Cichocki Marek A.

Dr Marek A. Cichocki jest germanistą, filozofem i politologiem. Pracuje jako adiunkt w Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego oraz dyrektor programowy Centrum Europejskiego w Natolinie. Współwydawca rocznika filozoficznego Teologia Polityczna i redaktor naczelny periodyku Nowa Europa. Przegląd Natoliński. Autor książek Ciągłość i zmiana (1999), Porwanie Europy (2004), Władza i pamięć (2005), Problemy politycznej jedności w Europie (2012). Specjalizuje się w tematyce niemieckiej, integracji europejskiej i historii idei politycznych. Był także doradcą prezydenta RP ds. traktatu konstytucyjnego i przyszłości UE.

O autorze:

Unia nie działa już jednolicie. Mamy do czynienia z kilkoma systemami. Jeden to strefa euro, w drugim są kraje, które do niej aspirują, w trzecim zaś kraje, które nie zamierzają do niej przystępować. Ten podział ma swoje konsekwencje instytucjonalne – kształtuje na przykład sposób tworzenia różnych instrumentów finansowych.
Leszek Szmidtke: W jednym z wywiadów stwierdził Pan, że nie ma Unii Europejskiej do jakiej wchodziliśmy w 2004 roku. Ale przecież nadal jest Komisja Europejska, Parlament Europejski, nawet budżet nadal istnieje. Czego w takim razie już nie ma? Marek A. Cichocki: Nie ma Unii, która w latach 90‑tych ubiegłego wieku, a właściwie do 2008 roku, sama siebie definiowała. Oczywiście jest ciągłość instytucjonalna, nadal istnieje Komisja Europejska, Parlament Europejski i wiele innych europejskich instytucji, ale funkcjonują one według innych zasad i założeń. Unia nie działa już jednolicie. Mamy do czynienia z kilkoma systemami. Jeden to strefa euro, w drugim są kraje, które do niej aspirują, w trzecim zaś kraje, które nie zamierzają do niej przystępować. Ten podział ma swoje konsekwencje instytucjonalne – kształtuje na przykład sposób tworzenia różnych instrumentów finansowych. Ale Unia Europejska cały czas się zmieniała. Nigdy nie było mowy o jej ostatecznym kształcie, który nie będzie podlegał modyfikacji. Była jednak powszechna zgoda na to, że będzie określony kierunek tych zmian. Nawet jeżeli wszystkie państwa nie będą się poruszały w tym samym tempie. Tymczasem dziś kierunków jest więcej. Dlatego do czasu, gdy się nie wyjaśnią dalsze losy strefy euro, trudno jest kreślić jakieś scenariusze zdarzeń. Moim zdaniem kryzys nie został przezwyciężony i będą się ujawniały kolejne mankamenty tego projektu. Groźba, że wewnętrzne naprężenia doprowadzą do rozpadu strefy, a może nawet całej Unii, nadal jest realna. Problemy poszczególnych krajów lub relacji między krajami mogą spowodować dezintegrację całego mechanizmu.
Zarówno problemy wspólnotowe, jak i poszczególnych krajów mają miejsce w systemie demokratycznym. Obywatele, wybierając parlamenty i rządy w poszczególnych krajach, będą brali pod uwagę aktualną sytuację. Ucieczka do przodu – w postaci ściślejszej integracji, tworzenia ad hoc unii fiskalnej, a w kolejnym etapie być może także politycznej – jest nierealistyczna. Trudno sobie wyobrazić, że uda się do takich pomysłów przekonać wyborców.
