Marcin Nowicki jest dyrektorem Obszaru Badań Regionalnych i Europejskich w Instytucie Badań nad Gospodarką Rynkową. Autor i współautor kilkudziesięciu opracowań z zakresu rozwoju regionalnego, atrakcyjności inwestycyjnej i konkurencyjności polskich regionów, procesu integracji europejskiej, rozwoju sektora MSP i rynku pracy.
O autorze:
Wiele lat temu miałem okazję zwiedzić pewne miasto na innej półkuli. Wielkie, piękne, różnorodne, bardzo bogate, tętniące życiem, przyciągające swoją atmosferą. Metropolia ta od lat znajduje się w czołówce rankingów jakości życia. W mieście tym jest ulica, która – wtedy, wiele lat temu − była gwarna, wesoła i niezwykle popularna, zarówno wśród mieszkańców, jak i turystów. I to pomimo swego obskurnego wręcz (nawet z perspektywy mieszkańca ówczesnej Polski) wyglądu. Pamiętam, że uznałem to za swoisty paradoks… Włodarze owego miasta zdecydowali się poprawić estetykę tego jego fragmentu. Teraz ulica ta zyskała nowe oblicze: pojawiły się na niej piękne chodniki i nowa nawierzchnia, odnowione fasady, a w ślad za tym − coraz bardziej ekskluzywne sklepy i restauracje. Za to ubyło życia. A przecież nie takie było zamierzenie decydentów… Bo tak samo jak dołujące może być otoczenie zapuszczone i zdewastowane, tak też przytłaczające może być przewymiarowanie, przepych i niedopasowanie do tradycji danego miejsca, jego klimatu i tożsamości, a nade wszystko do jego mieszkańców.
Tak samo jak dołujące może być otoczenie zapuszczone i zdewastowane, tak też przytłaczające może być przewymiarowanie, przepych i niedopasowanie do tradycji danego miejsca, jego klimatu i tożsamości, a nade wszystko do jego mieszkańców.
Takich przykładów jest wiele. W każdym zakątku globu. Łączy je zazwyczaj coś jeszcze: po wydaniu olbrzymich kwot na „upiększenie” trzeba ponosić kolejne nakłady na programy ożywiania, a często po prostu przywracania życia takim miejscom. Na szczęście nie brakuje też dowodów, że lekarstwo wcale nie musi być trucizną. Że rewitalizując, można jednocześnie tworzyć żywą tkankę miejską, przywracać lub kreować na nowo urok i budować przyjazny mieszkańcom klimat. A zamiast folderowej sztampy można dodać różnorodności. Jak tego dokonać? Prostej odpowiedzi na to pytanie udzieliła podczas Kongresu Obywatelskiego pani profesor Maria Lewicka: miasto ma być na miarę ludzi!
To dopasowanie miast do naszych potrzeb, aspiracji, ale też kulturowych korzeni i materialnych możliwości wykracza poza kwestię estetyzacji. By zrozumieć, co to znaczy i jak szeroki wachlarz decyzji obejmuje, wystarczy zastanowić się, gdzie chcielibyśmy żyć. Otoczeni szklanymi drapaczami chmur, wśród drzewek w donicach („bo zagrażają rurom i kablom pod chodnikiem”), zmuszani do przechodzenia przejściami podziemnymi pod szerokimi i wiecznie zakorkowanymi drogami szybkiego (!) miejskiego ruchu, lawirując między ogrodzeniami i tracąc czas na zaparkowanie samochodu? Czy może raczej chodząc albo jeżdżąc rowerem po klimatycznych uliczkach, mijając uśmiechniętych ludzi, załatwiając sprawunki i wszystkie ważne sprawy niejako po drodze, odpoczywając w parkach i bawiąc się z dziećmi albo wnukami bez poczucia, że robimy to na autostradowym MOP-ie? Tak, jak zaczynamy doceniać slow food, tak samo nasze miasto możemy zmieniać w slow city.
