości, co jest dość powszechne szczególnie w przypadku niektórych uczelni wyższych, to w porównaniu do jego braku możemy mówić o przepaści! Osoby wykształcone znacznie częściej rozumieją, że państwo ma tyle pieniędzy, ile mu damy.

Uważam też, trochę wbrew obiegowej opinii, że minione ćwierćwiecze jest okresem, jakiego w ciągu ostatnich wieków naszej historii nie było. Odbudowujemy naszą państwowość i gospodarkę w błyskawicznym tempie. Jeżeli popatrzymy na punkt startu i dzisiejszą sytuację, to widzimy, że te dwa punkty obserwacyjne dzielą lata świetlne! Oczywiście, do zrobienia jest jeszcze bardzo dużo, ale jestem zbudowany skutecznością naszych rodaków. Patrząc na wydarzenia na Ukrainie, która przeszła tzw. „przedwczesną konsolidację” i nie dokończyła politycznej i gospodarczej transformacji, mogę stwierdzić, że my w tym procesie budowania państwowości, gospodarki rynkowej i społeczeństwa obywatelskiego poszliśmy znacznie dalej. Dzisiaj chroni to nas przed sytuacją podobnej do tej, z jaką mamy do czynienia u naszych wschodnich sąsiadów.

Czy to, że jako państwo jesteśmy członkiem Unii Europejskiej, bardzo dużo naszych firm ma kontakt z kontrahentami z całego świata, zaś wielu Polaków wyjeżdża za granicę do pracy czy po naukę – jest czynnikiem niejako wymuszającym naszą szybszą ewolucję społeczną? A może jesteśmy na te bodźce odporni?

Zakotwiczenie w strukturach Zachodu – zarówno w Unii Europejskiej, jak i w NATO – sprawia, że po raz pierwszy nie jesteśmy osamotnieni. Mamy też pozytywne punkty odniesienia do oceny własnej sytuacji. Z tego wynika nasza zwiększona motywacja do jej poprawy i ulepszania. I jest to czynnik bardzo korzystny – chcemy dorównać innym, którzy mieli więcej czasu i bardziej sprzyjające warunki do tego, aby swoją pozycję osiągnąć. My musimy to nadganiać, ale robimy to bardzo sprawnie. Tych dwudziestu pięciu lat nie zmarnowaliśmy.

Czyli więcej zawdzięczamy czynnikom zewnętrznym, niż nam samym?

Nie, nie do końca. Proszę spojrzeć na niedawną jeszcze Ukrainę albo na bardziej dramatyczną sytuację na Białorusi. Tam nie ma (lub nie było) czynników wewnętrznych, które pozwoliłyby na to, aby kraje te stały się państwami demokratycznymi z kwitnącą gospodarką rynkową. Oddolna energia jest niezwykle ważna – bez niej wysiłki świata zewnętrznego na niewiele się zdadzą. Natomiast jeśli ona występuje, to zewnętrzna pomoc (np. w formie funduszy europejskich) znacznie przyspiesza ten proces.

Polacy w latach przełomu znaleźli się w trudnym położeniu, bo trzeba było budować kapitalizm bez kapitalistów i demokrację bez obywateli.

Spoglądając w przeszłość widać, że w społeczeństwach krajów tzw. Starej Unii, a także w USA kapitalizm miał też postać duchową, był oparty na wartościach, które nie znalazły miejsca w naszym pojmowaniu świata.

Polacy w latach przełomu znaleźli się w trudnym położeniu, bo trzeba było budować kapitalizm bez kapitalistów i demokrację bez obywateli. W rozwiniętych krajach tego typu transformacje poprzedzone są długotrwałą kampanią edukacyjną. Kiedy poziom znajomości zmian jest już wystarczający, wprowadzone zostają nowe przepisy. Zmiana zasad w 1989 roku była rewolucyjna. Nie było czasu na przygotowania. Co więcej, nie mieliśmy nawet pomysłów na oswajanie się z nowym ładem społecznym. A jeżeli takowe się pojawiały, to ówczesna klasa polityczna odrzucała je, jako próbę politycznej indoktrynacji. Tymczasem w edukacji obywatelskiej nie uczy się konkretnej opcji politycznej, lecz bycia obywatelem i umiejętności wyboru opcji.

Czy kapitalizm w polskiej interpretacji nie pogłębił istniejącej przed 1989 rokiem atomizacji społeczeństwa? Czy amerykański sen w polskim wydaniu nie stał się zaprzeczeniem fundamentalnych zasad tego systemu?

