Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Uczelnia społecznie odpowiedzialna

Na przełomie lat 70. i 80. XX w., kiedy rozpoczynałem pracę w Instytucie Fizyki Politechniki Gdańskiej, za prawdziwą naukę uważano badania podstawowe o czysto teoretycznym charakterze. Uczonych, których interesowała użyteczność i komercjalizacja pomysłów, odżegnywano od czci i wiary. Na przełomie pierwszej i drugiej dekady XXI w., postrzeganie nauki w Polsce zmieniło się o 180°. Presja na jak najszybsze zastosowywanie jej osiągnięć jest wyraźna. Podejście takie uważam za równie jednostronne, jak to sprzed 30 lat. Podobne odczucia odnoszę do wszechobecnej tezy, głoszącej że uczelnie powinny kształcić na potrzeby rynku pracy. Uważam bowiem, że przewidywanie, w jaki sposób będzie się on kształtował za 3 czy 5 lat jest jak wróżenie z fusów. Co więcej, pojawia się też pytanie o poziom nowoczesności obecnego rynku: czy jest on gotowy na przyjęcie absolwentów przygotowanych nie tyle do wykonywania zawodu, ile do podejmowania wyzwań na miarę naszych czasów? W tym kontekście należy też pamiętać, że uczelnia nie jest instytucją szkoleniową, lecz edukacyjną, nie jest też przedsiębiorstwem „produkującym” absolwentów, lecz organizacją, której misją jest prowadzenie badań naukowych oraz kształcenie przyszłych światłych obywateli. Uniwersytet pełni też ważną rolą kulturotwórczą.

 

Kulturowy miks

Uniwersytet nie ma monopolu na tworzenie i przekazywanie wiedzy, ale nadal jest jedną z głównych instytucji funkcjonujących w trójkącie wiedzy: kształcenie­-badania­-innowacje. Zasadne jest zatem pytanie, jaki uniwersytet sprosta wyzwaniom współczesności. Polskie uczelnie wyższe są głęboko zakorzenione w, już ponad 200-letniej, niemieckiej tradycji uniwersytetu humboldtowskiego. Pierwszy po odzyskaniu przez Polskę niepodległości akt prawny, dotyczący szkolnictwa wyższego, z 1920 r. zapewniał wolność nauki i nauczania, przypisywał katedrę do profesora, a władze uczelni i wydziałów zobowiązywał do wykonywania decyzji organów kolegialnych. Również w regulacjach prawnych z kolejnych lat można dostrzec kontynuację wyraźnych wpływów koncepcji uniwersytetu Wilhelma von Humboldta.

To silne zakorzenienie jest wyraźną barierą dla transformacji systemu. Dodatkowo, w polskich realiach opór wobec modyfikacji wzmacnia brak wyraźniej dywersyfikacji misji szkół wyższych, spotęgowany aspirowaniem zbyt wielu z nich do polskiej „Ligi Bluszczowej” – nieformalnej grupy elitarnych uczelni.

Symptomem nadchodzenia zmian było uchwalenie ustawy „Prawo o szkolnictwie wyższym” w 2005 r. oraz jej nowelizacja z 2011 r. Została ona stworzona (przynajmniej częściowo) w duchu koncepcji uniwersytetu przedsiębiorczego Burtona Clarka, która kładzie nacisk na budowanie relacji pomiędzy uniwersytetem a jego interesariuszami. W moim odczuciu tę tendencję przyspieszył Raport OECD o polskim szkolnictwie wyższym z 2007 r.

W przesiąkniętych duchem idei Humboldta polskich uczelniach wybrano ciekawą drogę przeprowadzania zmian, polegającą na adaptacji rozwiązań anglosaskich. Ich wyróżnikiem jest stawianie na najlepszych uczonych, bez względu na ich wiek i staż. To wyboista droga, biorąc pod uwagę przyzwyczajenia środowiska akademickiego.

W przesiąkniętych duchem idei Humboldta polskich uczelniach wybrano ciekawą drogę przeprowadzania zmian, polegającą na adaptacji rozwiązań anglosaskich. Ich wyróżnikiem jest stawianie na najlepszych uczonych, bez względu na ich wiek i staż. To wyboista droga, biorąc pod uwagę przyzwyczajenia środowiska akademickiego. Smarowanie kromki chleba margaryną o grubości nanometra zdaje się być zastępowane rozprowadzaniem prawdziwego masła na niewielkim jej fragmencie. Na zmianach wygrają ci, którzy do przyspieszającego pociągu wskoczą, a przegranymi będą ci zamierzający przeczekać.