Od lat gonimy „lepszy świat”. A robiąc to – powielamy, niestety, jego błędy. Przyjrzyjmy się rozwiniętym, bogatym miastom w różnych miejscach globu, które wydają teraz krocie, by na granitach i szkle, którymi przez dziesięciolecia się „upiększały”, zakiełkowało na nowo życie. I wyciągnijmy wnioski z ich doświadczeń! Remontujmy od razu nasze życie tak, aby nie trzeba było go potem reanimować. Za każdym razem, gdy sięgamy po pieniądze (teraz łatwe, bo unijne) i zaczynamy „rysować” miasto, przyjmijmy że nadrzędne ma być kryterium relacji społecznych. I zadajmy sobie pytanie: czy to, co chcielibyśmy zrobić, będzie im sprzyjać czy przeciwnie – przeszkadzać, a nawet je niszczyć.
Remontujmy od razu nasze życie tak, aby nie trzeba było go potem reanimować. Za każdym razem, gdy sięgamy po pieniądze (teraz łatwe, bo unijne) i zaczynamy „rysować” miasto, przyjmijmy że nadrzędne ma być kryterium relacji społecznych.
Miasto na miarę ludzi to miejsce, gdzie ich się po prostu spotyka. To w ten sposób rodzą się znajomości i przyjaźnie, to właśnie to sprzyja nawiązywaniu ciekawych kontaktów i rozwojowi przedsiębiorczości. Miasto na miarę ludzi to także bezpieczeństwo – zarówno fizyczne, jak i materialne czy społeczne. Ale nie za sprawą tysięcy kamer i setek strażników miejskich, a dzięki empatii i pomaganiu sobie nawzajem.
Chyba największym wyzwaniem jest jednak stworzenie właściwych relacji między interesem prywatnym a dobrem wspólnym. Zderzenie tych dwóch wymiarów naszego życia staje się obecnie polem konfrontacji i napięć. Z jednej strony mój dom, moja fasada, mój płot i mój samochód, z drugiej − nasz krajobraz, nasza ulica, nasze miasto. Musimy określić na nowo, gdzie powinna przebiegać granica między nimi. Albo… pogłębimy ten konflikt. A to właśnie on zamienia polskie miasta w rozproszone, nieskoordynowane skupiska ogrodzonych sypialni, które łączymy coraz szerszymi i coraz bardziej zakorkowanymi drogami (nie ulicami!) ze szklanymi biurowcami, w których pracujemy i centrami handlowymi, które przejmują dawne funkcje centrów miast.
Musimy określić na nowo, gdzie powinna przebiegać granica między interesem prywatnym a dobrem wspólnym. Zderzenie tych dwóch wymiarów naszego życia staje się obecnie polem konfliktu i uniemożliwia spójny rozwój naszych miast.
Powoli chyba jednak dostrzegamy, że jakość naszego życia w miastach zależy bardziej od przyjaznego „ocierania się” o siebie na co dzień w ciekawej i klimatycznej przestrzeni miejskiej, od „szycia polskich miast na naszą miarę” niż od inwestycyjnej gigantomanii, którą często „przykrywa się” brak koncepcji holistycznego rozwoju. Takiego, który nie ogranicza się do materialnych warunków życia, ale poprawia jego jakość. To wymaga budowy strategii wykraczającej poza funkcje inwestycyjne – zarządzanie takim rozwojem to przede wszystkim animowanie lokalnych procesów społecznych i gospodarczych, wzajemne inspirowanie, wspieranie dobra wspólnego i moderowanie interesów indywidualnych tak, aby nie marginalizowały interesu publicznego.
Budowanie jakości życia wymaga strategii wykraczającej poza funkcje inwestycyjne – to przede wszystkim animowanie lokalnych procesów społecznych i gospodarczych, wzajemne inspirowanie, wspieranie dobra wspólnego i moderowanie interesów indywidualnych tak, aby nie marginalizowały interesu publicznego.