Trudno mówić o „amerykańskim śnie” w polskim wydaniu, gdyż między tymi narodami są zbyt duże różnice. Za Oceanem nawet osoba, której się nie widzie, zachowuje się jak człowiek sukcesu. W Polsce ludzie, którym się powodzi, raczej głęboko się z tym kryją, żeby nie stać się obiektem zawistnego egalitaryzmu. Takie przykłady próbuje się zdyskredytować i najczęściej robią to ci, którym wiedzie się gorzej. W ten sposób tłumaczą swoją niechęć do naprawiania samych siebie: „przecież on pracuje krócej niż ja i skoro się dorobił to musi być jakieś szalbierstwo!”. Nie bierze się pod uwagę, że sam fakt pracowania to nie wszystko i że są jeszcze inne czynniki. Praca musi mieć np. sens.

Polski indywidualizm mniej przypomina amerykański, a bardziej ten pochodzący z południa Włoch, który można nazwać „amoralnym familizmem”. Dbam o interesy moje i moich najbliższych nawet, jeżeli są one sprzeczne z zasadami etycznymi, społecznymi i jestem przekonany, że nie robię nic złego, gdyż wszyscy tak się zachowują. A skoro wszyscy kradną, to nie mogę być uczciwy, bo przegram, więc czuję się rozgrzeszony. Uczciwość to, kolokwialnie mówiąc, „frajerstwo”. Takie zachowania nie tylko nie budują zdrowej gospodarki rynkowej, ale są też niezwykle toksyczne społecznie.

Jest jeszcze jedno zjawisko, wynikające z katastrofalnie niskiego poziomu zaufania społecznego, czyli „jazda na gapę”. Nie chodzi o wykroczenie komunikacyjne, ale o korzystanie z pracy innych, przechwytywanie korzyści płynących z inwestowania innych ludzi. Free rider problem również jest społecznie bardzo toksyczny. Nie motywuje ludzi do wspólnotowych działań.

Dobro wspólne jest dla nas czymś niezrozumiałym. Z własnej perspektywy działamy racjonalnie, ale nie oglądamy się na konsekwencje dla otoczenia. Nasz brak „zbiorowej optyki” prowadzi nie tylko do zniszczenia tego, co wspólne, ale i do indywidualnej porażki.

A więc wspólne to znaczy niczyje?

Teoria gier mówi o tzw. paradoksie pastwiska. Jeżeli dana jednostka z indywidualnej perspektywy postępuje racjonalnie, ale w swoim działaniu nie ogląda się na konsekwencje dla otoczenia, to w tym przypadku nie możemy mówić, że suma tych indywidualnych racjonalności tworzy pewną „makroracjonalność”. Podobnie jak zbiór jednostek nie tworzy społeczeństwa.

Co więcej, takie „mikroracjonalności” mogą być katastrofalne dla tego, co nazywamy dobrem wspólnym. Jest ono dla nas czymś niezrozumiałym, ulotnym – w przeciwieństwie do tego, co prywatne, a więc bliskie i namacalne. W warunkach braku zaufania nigdy nie wiemy, czy nie będziemy oszukani przy korzystaniu z tego, co publiczne. Ja będę wypasał na pastwisku jedną krowę, a mój sąsiad trzy. Troszcząc się tylko o interes prywatny, wprowadzamy na ograniczony obszar pastwiska kolejną krowę (robi tak każdy, bo nie chce być „frajerem”) i trwa to tak długo, aż na pastwisku znajduje się tyle krów, że trawa się kończy i zwierzęta zaczynają zdychać. Tak więc nasz brak „zbiorowej optyki” prowadzi nie tylko do zniszczenia dobra wspólnego, ale i do indywidualnej porażki.

Jak mamy ufać Niemcom, Czechom czy Litwinom i tworzyć europejską wspólnotę, skoro nie darzymy zaufaniem naszych rodaków?

Paradoksalnie bardziej ufamy Komisji Europejskiej i cudzoziemcom niż własnemu rządowi i rodakom. Wydaje mi się, że ta wiara w Brukselę wynika z braku sporów politycznych, które są codziennością krajowej sceny. Brak zaufania jest dla nas bardzo kosztowny. Obraca się on też przeciwko politykom siejącym jego ziarna.

Czy brak społecznego zaufania będzie „szklanym sufitem”, który zatrzyma w pewnym momencie nasz dalszy rozwój?

Jeżeli nie zrobimy czegoś w kwestii zaufania społecznego, jeżeli nie będziemy potrafili się z tego stanu wydobyć, to nawet notując wzrost gospodarczy, będziemy „jechali na zaciągniętym hamulcu”. Brak zaufania sprawia, że wszystkie transakcje postrzegamy przez pryzmat dużego ryzyka. To z kolei oznacza, że musimy je podwójnie lub potrójnie ubezpieczać. A to przecież zwiększa koszty i obniża naszą konkurencyjność.