 

Społeczna odpowiedzialność uczelni

W kontekście zachodzących zmian wyłoniły się pojęcia społecznej odpowiedzialności za uczelnie oraz uczelni społecznie odpowiedzialnej. Pierwsze z nich wiąże się z tworzeniem odpowiednich warunków dla funkcjonowania szkół wyższych i w dużej mierze zależy od dostępnych środków pieniężnych oraz czynników politycznych. W moim odczuciu sprawujący władzę mają w tej kwestii obecnie bardzo wiele do zrobienia. Świadczy o tym chociażby fakt, że nakłady na działalność badawczo­-rozwojową w Polsce stanowią około trzykrotnie niższy odsetek PKB niż średnio w UE. Pojawianie się nowych możliwości finansowania w niewielkim stopniu zmienia ten ponury obraz. Nakłady na szkolnictwo wyższe są w Polsce znacząco niższe, niż np. na obronność. Czy tak musi być?

Czynnikiem szczególnie utrudniającym zasadnicze zmiany w uczelniach jest silna kultura akademicka, na którą składają się m.in.: kolegializm dominujący nad menedżeryzmem, prymat wiedzy uczonych, mnogość centrów decyzyjnych, a także przekonanie o indywidualności każdej uczelni i o braku konieczności poddawania się przez nie jakimkolwiek standaryzacjom.

Z kolei uczelnia społecznie odpowiedzialna to taka, która służy otoczeniu. W praktyce oznacza to reagowanie przez nią na oczekiwania otoczenia i jednoczesne kreowanie z nim relacji w obszarach: ekonomicznym, społecznym i etycznym. Lepsza „służba otoczeniu” następuje wtedy, gdy interesariusze mają faktyczny i istotny, a nie jedynie „grzecznościowy” wpływ na kształtowanie strategii uczelni. W tym aspekcie ważną rolę pełnić mogą konwenty szkół wyższych, przez lata powoływane fakultatywnie, a od niedawna – obligatoryjnie. Generalnie, spełnianie oczekiwań wymaga dobrych regulacji w postaci elastycznego prawa, wyraźniejszego niż dotychczas dostrzeżenia roli interesariuszy uczelni, wzmocnienia roli władz akademickich i ograniczenia kolegialności. Szczególnie ważna jest ewolucja kultury organizacyjnej uczelni. Musi być ona ukierunkowana na wyraźniejsze otwarcie się na zewnątrz, odbudowę relacji mistrz­-uczeń, które w wyniku masowego kształcenia zostały zdewaluowane. Ewoluować powinny również metody dydaktyczne, w których centralną postacią ma być student, a nie nauczyciel, a podstawą oceny jakości kształcenia – przyrost kompetencji studentów w trakcie studiów. Wyzwaniem dla polskich uczelni jest ponadto kultywowanie etosu naukowego. W tym punkcie mają one szczególnie wiele do zrobienia.

Uczelnia społecznie odpowiedzialna to taka, która służy otoczeniu i odpowiada za jego kształtowanie. W praktyce oznacza to reagowanie przez nią na oczekiwania otoczenia i jednoczesne kreowanie z nim relacji. Lepsza „służba otoczeniu” następuje wtedy, gdy interesariusze mają faktyczny i istotny, a nie jedynie „grzecznościowy”, wpływ na kształtowanie strategii uczelni.