O autorze:
Coraz lepiej wiemy, dlaczego aktywność fizyczna jest ważna. Lakonicznie, ale z dużą głębią można podsumować, że sport to zdrowe ciało i zdrowy duch, także ten społeczny. Jednak sport ma dwa oblicza, jest jak magnes – może przyciągać, ale może też odpychać. Jeżeli ktoś ma pecha i na pewnym etapie swojego życia zostanie potraktowany niewłaściwym „biegunem sportowego magnesu”, może od sportu zostać odstraszony na dobre, na całe życie. To odpychanie przybiera różne formy i odbywa się na wszystkich etapach naszego życia. To przez nie potrzebujemy potem wszelkiej maści programów promocji aktywności fizycznej, zachęcania, namawiania, zmuszania – przywracania do sportu. Dlaczego przywracania? Bo zdecydowana większość z nas rodzi się bardzo aktywna fizycznie i bardzo szybko trudno nam usiedzieć w jednym miejscu. Nawet jeśli nie możemy, to bardzo chcemy się ruszać. Co więc takiego dzieje się, że w miarę dorastania chęć do sportu w swojej masie jakoś się ulatnia? Wydawałoby się, że chodzi przecież o to, żebyśmy aktywni fizycznie byli przez całe życie – oczywiście w sposób dopasowany do wieku i stanu zdrowia.
Nie biegaj, bo…
złamiesz nogę albo się spocisz i przeziębisz! Kto z nas tego nie słyszał, będąc małym brzdącem? Pierwsze wypychanie ze świata aktywności fizycznej, radości wysiłku do siódmych potów odbywa się więc bardzo wcześnie w naszym życiu. Oczywiście, podszyte jest troską o nasze bezpieczeństwo. Tyle tylko, że gdzieś podświadomie buduje korelacje: sport-ryzyko! No i rzecz jasna inne: sport-zakłócanie świętego spokoju. A może zamiast stopować, lepiej dostarczyć zabezpieczenia, zorganizować, pilnować… i chwalić – czyli utrzymywać zainteresowanie aktywnością, a nie straszyć.
Na tym etapie życia dziecka jego rodzice potrzebują pewnie sporej pomocy fachowców, którzy pokażą, nauczą jak rzeczywiście bezpiecznie aktywność takiego berbecia wspierać. Znamy już przecież baseny dla niemowlaków czy fitness dla przedszkolaków. Podobno pierwsze lata życia kształtują najważniejsze wzorce – i trudno w to nie wierzyć. Jaki model sportu stworzy sobie maluch skarcony za bieganie po mieszkaniu, bo tata ogląda właśnie w telewizji mecz?
Brawo! Wygrałeś!Wpajamy pociechom, dajemy wzorce, że sport to rywalizacja. Wygrywa najlepszy. Grasz, żeby wygrać! I co? Słabsi wracają na kolejną lekcję WF-u ze zwolnieniem. Problem z rywalizacją polega na tym, że nie przynosi szkód pod jednym, zasadniczym warunkiem – szacunek dla pokonanego. Każdy ma swoje miejsce w sporcie. Prawdziwe, a nie oparte o źle rozumianą litość.