Deficyt zaufania to też strach. Strach to brak skłonności do ryzyka, a to z kolei jest solą innowacyjnej gospodarki…

Rzeczywiście, tak jest. Jeżeli poziom zaufania jest niski, to cena niepowodzenia w sytuacji ryzykownej jest znacznie wyższa. Nie ma się za sobą właśnie tego społecznego wsparcia – „nie udało się nam, ale będziemy próbowali jeszcze raz”. W USA przedsiębiorca bankrutuje w ciągu swojej kariery średnio trzy czy cztery razy, ale w końcu wychodzi na swoje i odnosi sukces. U nas bankructwo jest już czymś, co potwornie zniechęca dlatego, że nie ma wsparcia szerszej społeczności – jeżeli mu się nie udało, to państwo powinno mu pomóc. To słabo motywuje i rodzi poczucie nieudacznictwa. Amerykanin liczy nie na państwo, lecz na siebie i swój społeczny kapitał, który daje mu „pozytywnego kopa”. Dlatego próbuje kolejny raz.

Widzimy też pewną opresyjność w zachowaniu państwa wobec obywateli. Czy styl działania np. urzędów skarbowych również jest przejawem braku zaufania?

Instytucje państwa nie ufają obywatelom, a obywatele nie ufają tym organom. Przykład: gdyby zaufanie społeczne było wyższe, to urzędnikom wystarczyłyby oświadczenia woli obywatela czy podatnika. Byłoby to równie ważne, jak poświadczenie stanu faktycznego poprzez rozmaite dokumenty urzędowe. A teraz trzeba udowadniać, że nie jest się wielbłądem. Gdyby te interakcje były wzmacniane wzajemnym zaufaniem, weryfikacja przebiegałaby bardzo szybko. Wystarczy, że ten, którego obdarzyliśmy zaufaniem, raz nas zawiódł i wycofujemy zaufanie. Jeżeli natomiast podchodzimy do siebie bez tego ważnego czynnika, to choćby druga strona była aniołem zakładamy, że przecież oszustwo to tylko kwestia okazji, prawda? To sytuacja podobna do tej z zawieraniem wielokrotnie ubezpieczonych transakcji – rosną nasze koszty, a zaufanie nie.

Instytucje państwa nie ufają obywatelom, a obywatele nie ufają tym organom. Gdyby zaufanie społeczne było wyższe, to urzędnikom wystarczyłyby oświadczenia woli obywatela. Dziś musi on udowadniać, że nie jest wielbłądem.

Jak zatem budować społeczne zaufanie i chęć współpracy?

Bardzo istotna jest szkoła czy szerzej – system edukacyjny. Ważny jest również dom rodzinny i atmosfera, jaka w nim panuje – czy zewnętrzny świat traktuje się jako szansę i środowisko rozwoju, czy też jako zagrożenie, z którym trzeba walczyć.

Jednak olbrzymi wpływ ma też klasa polityczna. Pod względem poziomu zaufania społecznego jest ona bardzo wzorcotwórcza. Kiedy przeważa w niej konflikt – szczególnie ten emocjonalny, kiedy adwersarzom odmawia się podstawowych cech obywatelskich, rudymentarnych wartości, traktuje jako wroga, to zwolennicy polityków i ugrupowań traktują siebie nawzajem również jako wrogów.