Kultura organizacyjna jest kluczowa dla właściwego funkcjonowania współczesnego uniwersytetu. Pełni ona ważną rolę m.in. w zarządzaniu wiedzą w uczelni, w mediacjach czy też kreacji relacji pomiędzy społecznością akademicką a otoczeniem. Jest ona również ważnym czynnikiem sprzyjającym tworzeniu, dzieleniu się i rozpowszechnianiu wiedzy. Edgar Schein podkreślał, że problemy we współczesnym świecie wymagają dialogu, współpracy i otwartości, a także dostrzegania wielokulturowości. To przesłanie stanowi wskazówkę dla współczesnych uczelni, gdyż doskonalenie kultury akademickiej może stanowić klucz do sukcesu. W uczelni społecznie odpowiedzialnej ważne jest zachowanie równowagi pomiędzy wartością autoteliczną wiedzy, a jej praktycznym wykorzystaniem. Urzeczywistnienie koncepcji uniwersytetu społecznie odpowiedzialnego oznacza połączenie cech uniwersytetu liberalnego i przedsiębiorczego, co wydaje się pozornie niemożliwym. Wyrwanie się z kręgu niemocy oznacza natomiast, że odrzucamy, jak pisali James Collins i Jerry Porras, tyranię „ALBO” i kierujemy się geniuszem „I”. Rozwijając tę myśl, warto przytoczyć zdanie wygłoszone przez Marka Portera i Marka Kramera, którzy uważają, że „sukces korporacji i dobro społeczne nie są grą o sumie zerowej”. Stwierdzenie to można odnieść również do uczelni. A zatem grajmy tak, aby obie strony, jeżeli takie w ogóle istnieją, wygrały.

ppg-4-2012_uczelnia_spolecznie_odpowiedzialna

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Uniwersytety – ważny zawodnik w regionalnej grze o rozwój

Zanik modelu

Uniwersytet jest instytucją średniowieczną – wtedy to bowiem powstały owe zdumiewające korporacje uczonych i studentów. Przypominają o tym niektóre akademickie rytuały czy utrzymująca się do dziś łacińska tytulatura.

Uniwersytety powstawały z inicjatywy panujących, a ich założenie z reguły wymagało dodatkowo zgody papieża. Akt lokacyjny był symbolem siły i znaczenia państwa oraz miasta, ale także wyrazem troski o kadrę dla królewskiej kancelarii, o kadry dla instytucji państwa. Średniowieczny uniwersalizm sprawiał, że wędrowne studia od uniwersytetu do uniwersytetu nie stanowiły problemu. Podobny program i metody, powszechność języka łacińskiego, żadnych wiz i paszportów, kruszcowa waluta… Dziś w tzw. „procesie bolońskim” z mozołem dochodzimy do tego, co dla Kopernika i Kochanowskiego było oczywistością.

Były czasy, gdy uniwersytety musiały stawiać czoło konkurencji innych instytucji edukacyjnych i naukowych: jezuickich kolegiów, elitarnych, honorowych akademii zakładanych przez władców lub uczonych czy też wielkich, pragmatycznych szkół państwowych, jak tych francuskich, związanych z imieniem Napoleona. Koniec wieku XIX można uznać za okres ostatecznego ukształtowania się modelu nowożytnego uniwersytetu. Uniwersytetu elitarnego, skupionego bardziej na badaniach niż edukacji, w którym dominuje relacja mistrz – czeladnik. Nierzadko ulokowany w niewielkich miastach, których charakter jest w stanie silnie zdominować (np. Tybinga, Heidelberg, Dorpat, Marburg czy Kraków).

Jeśli, zgodnie z celami Komisji Europejskiej, studiować ma ponad 40% młodych ludzi, to nieuchronnie studia muszą oznaczać coś jakościowo różnego niż w czasach, gdy po trudnych, selekcyjnych egzaminach do szkół wyższych trafiało 5–10% poszczególnych roczników.

Na naszych oczach ten model zanika, a może nawet już zanikł. Stało się tak w wyniku umasowienia wyższej edukacji, które dokonało się w Europie Zachodniej w latach 70-tych, a w Polsce wybuchło po roku 1990. Jeśli studiować ma ponad 40% młodych ludzi – a takie cele stawia Komisja Europejska w programie „Europa 2020”, to nieuchronnie studia muszą oznaczać coś jakościowo różnego niż w czasach, gdy do szkół wyższych, w wyniku trudnych, selekcyjnych egzaminów, trafiało 5–10% poszczególnych roczników. Warto w tym miejscu przypomnieć, że w Polsce wskaźnik studiujących już przekroczył 50% młodzieży w wieku akademickim. Skalę zmian niech zobrazują poniższe liczby: w przedwojennej Polsce (1938 r.) liczba studentów niewiele przekraczała 48 tys., a dziś pracowników dydaktycznych na uczelniach jest ponad 100 tys., w tym tytularnych profesorów – ponad 12 tys.