Zwolennicy dalszej, ścisłej integracji uważają, że wnioski zostały wyciągnięte, błędy są naprawiane. Wskazuję tylko, że przyszłość strefy euro i Unii Europejskiej nie jest przesądzona. Są liczne zagrożenia, w szczególności coś, co w nowomowie ekonomicznej nazywa się „asymetrycznymi szokami”. Pamiętajmy, że zarówno problemy wspólnotowe, jak i poszczególnych krajów mają miejsce w systemie demokratycznym, przy odsłoniętej kurtynie i kontroli społecznej. Obywatele, wybierając parlamenty i rządy w poszczególnych krajach, będą brali pod uwagę aktualną sytuację. Ucieczka do przodu – w postaci ściślejszej integracji, tworzenia ad hoc unii fiskalnej, a w kolejnym etapie być może także politycznej – jest nierealistyczna. Trudno sobie wyobrazić, że uda się do takich pomysłów przekonać wyborców. Kiedy w Europie upadał komunizm, Francis Fukuyama ogłosił koniec historii. Chyba nie tylko jemu wydawało się, że od tego momentu wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie? Nasza perspektywa jest nieco inna niż krajów, które wówczas tworzyły EWG. Oczywiście była radość z upadku komunizmu, przekonanie o wyższości modelu liberalnego czy szerzej – zachodniego modelu życia, relacji społecznych i politycznych. Jednak w krajach ówczesnej wspólnoty radość ta była mocno tłumiona poczuciem kryzysu. Traktat z Maastricht, stworzenie wspólnej waluty, powołanie wspólnego banku centralnego, wspólna polityka zagraniczna czy też otwarcie się na nowe kraje były odpowiedzią na sytuację kryzysową i właśnie do takiej Unii weszliśmy w 2004 roku. Tymczasem w roku 2008 znowu pojawia się kryzys, dotychczasowa konstrukcja zaczyna się chwiać i ponownie trzeba dokonać zmian systemowych. Tym bardziej, że obecny kryzys dotyczy relacji między państwem, demokracją, gospodarką a rynkami finansowymi. Globalne rynki finansowe w ostatnim dwudziestoleciu znacznie się zmieniły, urosły w siłę. Dla nich istnienie strefy euro będzie miało drugorzędne znaczenie. Natomiast dla nas istotne będzie ułożenie na nowo wspomnianej relacji tych czterech elementów. Początek wieku to coraz więcej sygnałów, że świat zachodni źle funkcjonuje. Pamiętam głos Dariusza Rosatiego sprzed kilku lat, który powiedział, że w kryzysie to państwa muszą podjąć działania, bo rynki finansowe nie potrafią działać w takiej sytuacji. W ustach polityka o liberalnym spojrzeniu na gospodarkę były to zastanawiające słowa, ale w Europie ta opinia nie była odosobniona. Jeszcze kilkanaście lat temu uważano, że właśnie rynki są bardziej racjonalne, a państwa kierowane przez polityków podlegają jakimś wykrzywionym, niezrozumiałym czy wręcz nielogicznym zachowaniom. Kryzys zmusił nas do zastanowienia się, czy wcześniejsze przekonanie o nieustannym wzroście i dominacji świata zachodniego nie było ślepą uliczką, z której teraz gorączkowo szukamy wyjścia. Dzisiejsza Unia Europejska powstawała jako Wspólnota Węgla i Stali, czyli od samego początku gospodarka była fundamentem. Tylko czy liczenie na korzyści i merkantylne podejście wystarczy dla zbudowania wspólnoty na trudne czasy? Kryzys pokazał granice możliwości działania instytucji wspólnotowych. Zarzut, że Grecy mogli sobie pozwolić na manipulowanie statystyką, informacjami o sytuacji budżetu bez żadnej reakcji obciąża Komisję Europejską i Europejski Bank Centralny. Dlatego czołowi europejscy politycy zmieniają podejście – na przykład w 2010 r. Angela Merkel w jednym z wystąpień zapowiadała, że trzeba sięgnąć po nową metodę unijnej integracji. Jej zdaniem w okolicznościach kryzysu instytucje unijne muszą zrobić więcej przestrzeni dla działań krajowych. Obserwując bieżące wydarzenia widzimy, że Komisja Europejska wycofała się, robiąc miejsce rządom państw, które są najsilniejsze i najlepiej radzą sobie z kryzysem. Obecnie zmierzamy w kierunku unii rządowo – gabinetowej. Strefa euro stała się miejscem, w którym sfalsyfikowano tezę o konwergencji. Okazało się, że wspólnota oparta o gospodarkę ma swoje granice, a także że integracja ma swoje granice. Wreszcie, że wspólna waluta nie powoduje automatycznego zbliżenia się modeli gospodarczych, a wprost przeciwnie – coraz bardziej się one rozchodzą. Jakie są tego przyczyny, czy są nimi powody tożsamościowe, kulturowe lub jeszcze inne? To pytanie pozostaje otwarte.