Myślę, że można byłoby odbudować zaufanie, jeżeli najsilniej wzorcotwórcze grupy, czyli klasa polityczna i duchowni (a jest to w naszym społeczeństwie ważna grupa odniesienia), zmienili sposób mobilizacji poparcia dla siebie. Jeżeli politycy tworzyliby pozytywne programy, a nie pokazywali, że wszyscy konkurenci są osobami niezasługującymi na zaufanie, to społeczeństwo nie byłoby tak przesiąknięte tymi „negatywnymi wibracjami”.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk.
Sukces w życiu społecznym i ekonomicznym nie jest grą o sumie zerowej. Najczęściej sukces jednej osoby pociąga za sobą sukces innych
Leszek Szmidtke: Zna pan anegdotę o dwóch sąsiadach, z których jeden ma 100 krów, a drugi jedną i o co się modli ten drugi w wersji angielskiej, amerykańskiej i polskiej? Edmund Wnuk­ Lipiński: Znam tę, jak i bardziej drastyczną wersję, w której Polak mając możliwość spełnienia przez złotą rybkę życzenia pod warunkiem, że sąsiad otrzyma dwa razy więcej, prosi o wydłubanie oka. To oczywiście stereotypy, ale nawet w takich opowieściach kryje się ziarenko prawdy. Socjolodzy się nad tym pochylili, zbadali i nazwali taką postawę „zawistnym egalitaryzmem”. Taka postawa występuje, kiedy człowiek czuje się skrzywdzony, a komuś innemu powodzi się lepiej i obie sytuacje nie mają ze sobą żadnego związku. Interpretacje tego zjawiska biorą pod uwagę pewien rys mentalności społecznej, który ma miejsce nie tylko wśród Polaków, ale wśród grup społecznych, którym się nie wiodło. Występuje tam myślenie indywidualne, oceniające rzeczywistość jako grę o zerowym bilansie. W takim rozumieniu, jeżeli ktoś osiąga sukces, to ktoś inny musi cierpieć niedostatek lub zostać pokonanym. Tymczasem sukces w życiu społecznym i ekonomicznym nie jest grą o sumie zerowej. Najczęściej sukces jednej osoby pociąga za sobą sukces innych. ppg-3-2011_zawistny_egalitaryzm W takim razie problemem jest sukces. Zarówno sukces, jak i reakcja na sukces. W pojęciu sporej części naszego społeczeństwa, jeżeli ktoś odniósł sukces, to na pewno nie zrobił tego uczciwie. W społeczeństwie amerykańskim, nawet jeżeli ktoś poniósł porażkę, zazwyczaj udaje, że odnosi sukcesy. U nas, jeżeli ktoś odniósł sukces, to często udaje, że mu się nie udało. W obu przypadkach mamy do czynienia z zasadą mimikry społecznej, czyli wtapiania się w tło, żeby nas nie stygmatyzowano. Różnica polega na tym, że w Stanach Zjednoczonych stygmatyzuje się nieudaczników, a u nas ludzi sukcesu. Ma to wymierne skutki ekonomiczne. Ostatnie kilkanaście lat nie podważa takiego postrzegania sukcesu? Polskie społeczeństwo, podobnie jak każde inne, jest wewnętrznie bardzo zróżnicowane. Klimat społeczny wyznaczają proporcje i one informują, co w społeczeństwie dominuje, jaki typ mentalności lub postawy. Ostatnie lata zmieniają te proporcje na korzyść pozytywnego postrzegania sukcesu. Podobne procesy obserwujemy w innych społeczeństwach naszego regionu, które tak jak Polska przeszły przez komunizm. Ten bardzo prosty opis społeczeństwa polskiego i amerykańskiego, który przedstawiłem przed chwilą, nadal dominuje w definiowaniu ludzi. Bardzo interesującą informację o stanie społeczeństw otrzymujemy poprzez określenie, jakie dane są drażliwe. Wszędzie informacje o zarobkach, stanie posiadania są takimi danymi. Politycy, którzy muszą bacznie się przyglądać społecznym nastrojom nie okazują swojej zamożności, jak też nie chwalą się znajomościami z najbogatszymi. Jak wygląda sukces po polsku? Wystarczy, że mam duży dom, dobry samochód i dwa razy do roku wyjeżdżam za granicę na urlop? Socjologowie i psychologowie społeczni narzekają, że gospodarka rynkowa wprowadziła do relacji międzyludzkich urzeczowienie stosunków. Drugiego człowieka traktuje się najczęściej w dwóch kategoriach: albo jako tego, który pomoże podnieść nasz status materialny, albo jako osobę zagrażającą naszemu statusowi. Dalsza ocena następuje dopiero później. Dość dawno temu Weber mówił o trzech wymiarach, które są również miarą sukcesu: władza, pieniądze i prestiż. Jeżeli człowiek notowany jest wysoko w każdym z tych trzech wymiarów, to mamy pełen sukces. Zdarzają się modyfikacje i jednego jest trochę mniej, a drugiego więcej. Na przykład profesor uniwersytetu ma niewielką władzę, ale za to wysoki