 Masowość studiowania przewróciła do góry nogami nie tylko programy nauczania, model pracy studenta i relacje profesor -uczeń, ale także geografię ośrodków akademickich i znacząco zmieniła ich rolę w regionie.

Magnes dla ludzi i inwestycji

Masowość studiowania przewróciła wszystko do góry nogami. Mówiąc „wszystko”, mam na myśli nie tylko programy, model pracy studenta, relacje profesor – uczeń, ale także geografię ośrodków akademickich, ich rankingi oraz ekonomiczne i społeczne znaczenie studiowania. Poniżej przedstawiłem skrótowo najistotniejsze skutki tego procesu.

Po pierwsze, masowe studiowanie wywołało ogromne migracje młodych ludzi – a co za tym idzie – ogołocenie mniejszych ośrodków z połowy całego pokolenia ludzi rozpoczynających pracę zawodową. Jedne miasta otrzymują wielki zastrzyk młodości, stając się bardziej atrakcyjnymi, tętniącymi życiem etc., a inne, w sposób naturalny, zamierają. Masowe studiowanie jest ważnym czynnikiem wzmacniającym procesy metropolizacyjne.

Po drugie, masowe studiowanie utrwala trendy migracji stałych. Ludzie chętnie wiążą swoją przyszłość z miejscem studiowania. Tu tworzą rodziny i inwestują w swoją przyszłość. Oznacza to z reguły transfer środków na utrzymanie i transfer kapitału na zakup mieszkania z małych ośrodków prowincjonalnych do centrów akademickich.

Po trzecie, masowe studiowanie oznacza wielką kreację miejsc pracy i powstanie nowych centrów przychodów. Miejscami zatrudnienia stają się same uczelnie. To nie przypadek, że Uniwersytet Jagielloński zatrudnia większą liczbę pracowników niż Huta im. Sendzimira – co 30, a nawet 20 lat temu było w ogóle nie do pomyślenia. Miejsca pracy generują rzecz jasna usługi dla studentów – od gastronomii zaczynając, przez usługi internetowe, mieszkaniowe, sportowe, transportowe, na medycznych i kulturalnych kończąc. Występujące corocznie w październiku nagłe zwiększenie się liczby mieszkańców od 10 do 20% jest swoistym wstrząsem dla każdego z miast akademickich. Z punktu widzenia finansowego jest to wstrząs niezwykle korzystny. Często ważniejszy niż letni, sezonowy przyjazd turystów. Wyniki przeprowadzonych dla Nowego Sącza badań wpływu powstałej tu prywatnej uczelni biznesowej, zaskoczyły wszystkich wielkością i intensywnością oddziaływania tej instytucji na ekonomię i wizerunek miasta.

Po czwarte – uczelnie wciąż pozostają instytucjami naukowymi, przyciągającymi pieniądze na badania i wdrożenia. Czasem udaje się to lepiej, czasem gorzej. Ale w wypadku renomowanych uczelni technicznych, jak np. Krakowska AGH, dochody z praw licencyjnych, patentów czy zleceń pochodzących z przemysłu przekraczają 50% całego budżetu. A mówimy tu o milionach złotych.

Model regionalnego, sieciowego uniwersytetu masowego zakłada działanie zakorzenionych lokalnie szkół licencjackich, powiązanych z centralnym ośrodkiem skupionym na studiach zaawansowanych, doktoranckich, podyplomowych i pracy naukowo -badawczej.