Dziś pamięć o katastrofie, jaką przyniosła wojna, jest bardzo słaba. Nie ma również zagrożenia komunizmem, a Stany Zjednoczone również straciły na znaczeniu w porównaniu do połowy XX wieku. Dlatego należy postawić sobie pytanie: jak brak takiej motywacji wpłynie na dalsze rozumienie przez rządy i społeczeństwa potrzeby istnienia wspólnoty europejskich państw lub chociażby formy, w jakiej ona funkcjonuje?
W Europie państwa łączyły się przez wieki, ale zawsze metodą podbojów. Czegoś podobnego jak Unia Europejska do tej pory nie było. Może ta innowacja, z historycznych, geograficznych, tożsamościowych, mentalnościowych powodów, jest skazana na porażkę? Zgoda na rezygnację z niektórych kompetencji pojawiła się kilka lat po zakończeniu II wojny światowej. Świadomość destrukcji Europy, jaką przyniósł ten konflikt: wymordowane miliony istnień, dewastacja społecznych więzi i struktur gospodarczych spowodowały, że zdecydowano się na nowe rozwiązanie. Ten swoisty sojusz wzmacniało zagrożenie ze strony bloku komunistycznego i wsparcie USA. Dziś pamięć o katastrofie, jaką przyniosła wojna, jest bardzo słaba. Nie ma również zagrożenia komunizmem, a Stany Zjednoczone również straciły na znaczeniu w porównaniu do połowy XX wieku. Dlatego należy postawić sobie pytanie: jak brak takiej motywacji wpłynie na dalsze rozumienie przez rządy i społeczeństwa potrzeby istnienia wspólnoty europejskich państw lub chociażby formy, w jakiej ona funkcjonuje? Również korzyści wynikające ze współpracy spowszedniały, a nawet są coraz częściej kwestionowane. Właśnie dlatego zwracam uwagę na konieczność przebudowania całej struktury i sposobu myślenia. Kiedy korzyści nie są tak oczywiste, rodzi się pytanie: po co nam taka organizacja? Problem jest głębszy, gdyż przez lata wpajano nam przekonanie, że wzrost i rozwój są czymś oczywistym. Niekiedy wręcz w zapisach prawa pojawiały się fragmenty mówiące o tym, że gospodarka ma się rozwijać i każde następne pokolenie będzie żyło na wyższym poziomie, niż poprzednie. Tymczasem europejskie społeczeństwa znalazły się w sytuacji, w której wzrostu nie ma lub jest on minimalny. Jaką lekcję z tego wyciągniemy? Czy pojawiać się będą coraz większe antagonizmy? Jak będą wyglądały próby zachowania dotychczasowego poziomu życia, gdy gospodarka się nie rozwija i nie ma prostych korzyści wynikających z istnienia Unii Europejskiej?
Wielki kryzys z 1929 roku nadszedł po okresie spokoju i względnej prosperity. Wyzwolił duże napięcia i drastycznie obniżył się poziom wzajemnego zaufania w relacjach społecznych i międzynarodowych. Z podobną sytuacją mamy do czynienia dziś.