prestiż. Politycy są na dole drabiny prestiżu, ale mają władzę. Przedsiębiorcy często są traktowani podejrzliwie, sądzi się, że ich majątek nie ma czystego pochodzenia. Spora część społeczeństwa własność państwową uważa za coś lepszego. Tacy ludzie traktują też znaczenie lepiej kapitał zagraniczny niż polski. Chyba jednak spora część polskich przedsiębiorców rozumienie sukcesu ogranicza do sfery materialnej, a ponieważ w minionych dwudziestu latach zarobili sporo, teraz chcą już tylko z tego korzystać. W pierwszych latach transformacji rozpoczynający swoją karierę przedsiębiorcy, podobnie jak całe społeczeństwo, byli głodni konsumpcji. Jednak po pewnym czasie następuje nasycenie, bo ile razy można zmieniać domy, kupować nowe samochody. Zwłaszcza, że w bogacącym się społeczeństwie takich oznak sukcesu materialnego jest coraz więcej. Wówczas pojawia się pytanie, co dalej. Pojawia się refleksja: mnie się powiodło, ale może część mojego sukcesu powinienem uspołecznić, tak żeby inni mogli z tego korzystać? Jest to już zauważalne zjawisko? Dostrzegam już takie postawy, ale do osiągnięcia skali występującej w USA droga jest bardzo daleka. Na Kaszubach, czy szerzej na Pomorzu, znam wielu przedsiębiorców, którzy bardzo aktywnie działają na rzecz lokalnych społeczności. Ich identyfikacja z najbliższym otoczeniem jest tak duża, że wspierają różne inicjatywy lub sąsiadów. Pozostałość po zaborach? Takie dziedzictwo widać w dwóch wymiarach. Pierwszym jest sposób głosowania, a drugim zindywidualizowana konsumpcja widoczna głównie na terenach byłego zaboru rosyjskiego oraz kapitał społecznie odpowiedzialny, czyli pomoc tym, którym mniej się powiodło, i to wyraźnie obserwujemy na ziemiach byłego zaboru pruskiego. Pamiętajmy, że jednak później była II wojna światowa, której konsekwencją były między innymi spore migracje. Z tym całym, negatywnym i pozytywnym dorobkiem stajemy przed globalizującym się światem. Czy mamy szansę na sukces, na nawiązanie w miarę równorzędnej walki konkurencyjnej? Trzeba to jeszcze wpisać w pewien kontekst. Niemal wszyscy nasi politycy, niezależnie od politycznej opcji, są za sprawiedliwością społeczną. Mamy dwie zasady: egalitarną, czyli mamy wszyscy równe żołądki, i merytokratyczną, mówiącą, że jeżeli w biegu na 100 metrów wszyscy będziemy mieli taki sam czas niezależnie od wysiłku oraz prędkości, z jaką przemierzyliśmy ten dystans, to po co biec? Sprawiedliwie będzie, kiedy wygra ten, który przebiegnie najszybciej. Przekładając to na język relacji społecznych: sprawiedliwe jest, że ten kto więcej daje, powinien mieć większe zwroty. W merytokratycznym rozumieniu sprawiedliwości społecznej, jeżeli ktoś jest leniem albo mniej utalentowany lub z jeszcze innych powodów źle pracuje, to powinien zarabiać mniej niż ten, który się kształcił i dobrze pracuje. Gospodarka funkcjonująca na takich zasadach jest dużo bardziej konkurencyjna niż egalitarna. Jednak nic z tych rzeczy, z tych wartości nie jest dane raz na zawsze. Można coś zyskać lub zbudować, można też stracić. Czy ostatnie 20 lat pozwala spoglądać z nadzieją, że za jakiś czas nasi przedsiębiorcy będą równoprawnymi uczestnikami globalnej gospodarki i będą mogli konkurować z innymi bez bagażu zawistnego egalitaryzmu? Jestem historycznym optymistą i uważam, że mimo różnych meandrów, idziemy w dobrą stronę, nadrabiając dystans. Jestem przekonany, że nasi przedsiębiorcy mają szansę na globalne kariery. Widać, że dla wielu z nich polska gospodarka jest za ciasna. Chcą ekspandować, chcą odgrywać coraz większą rolę także na innych rynkach. Chyba nie ma pan na myśli tych poprzestających na zaspokojeniu swoich potrzeb materialnych? To nie są prawdziwi przedsiębiorcy.
Prawdziwy przedsiębiorca jest nienasycony w rozwoju swojej firmy. Nie chodzi mu o indywidualną konsumpcję. Warren Buffett nie inwestuje dlatego, że chce mieć jeszcze więcej pieniędzy, bo potrzebuje nowego domu czy jachtu. To jest jego sposób na życie. (…) Przedsiębiorca, który jest zorientowany na konsumpcję, nie odniesie sukcesu, bo ma zaniżone cele.