Regionalny uniwersytet sieciowy

O ile efekty ekonomiczne i społeczne w przypadku ośrodka akademickiego w wielkim mieście wydają się oczywiste, to w co najmniej podobnym stopniu odnosi się to do małych ośrodków, w których dopiero od niedawna funkcjonują nowe, skromne szkoły wyższe. Mam na myśli program zakładania państwowych wyższych szkół zawodowych. Rozpoczął się on w roku 1998 i obok funkcji systemowej, czyli uporządkowania, rozszerzenia i podniesienia jakości szkolnictwa pomaturalnego, miał też na celu bycie swoistą prestiżową rekompensatą dla miast tracących status stolicy województwa. W moim przekonaniu projekt okazał się niezwykle udany. Nie tylko dlatego, że zahamowano odpływ młodzieży z wielu miast średniej wielkości. Udało się również stworzyć wokół tych placówek coś na kształt „miniśrodowisk” kulturalnych czy intelektualnych, będących w tych miastach absolutnie nową jakością. Zawodowe szkoły wyższe stały się przedmiotem istotnych inwestycji. Marszałkowie województw, którzy poczuli się szczególnymi opiekunami tych placówek, skierowali na ich potrzeby znaczące strumienie środków europejskich. W ten sposób w wielu miejscach powstała imponująca baza sprzętowa i lokalowa. Choć w prawdzie togi, berła, gronostaje i nadęta powaga akademickich uroczystości w tych startujących dopiero szkołach mogą budzić czasem uśmiech, to społeczne znaczenie instytucji wyższych szkół zawodowych jest nie do przecenienia. W województwie małopolskim, tradycyjnie zdominowanym przez siłę akademickiego oddziaływania Krakowa, z inicjatywy rządu powołano dwie państwowe wyższe szkoły zawodowe: w Nowym Sączu i w Tarnowie. Samorząd regionalny doprowadził do powstania jeszcze dwóch takich szkół: w Nowym Targu i Oświęcimiu. W ten sposób każdy z funkcjonalnych subregionów województwa i każdy z jego ośrodków centrotwórczych drugiego stopnia otrzymały własną uczelnię. Zostały one związane umowami partnerskimi z głównymi uczelniami Krakowa. Otrzymały w ten sposób merytoryczne wsparcie, a ich absolwenci gwarancję płynnej kontynuacji edukacji w głównym ośrodku. Polityka utworzenia czterech centrów kształcenia wyższego stała się przykładem regionalnej polityki równoważenia rozwoju, a jednocześnie – polityki wzmacniania lokalnych rynków pracy i w miarę szybkiego reagowania na lokalne zapotrzebowania edukacyjne. Możemy zatem mówić o modelu regionalnego, sieciowego uniwersytetu masowego, w którym działają zakorzenione lokalnie szkoły licencjackie powiązane z centralnym ośrodkiem skupionym na studiach zaawansowanych, doktoranckich, podyplomowych i pracy naukowo­-badawczej. To atrakcyjny model odpowiadający potrzebie wykształcenia się w Polsce grupy uczelni flagowych, zdolnych podejmować konkurencję międzynarodową. Niestety, cieniem kładzie się tu kryzys demograficzny, który sprawia, że przy rozbudowanych możliwościach „przerobowych” głównych ośrodków akademickich, będą one w stanie wyssać całą ambitną i uzdolnioną młodzież do wielkich metropolii.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Urbi et Regio

Rozmowę prowadzą Marcin Nowicki – dyrektor Obszaru Badań Regionalnych i Europejskich IBnGR oraz Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk

Marcin Nowicki: Czego panowie oczekują od pomorskich uczelni?

Mieczysław Struk: Przede wszystkim tego, by pomorskie uczelnie były miejscem kształcenia przyszłej inteligencji – ludzi, którzy w przyszłości będą pracowali, tworzyli w gospodarce, kulturze, w innych dziedzinach. Silny ośrodek akademicki ma również zatrzymywać bardzo wartościowych ludzi w naszym regionie. Powinien być postrzegany jako miejsce awansu społecznego czy zawodowego, w którym doskonale odnajdują się ludzie kreatywni. Wreszcie, w takim miejscu powstają nowe produkty, koncepcje i pomysły, dzięki którym region może się dynamiczniej rozwijać. Uczelnie to także miejsce wspierania lokalnej i regionalnej tożsamości, miejsce, w którym skupiają się twórcy, ludzie kultury. Na końcu wymienię dziedziny i obszary działalności pomorskich uczelni, które wywołują duży niedosyt, a mianowicie prace badawczo­-rozwojowe na rzecz gospodarki oraz badania podstawowe. Co istotne, pomorskie uczelnie mają nie tylko zaspokajać potrzeby mieszkańców regionu, ale także przyciągać młodych ludzi z ościennych województw oraz obcokrajowców.