W Europie obserwujemy podobne nasilenie nacjonalizmów, jakie miało miejsce na przełomie XIX i XX wieku. Dodatkowo kryzysy wzmacniają te egoizmy. Wielki kryzys z 1929 roku nadszedł po okresie spokoju i względnej prosperity pod koniec lat dwudziestych ubiegłego wieku. Wyzwolił duże napięcia i drastycznie obniżył poziom wzajemnego zaufania w relacjach społecznych i międzynarodowych. Z podobną sytuacją mamy do czynienia dziś – spadek zaufania i rosnące antagonizmy między Północą a Południem Unii są coraz bardziej widoczne. Pozytywną lekcją może być nauka, jaką Unia Europejska wyciągnie z historii i tego, z czym mamy do czynienia obecnie – czy opanuje umiejętność godzenia takich sprzeczności, które wynikają z mało precyzyjnego pojęcia „dumy narodowej”. Nie można na przykład wprowadzać drastycznych programów zaciskania pasa bez porozumienia z zainteresowanymi, bez uwzględnienia poczucia ich godności. Wydaje się, że będzie to jeszcze trudniejsze, gdyż Europa nie jest pępkiem świata – gospodarka rośnie w innych miejscach globu. Do tego jesteśmy coraz starszym społeczeństwem i będziemy potrzebowali coraz większej ilości emigrantów z Afryki i Azji. Może moment, w którym nie ma wzrostu i rozwoju, jest najlepszą okazją do wyciągania wniosków i zastanowienia się, jak długo można żyć na kredyt i czy dobrym rozwiązaniem jest łatanie demograficznej dziury emigracją z innych kontynentów? Jeżeli chcemy budować zamożne społeczeństwo, to należy zadbać o zastępowalność pokoleń. Patrząc na to racjonalnie, wybierając jako sposób na życie model singla nie można oczekiwać później wysokiej emerytury, dobrej opieki, etc. Przy dominacji takiego stylu życia nie będzie ani wzrostu gospodarczego, ani emerytury. Może właśnie rezygnacja z tego modelu i zrozumienie, że nie da się pogodzić takich sprzeczności będą najważniejszym wyzwaniem dla Europejczyków.
Mieszkańcy innych kontynentów często zwracają uwagę na brak determinacji Europejczyków, a także na przekonanie o wysokim poziomie, do jakiego doszliśmy i o tym, że już nie musimy się wysilać. Takie samozadowolenie jest bardzo krótkowzroczne, bo świat już nie skupia swojej uwagi na Europie i pędzi dalej.
Europa w takiej rozgrywce globalnej, mimo kryzysu, ma pewne atuty, m. in. wysoką technologię, kapitał, ale także kulturę. Czego nie ma, co jest słabością? Mieszkańcy innych kontynentów często zwracają uwagę na brak determinacji Europejczyków, a także na przekonanie o wysokim poziomie, do jakiego doszliśmy i o tym, że już nie musimy się wysilać. Takie samozadowolenie jest bardzo krótkowzroczne, bo świat już nie skupia swojej uwagi na Europie i pędzi dalej. Niemcy wyrastają na lidera Unii, ale czy są do tego gotowi i czy w ogóle chcą? Niemcy podchodzą do tego na ogół z dystansem. Spora część z nich uważa, że utracili zdolności przywódcze w Europie mimo, że obecnie dysponują największym potencjałem. Dlatego bardziej są zainteresowani poszerzaniem swoich wpływów w znaczeniu gospodarczym. Do tego nie potrzebują ani strefy euro, ani nawet Unii Europejskiej. Część Niemców uważa, że nie warto bronić euro do upadłego. Jednak większa część niemieckiego społeczeństwa jest przekonana, że nie mogą uciekać od odpowiedzialności za Europę. Podkreślają, że nie tylko jest to obowiązek wynikający z historii, ale też, że Niemcy nie mogą istnieć bez Unii Europejskiej, więc robią to także dla siebie. Dlatego dziś w Niemczech dominuje przekonanie, że strefy euro trzeba bronić za wszelką cenę. To, jak długo będą trwali w tym przekonaniu, będzie zależało od porozumienia z Francją. Mam jednak wątpliwość, czy wobec coraz większego gospodarczego rozdźwięku te kraje będą w stanie się dogadać. Zastanawiamy się, jaka będzie przyszłość Unii Europejskiej, snujemy niekiedy dramatyczne scenariusze, ale w dorosłe życie już weszły pokolenia, dla których brak granic, możliwość studiowania w niemal wszystkich unijnych krajach czy poszukiwanie pracy w innych krajach są codziennością. Tylko, że wchodzą w świat, który przeczy temu, co im obiecywano. Coraz częściej pojawiają się próby ograniczania swobody podróżowania w strefie Schengen, program Erasmus umożliwiający studiowanie w całej Unii nie ma zapowiadanego finansowania, a jak wygląda możliwość podjęcia pracy w wielu krajach – wiadomo. No i wreszcie młodzi będą musieli zasypywać dziurę finansową, które stworzyły obecne rządy i społeczeństwa. Czy będą w stanie i przede wszystkim, czy będą tego chcieli? Kryzys będzie miał dużo większe i dłuższe konsekwencje, niż nam się wydaje.

Skip to content