Prawdziwy przedsiębiorca jest nienasycony? Prawdziwy przedsiębiorca jest nienasycony w rozwoju swojej firmy. Nie chodzi mu wcale o indywidualną konsumpcję. Warren Buffett nie inwestuje dlatego, że chce mieć jeszcze więcej pieniędzy, bo potrzebuje nowego domu czy jachtu. To jest jego sposób na życie. W tej grze nie ma górnej granicy. Przedsiębiorca, który jest zorientowany na konsumpcję, nie odniesie sukcesu, bo ma zaniżone cele. Tylko przedsiębiorca, który chce odnieść sukces gospodarczy, ma szansę. Zatem polski przedsiębiorca musi wyjść poza granice kraju? Przede wszystkim musi opuścić niszę konsumpcji. Natomiast jeżeli chce odnieść prawdziwy sukces, musi wystartować w dużych, globalnych zawodach. Niektórzy już to robią. Tylko że nie zachwycamy się takimi wyczynami. Brakuje nam wielkich sukcesów gospodarczych, wielkich i znaczących firm jak Nokia lub Microsoft? Załóżmy, że poszukiwania ropy prowadzone przez Jana Kulczyka zakończą się sukcesem i będziemy mieli naftowego potentata. Czy byłby to dla Polaków powód do dumy? Dla 80 procent rodaków byłby to powód do zazdrości, a nie do dumy. Nie mogę tego poprzeć żadnymi wynikami badań, ale zdecydowana większość społeczeństwa ocenia świat w relacjach zero­‑jedynkowych i uważa, że skoro on odniósł sukces, to tym samym mnie okradł. Jeżeli nie uda się nam zmienić takiego postrzegania świata, to będziemy mieli duży problem z ekspansją polskich przedsiębiorców. Przedsiębiorcy, którzy już działają na zagranicznych rynkach, są zgodni, że młode pokolenie jest wolne od takich obciążeń i swobodnie porusza się po świecie. Nie chodzi tylko o znajomość języków obcych, ale nie ma w nich strachu przed zetknięciem się z innymi ludźmi, inną kulturą, zwyczajami. Wymiana pokoleniowa już następuje, ale co uda się osiągnąć, będzie zależało miedzy innymi od poczucia tożsamości lub wzbogacenia rozumienia tożsamości. W 2007 roku prowadziliśmy badania i efekt był bardzo interesujący. Prawie 1/4 badanych czuje się jednocześnie Polakami i Europejczykami. Przedsiębiorcy są również częścią społeczeństwa i te zmiany w tym środowisku pójdą tym samym torem. Jednak decydujący był, jest i będzie pomysł na biznes. W jakich warunkach będą mogły się rozwijać postawy sprzyjające wchodzeniu polskich firm na globalne rynki? Trzeba nowego pokolenia. Jeżeli nowe pokolenie będzie się kształtować w warunkach zbliżonych do tego, co wpływało na ich rodziców, to efekt będzie niewielki. Dlatego trzeba przestać się zachwycać, że świat stoi przed nami otworem, a traktować to jako stały warunek brzegowy. Trzeba też zastosować w praktyce hasło „myśleć globalnie, działać lokalnie”. Niby te słowa są mocno wyświechtane, ale znakomicie oddają istotę sprawy. Zawsze działamy lokalnie. Nawet globalna korporacja, chcąc skutecznie konkurować, musi zadbać o tzw. mikro marketing. Coś, co spowoduje, że ich produkty będą przyjęte jako swoje. Mamy dwa państwa koreańskie. Kilkadziesiąt lat temu, po zakończeniu wojny, oba prezentowały podobny poziom. Dziś dzieli je ogromny dystans. Co zrobić, żeby powtórzyć skok Korei Południowej? Dlatego jestem optymistą. Skoro Korei Południowej się udało, to nam też może się udać. A dlaczego im się udało? Jest kilka hipotez. W pierwszej sukces jest zasługą systemu autorytarnego, który panował w tym kraju przez długie lata, a który pozwolił na start z niskimi, konkurencyjnymi cenami towarów. Druga hipoteza, sprzeczna z pierwszą, tłumaczy to właśnie upadkiem systemu totalitarnego i wejściem w krąg zachodnich wartości, w tym chrześcijańskich. Trzecia hipoteza mówi o systemie naczyń połączonych krajów azjatyckich. Potencjał tych krajów jest tak duży, podobnie jak szybkość uczenia się, a do tego bardzo tania siła robocza, że wystarczyło zliberalizować gospodarkę, żeby osiągnąć taki efekt. Najpierw była Japonia, później Korea Południowa, teraz Chiny, a w kolejce czeka Wietnam.
Jeżeli z dwóch sprinterów biegnących obok siebie jeden ma do pokonania płotki, a drugi biegnie bez przeszkód, wiadomo, który wygra. Rolą polityków jest usuwanie przeszkód, żeby nasi przedsiębiorcy mogli wygrywać na globalnych rynkach.
W ostatnich latach kilka milionów, głównie młodych, Polaków wyjechało za granicę w poszukiwaniu pracy, lepszego życia. Czy nauczą się tam innego patrzenia na sukces? Niewielu z wyjeżdżających wróciło i oni raczej nie odnieśli sukcesu. Za granicą pozostały osoby, które się tam zaaklimatyzowały, wręcz wygrały szansę. Wygrały dlatego, że tam miały mniej barier, częściej pomocną dłoń. Jeżeli z dwóch sprinterów biegnących obok siebie jeden ma do pokonania płotki, a drugi biegnie bez przeszkód, wiadomo, który wygra. Rolą polityków jest usuwanie przeszkód, żeby nasi przedsiębiorcy mogli wygrywać na globalnych rynkach. Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk
Zaufanie do instytucji europejskich jest dużo większe – dość powszechne jest przekonanie, że Bruksela rządzi się lepiej. Wyższej ocenie sprzyja brak uwikłania w krajową walkę polityczną i lokalne uwarunkowania.
Leszek Szmidtke: Jakie postawy wzmacniają lub tworzą w społeczeństwie unijne pieniądze? Edmund Wnuk­-Lipiński: Prowadzone są na ten temat badania, w których obserwujemy pewną mentalną zależność od Brukseli. Mamy na przykład do czynienia z niskim zaufaniem do rządu i polskich instytucji władzy. Jest ono dużo większe do instytucji europejskich – dość powszechne jest przekonanie, że Bruksela rządzi się lepiej. Wyższej ocenie sprzyja brak uwikłania w krajową walkę polityczną i lokalne uwarunkowania. Notowania krajowych instytucji odpowiedzialnych za redystrybucję unijnych środków na pewno obniża przekonanie o sieci różnych powiązań, które decydują, do kogo ostatecznie trafiają pieniądze. W dość powszechnej opinii – o sukcesie nie decyduje strona merytoryczna. L.S.: Przekonanie o bardziej uczciwym postępowaniu przez UE nie kłóci się z utyskiwaniami na brukselską biurokrację, niejasności, a niekiedy wręcz absurdalność przepisów? E.W.-L.: Narzekania na unijną biurokrację są powszechne we wszystkich krajach członkowskich. Ich autorami są najczęściej krajowi politycy, którzy muszą zmierzyć się z kontrolą wydatkowania tych pieniędzy. Często też, kiedy trzeba podjąć niepopularną decyzję lub wybrać, kto otrzyma wsparcie, Bruksela jest wygodnym alibi dla lokalnych polityków. L.S.: Takie „darowane” pieniądze nie powodują ograniczenia naturalnej przedsiębiorczości? Po co mam spróbować poradzić sobie samemu, skoro Unia daje na takie lub inne rzeczy? E.W.-L.: Unijne środki są pomyślane jako wsparcie na pewnym etapie rozwoju, pomagające łatwiej pokonywać pewne bariery. Należy z nich zbudować mechanizmy pozwalające później rozwijać się samodzielnie w szybszym tempie. Mają również służyć zasypywaniu różnic cywilizacyjnych. Dlatego musimy odpowiedzieć sobie na pytania: Jak wydajemy te pieniądze? Czy nie są to pieniądze, które głównie konsumujemy? Czy nas rozleniwiają? Istnieje niebezpieczeństwo, że mogą one wywoływać postawy, które pamiętamy z czasów PRL lub obserwujemy w państwach opiekuńczych, czyli uzależnienie od socjalnej „kroplówki”. L.S.: Fundusze europejskie uczą nas innego spojrzenia na wydawanie publicznych pieniędzy, szczególnie w dłuższej perspektywie? E.W.-L.: Unijna perspektywa przekracza perspektywę czteroletnich kadencji rządów i parlamentów. Ma to duże znaczenie w krajach członkowskich z krótkim stażem w UE i bez wątpienia w pewien sposób wymusza inne spojrzenie oraz inną praktykę konstruowania planów wydawania funduszy europejskich. Zwracam jednak uwagę na fakt, że o konkretnych przypadkach decydują konkretni ludzie, do których pieniądze te trafiają. W niektórych krajach Komisja Europejska wzmaga kontrole i najczęściej nie są to państwa o najkrótszym stażu w UE. Przykład Grecji, gdzie oszukiwano w sprawozdaniach, jest aż nadto wymowny. Wprawdzie w Polsce są również przypadki złego wydawania pieniędzy, ale mimo wszystko jest to margines. Nawet najlepsze kontrole nie są w stanie wyłapać ich wszystkich. Decyduje ogólny klimat, a ten sprzyja rozsądnemu wykorzystywaniu tych środków.
Nie obwiniam unijnych funduszy za wynaturzenia w interwencji publicznej. Otrzymujemy je w dobrej wierze. To od mechanizmów im towarzyszących, które zazwyczaj są kształtowane w danym kraju, zależy to, jak są one wykorzystywane.