Paweł Adamowicz: Dołożę jeszcze funkcję formacyjną. Oczekujemy, że młody człowiek przez 4–5 lat studiowania wyrobi sobie pewne potrzeby związane z kulturą, postawami społecznymi, otwartością itd. Ogromne znaczenie ma też funkcja opiniotwórcza, czyli aktywne zaangażowanie w debatę publiczną. Przywództwo intelektualne powinno być na stałe wpisane w środowisko akademickie, jak jest np. w USA, w Wielkiej Brytanii oraz wielu innych krajach. Kadra naukowa w Polsce po 1990 roku zbyt rzadko zabiera głos w ważnych sprawach publicznych.

M.N.: Uczelnie są wypadkową stanu całego społeczeństwa. Dlatego warto zapytać, czy pozostałe części tej układanki dają szansę naszemu szkolnictwu wyższemu na spełnianie oczekiwań. Doskonałym przykładem są relacje z gospodarką – po co kształcić świetnych fachowców, którzy nie znajdą pracy? Powstaje coś, co określić można jako paradoks innowacyjności – najbardziej kreatywni pracownicy w nieprzygotowanych, skostniałych strukturach korporacyjnych stają się dla nich prawdziwym obciążeniem, a nie atutem.

P.A.: W tej prowokacji jest wiele prawdy. Mamy do czynienia z mocno zróżnicowanymi oraz podzielonymi środowiskami biznesowymi i olbrzymi potencjał nie znajduje odbicia w działalności uczelni. Administracja państwowa i samorządowa też jest zbyt pasywna i może nawet źle interpretuje autonomię wyższych uczelni. Nie ma komunikacji oraz współpracy, więc nie ma efektów.

Nasz kapitał społeczny jest niski i trudno wyzwolić współpracę między światem akademickim, gospodarką i administracją samorządową. O ile poziom intelektualny nie odbiega od tego, co występuje w innych krajach, o tyle różnimy się pod względem poziomu aktywności społecznej.

Leszek Szmidtke: Ktoś jednak powinien przerwać ten zaklęty krąg i może należy zacząć od środowiska akademickiego?

P.A.: Uważam, że ciężar aktywności i przerwania tego kręgu niemocy spoczywa na przedsiębiorcach i administracji samorządowej. Środowiska biznesowe są w swych działaniach racjonalne i bardziej im powinno zależeć na efektywniejszej współpracy. Od ich postawy oraz potrzeb będzie zależał poziom absolwentów, a także wdrażanie pomysłów powstających w uczelnianych laboratoriach. Nie chcę przerzucać na przedsiębiorców odpowiedzialności, ale przykładowo firmie z sektora ICT, działającej na zagranicznych rynkach, coraz bardziej będzie zależało na podnoszeniu swojej konkurencyjności poprzez zatrudnianie lepszych pracowników. Naturalna będzie współpraca z Wydziałem ETI na Politechnice Gdańskiej, wpływanie na zmiany programowe i przyjmowanie na staże studentów. Liderzy samorządowi są zainteresowani rozwojem swoich miast i regionów, więc też będą pomagać, naciskać i wymagać od uczelni lepszego dopasowania się do wymogów współczesnego świata. Przecież od jakości wykształcenia będzie zależała przyszłość.

Nie jestem przekonany, że samorząd ma wyznaczać kierunki rozwoju uczelni lub odwrotnie, że uczelnie mają wskazywać drogę samorządowi. Lepszym rozwiązaniem jest współpraca, wzajemne inspirowanie się. Korzyść będzie obopólna.

M.S.: Nie jestem przekonany czy samorząd regionalny ma wyznaczać kierunki rozwoju uczelni lub odwrotnie – że uczelnie mają wskazywać drogę samorządowi. Lepszym rozwiązaniem jest współpraca, wzajemne inspirowanie się. Korzyść będzie obopólna. Zgadzam się, że nasz kapitał społeczny jest niski i trudno wyzwolić współpracę między światem akademickim, gospodarką i administracją samorządową. O ile poziomem intelektualnym nie odbiegamy od innych krajów, o tyle poziomem aktywności społecznej różnimy się znacząco. Na to nakładają się problemy o charakterze instytucjonalnym. Co zmieniło się na uczelniach po 1990 roku? Jak wygląda zarządzanie, szczególnie publicznymi, uniwersytetami? Jak wygląda motywowanie pracowników naukowych? Czy jest różnica w ocenie między publikacją w światowej rangi naukowym czasopiśmie, a wydawnictwem uczelnianym? Jak więc widać, jest mnóstwo błędów systemowych, które bardzo negatywnie rzutują na szkolnictwo wyższe.