Rywalizacja jest dobra, motywuje, pobudza, fascynuje, uwalnia adrenalinę, daje satysfakcję zwycięstwa. A co z przegranymi? „Nie martw się, jutro to ty wygrasz” albo „więcej i mocniej potrenujesz, to będziesz najlepszy” – czyli tak czy siak masz wygrać i już. Wkroczenie w okres grupowej socjalizacji – czyli krótko mówiąc: wejście do systemu edukacyjnego – może się okazać prawdziwą traumą. Dygresja osobista: mnie odepchnięto na całe życie od biegania, ponieważ mój „wuefista” w podstawówce miał niewyobrażalny kompleks maratończyka, który „leczył”, gnając nas do upadłego po lesie. Najpewniej miałem pecha. Ale nauczyciele WF-u to tylko jedna strona medalu. Rówieśnicy mogą być nawet gorsi. Zdaje się, że „łamaga, fajtłapa, cienias” to określenia z lamusa wobec dzisiejszego arsenału wyzwisk i obelg, które może usłyszeć mniej sprawne fizycznie dziecko od innych dzieci. Dlaczego? Bo przecież wpajamy pociechom, dajemy wzorce, że sport to rywalizacja. Wygrywa najlepszy. Grasz, żeby wygrać! I co? Słabsi wracają na kolejną lekcję WF-u ze zwolnieniem. Nikt nie chce być poniżany. Problem z rywalizacją polega na tym, że nie przynosi szkód pod jednym, zasadniczym warunkiem – szacunek dla pokonanego. Prawdziwy, empatyczny, szczery. Łatwo powiedzieć? Taki szacunek może nie łatwo zbudować, ale jest to możliwe. Dajmy jak najszerszą paletę aktywności fizycznej do wyboru. Nie gloryfikujmy nadmiernie i tak uprzywilejowanej piłki nożnej (jak często można słuchać o „sporcie narodowym”?). Ty lepiej kopiesz piłkę, ja lepiej pływam. Ja jeżdżę na wózku i dla mnie życiowym sukcesem będzie trafienie piłką do kosza, dla ciebie i twojej drużyny koszykarskiej wygranie międzyszkolnego turnieju. Każdy ma mieć swoje miejsce w sporcie. Prawdziwe, a nie oparte o źle rozumianą litość.
Szkoda czasu na głupoty, zadbaj o przyszłość!
Moment wchodzenia w dorosłość, życiowe decyzje, serie egzaminów, pierwsza praca, założenie rodziny. Tak jakby do tego poważnego, dorosłego życia nie pasowało coś tak „dziecinnego” jak sport.
Jak już ktoś cudem przetrwał upadki na miękkim dywanie podczas pierwszych maratonów wokół stołu, jeśli siła charakteru i umiejętności małego Pele pozwoliły mu zająć pozycję Tarzana w szkolnej dżungli, przychodzi najtrudniejszy moment. To wtedy statystycznie najwięcej ludzi rezygnuje z jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Moment wchodzenia w dorosłość. Życiowe decyzje, serie egzaminów, pierwsza praca, założenie rodziny. Tak jakby do tego poważnego, dorosłego życia nie pasowało coś tak „dziecinnego” jak sport. Koniec szaleństwa i zabawy, czas na powagę i trudy życia.
Na szczęście rośnie nie tylko świadomość znaczenia sportu, ale także fizyczne jego uprawianie. Coraz więcej z nas nie daje się wypchnąć ze sportu albo jeśli już to się kiedyś wydarzyło, ma w sobie na tyle determinacji, że do niego wraca. Chodzi jednak o to, żeby wyjątkowe było nieuprawianie sportu, a nie jego uprawianie.
Coraz więcej z nas nie daje się wypchnąć ze sportu albo ma w sobie na tyle determinacji, że do niego wraca. Chodzi jednak o to, żeby wyjątkowe było nieuprawianie sportu, a nie jego uprawianie.
Włączać a nie wypychać
Z tego wynika, że dobra strategia sportu ma nas ze świata sportu nie wypuszczać, bo przecież w nim tkwimy niemalże od urodzenia. Ma pomagać utrzymywać w nas tę aktywność fizyczną przez całe życie – w różnych formach, z różną intensywnością, ale przede wszystkim z radością. Wyczyn i mocna rywalizacja temu nie służą – wspierają sport zawodowy, który poradziłby sobie pewnie sam. To przecież dzisiaj bardzo dochodowa branża gospodarki. Natomiast sport masowy i otwarty dla wszystkich wymaga wsparcia publicznego i chyba przede wszystkim zmiany paradygmatu – przejścia od ekskluzywności (nastawienia na wyławianie najlepszych i ich wspierania) do inkluzywności, czyli przytrzymywania nas wszystkich przez całe życie przy aktywności fizycznej.