L.S.: Bez trudu znajdujemy przypadki działań fikcyjnych, jak choćby konsultacje społeczne przy inwestycjach drogowych. E.W.-L.: Rzeczywiście, wielokrotnie konsultacje miały niewiele wspólnego z zasięganiem opinii lokalnych społeczności. Administracja przeprowadzała je, bo musiała. Podobnie fikcyjne bywały szkolenia. Wystarczało spełnić kryteria formalne, aby rozliczyć się z otrzymanych pieniędzy. O rzeczywiste efekty nikt już się nie pytał. Za te wynaturzenia nie obwiniam jednak unijnych funduszy. Otrzymujemy je w dobrej wierze. Od mechanizmów im towarzyszących, które zazwyczaj są kształtowane w kraju, zależy natomiast to, jak lokalne społeczności, firmy, administracja będą te pieniądze wykorzystywać. Czy wspomagają one rozwój, czy też konserwują stare nawyki lub wręcz patologie? Przecież brak tych pieniędzy nie poprawiłby sytuacji. Dlatego tak wiele zależy od tego, do kogo trafiają. L.S.: Proporcje między inwestowaniem a konsumpcją nie są jednak zachwiane? E.W.-L.: Łatwiej przejadać (lub jak kto woli doraźnie poprawiać jakość życia) niż inwestować. Zwłaszcza, że jako społeczeństwo chcemy szybko dorównać pod względem poziomu życia najbardziej rozwiniętym krajom. Słabą pociechą jest fakt, że nie jest to ani polska, ani nawet europejska specjalność. Francuskie rolnictwo czy wspomniana już Grecja – są dobrymi przykładami. Konsumpcja jest przyjemniejsza, a poza tym owoce inwestowania na ogół zbierają następne pokolenia.
Wciąż traktujemy Unię Europejską jako „Onych”. Sformułowania używane przez czołowych polityków, jak choćby słynne „wyciskanie brukselki”, ciągle stawiają nas w roli petenta, a nie współgospodarza. Właśnie w takiej postawie upatruję podstawowej słabości polskiej polityki.
L.S.: Na przełomie 2012 i 2013 roku toczyła się w Polsce zawzięta dyskusja na temat poziomu dofinansowania z unijnego budżetu. Szczególnie często padały słowa „należy nam się”. Jesteśmy bardzo roszczeniowym społeczeństwem? E.W.-L.: Jest to zasługa pewnego mentalnego zacofania. Wciąż traktujemy Brukselę, Unię Europejską jako „Onych”. Sformułowania używane przez czołowych polityków, jak choćby słynne „wyciskanie brukselki”, ciągle stawiają nas w roli petenta, a nie współgospodarza. Właśnie w takiej postawie upatruję podstawową słabość polskiej polityki. Bycie gospodarzem nie tylko podnosi samoocenę, ale także inaczej definiuje naszą obecną pozycję: bierzemy te pieniądze po to, żeby szybko nadrobić zaległości, rozpędzić gospodarkę i później pomagać innym. Tymczasem artykułowanie, że „nam się należy” czyni z Polaków wiecznych petentów. L.S.: Skąd się bierze owo „należy nam się”? E.W.-L.: Lista uzasadnień jest długa. Począwszy od przedmurza chrześcijaństwa, poprzez II wojnę światową – szczególnie zdradę sojuszników w 1939 r., a później Jałtę – na komunizmie, nieprzystąpieniu do Planu Marshalla czy wreszcie obaleniu komunizmu skończywszy. Tymczasem dziś argumenty historyczne nie mają żadnego znaczenia w uzasadnieniu dlaczego Francja, Wielka Brytania, Dania lub Holandia miałyby nam pomagać. Trudno czasami wyjaśniać, że siłą Unii Europejskiej będzie szybkie wyrównanie poziomu gospodarczego wszystkich członków. Większa spójność Unii pod tym względem jest bardzo pragmatycznym działaniem na rzecz dobra całej wspólnoty.
Czy narodziła się refleksja społeczna związana z jakością wydawania publicznych pieniędzy? Choć odpowiedzialność za dobro wspólne dopiero się kształtuje, widać różnice w podejściu. Młode pokolenie rozumie siłę sprawczą pieniądza – wie, że można go wykorzystać dobrze lub źle.
L.S.: Wróćmy jeszcze do nauk wynikających z kilkunastoletniego obcowania z unijnymi pieniędzmi. Czy narodziła się refleksja społeczna związana z jakością ich wydawania? E.W.-L.: Nie znam badań, które podejmują ten temat. Widać jednak różnice w podejściu. Nie wszyscy – szczególnie wśród starszego pokolenia – wiedzą, że są to realne pieniądze. Młode pokolenie ma inny stosunek i rozumie siłę sprawczą pieniądza – wie, że można go wykorzystać dobrze lub źle. Postawa odpowiedzialności za dobro wspólne dopiero się kształtuje. Jeszcze w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku profesor Mira Marody pisała o dużej zaradności w życiu prywatnym i zawistnym egalitaryzmie w relacjach społecznych. Takie postawy nadal są obecne, chociaż w miarę upływu lat coraz mniej widoczne. Rośnie natomiast świadomość, że jesteśmy częścią większej wspólnoty, że nie jesteśmy samotną wyspą. W coraz większym stopniu zdajemy sobie sprawę, że zarówno świat może oddziaływać na nas, jak i my mamy wpływ na to, co dzieje się w Unii Europejskiej. Dlatego bardzo ważne jest, jak nas postrzegają mieszkańcy innych krajów. W tej chwili ocena ta wypada dobrze, lepiej nawet niż sami siebie oceniamy.

Skip to content