M.N.: Zmiany są widoczne gołym okiem, ale mają bardzo powierzchowny charakter. Publiczne uczelnie, dzięki unijnemu i samorządowemu wsparciu, otrzymały spore środki na nowe budynki z salami wykładowymi oraz laboratoriami. Moja wątpliwość dotyczy przekładania się tych inwestycji na jakość kształcenia i badań – czyli jak te nowe „skorupy” wypełnić teraz lepszą treścią?

P.A.: Mamy bardzo dobre relacje z rektorami pomorskich uczelni. Wątpliwość natomiast budzi otwarcie niższych szczebli: katedr, zakładów, a nawet wydziałów na współpracę z biznesem, samorządami, lokalnymi społecznościami. Nie mówię o indywidualnej działalności poszczególnych pracowników naukowych, ale o współpracy instytucjonalnej. Musimy się zastanowić, jak ma wyglądać polski uniwersytet, a jak wyższa szkoła o profilu zawodowym? Jak je finansować? A szczególnie, jaką część powinny stanowić pieniądze publiczne i czy – tak jak do tej pory – powinny iść za studentem? Rzeczywiście, pomogliśmy w budowie nowej infrastruktury, ale nie pomożemy w jej utrzymaniu. Uczelnie same będą musiały podołać rosnącym kosztom. Dotychczasowe źródło w postaci płatnych studiów się wyczerpało – niż demograficzny mocno przebuduje dotychczasowe szkolnictwo wyższe.

M.N.: W trwającej obecnie dyskusji dominuje relacja uczelnie­-gospodarka. Jednym tchem wymienia się kierunki potrzebne i niepotrzebne gospodarce. Czy nie upraszczamy problemu i czy pies nie jest jednak pogrzebany gdzie indziej? Może zamiast przestarzałego szufladkowania wiedzy w tzw. kierunki i całej tej dyskusji, który z nich jest bardziej przydatny na dzisiejszym rynku pracy, powinniśmy wprowadzić prawdziwą modułowość kształcenia – interdyscyplinarność, w której decydować będzie jakość edukacji, a nie nazwa kierunku?

P.A.: Nie możemy się rzucać od ściany do ściany. Na naszych uczelniach muszą być różne kierunki, ale musimy uwzględniać w proporcjach oczekiwania, między innymi gospodarki. Nie można planować z wieloletnim wyprzedzeniem liczby studentów na poszczególnych kierunkach w oderwaniu od prognoz rozwoju gospodarki czy społeczeństwa. Uczelnie są finansowane z pieniędzy podatników i muszą w swojej pracy uwzględniać potrzeby swoich dobroczyńców. Opinia publiczna ma prawo wymagać, żeby uniwersytety dopasowywały się do potrzeb rynku z myślą o tym, co będzie za 10 lub 20 lat. Dlatego trzeba kierunki modyfikować i na przykład zapraszać do prowadzenia zajęć praktyków biznesu albo inne interesujące osoby. Wykłady Jana Krzysztofa Bieleckiego lub Lecha Wałęsy na Uniwersytecie Gdańskim są ciągle wyjątkami. Przepływ powinien też odbywać się w drugą stronę – a więc studenci muszą uczestniczyć w życiu publicznym, w różnego rodzaju wolontariatach. Wiedza i umiejętności zdobyte w ten sposób są równie ważne jak wykłady w aulach.

Bardziej trzeba skupić się na modyfikacji programów niż likwidacji mniej potrzebnych kierunków. Można łączyć nawet na pozór bardzo od siebie odległe kierunki. Dlatego studiujący, np. kulturoznawstwo – też powinni poznać mechanizmy gospodarcze lub odbywać praktyki w firmach.

M.S.: Potrzebny jest balans między bieżącymi i przewidywanymi potrzebami rynku, przy zachowaniu konkurencji w dostępie do kierunków studiów. Bardziej trzeba skupić się na modyfikacji programów niż likwidacji mniej potrzebnych kierunków. Można łączyć nawet na pozór bardzo od siebie odległe kierunki. Dlatego studiujący, np. kulturoznawstwo – też powinni poznać mechanizmy gospodarcze lub odbywać praktyki w firmach. Rzeczywiście – uczelnie są mało elastyczne w modyfikowaniu programów lub nawet uruchamianiu nowych kierunków studiów.

L.S.: Co przy autonomii uczelni mogą zrobić samorządy, żeby w programach czy szerszej działalności pracowników naukowych oraz studentów pojawiały się treści ważne dla regionu?

M.S.: Świat zewnętrzny jest pełen inspiracji. Staramy się oferować udział w różnego rodzaju przedsięwzięciach i angażować zarówno profesorów, jaki i studentów. Jest to oczywiście długotrwały proces, w którym mamy sukcesy, ale też porażki. Niedawno byliśmy z prezydentem Adamowiczem w Dolinie Krzemowej w Plug and Play Tech Center. Wręcz legendarne miejsce, w którym następuje inkubacja, rozwój start­-upów. Tam schodzą się aniołowie biznesu, żeby posłuchać krótkich prezentacji pomysłów na biznes. Jeżeli w czasie 4–5-minutowej prezentacji inwestor zostanie przekonany do pomysłu na biznes, to wykłada pieniądze na realizację projektu. Szef Plug and Play przyjechał do Gdańska i na spotkanie z nim w Parku Naukowo­-Technologicznym przyszło zaledwie 7 osób. Spotkanie z taką osobą nie zainteresowało żadnego z adiunktów czy asystentów pomorskich uczelni na tyle, by przyjść ze swoimi studentami. Takich przykładów jest więcej i nie rozumiem, jak można nie korzystać z takich inspiracji.

Siłą uczelni jest wspólnota. Nowe pomysły, idee rodzą się w rozmowie. Uniwersytet jest takim miejscem, gdzie ludzie się spotykają, dyskutują, a nawet spierają się. Dlatego środowisko akademickie musi skupiać się w określonym miejscu i w naszym regionie uczelnie powinny działać w Trójmieście.

M.N.: Uczelnie mają otwierać filie w mniejszych miastach czy studenci z Chojnic, Człuchowa i Kwidzyna mają przyjeżdżać do trójmiejskich szkół wyższych?

P.A.: Siłą uczelni jest wspólnota. Tak było u zarania uniwersytetów w średniowieczu, tak jest i dziś. Nowe pomysły, idee rodzą się w rozmowie. Uniwersytet jest takim miejscem, gdzie ludzie się spotykają, dyskutują, a nawet spierają się. Dlatego środowisko akademickie musi skupiać się w określonym miejscu i w naszym regionie uczelnie powinny działać w Trójmieście.

M.S.: Wprawdzie będę bronił Słupska jako miasta, gdzie powinna być uczelnia, ale silny ośrodek akademicki rzeczywiście powinien być w Trójmieście. Co natomiast mogę powiedzieć samorządom, np. Starogardu Gdańskiego lub Kwidzyna, w których zlokalizowany jest silny przemysł potrzebujący dobrze wyedukowanych absolwentów szkół wyższych? To, że na ich terenie są znakomite miejsca na odbywanie praktyk. Jabil, IP, Polpharma i wiele innych firm powinny otworzyć się na studentów – w trakcie praktyki można wybrać oraz kształcić dla siebie przyszłych pracowników.

M.N.: Co w takim razie mogą zaproponować Prezydent Gdańska i Marszałek Województwa Pomorskiego młodym ludziom z Chojnic, Człuchowa, Kwidzyna lub Ustki? Jak powinien wyglądać konsensus niezbędny przy tworzeniu silnego ośrodka akademickiego w Trójmieście bez straty dla mniejszych miast, w których zlokalizowane są dziś niewielkie uczelnie i często jest to dla nich kwestia prestiżu?

P.A.: W najbliższej przyszłości trzeba będzie dokonać strategicznych wyborów. Jeżeli chcemy tworzyć w naszym regionie silny ośrodek ICT, to trzeba łowić talenty nie tylko z Pomorza, ale z całej północnej Polski. Dlatego potrzebny jest rozbudowany program łączący wysoką jakość kształcenia z atrakcyjnym systemem stypendialnym.

M.S.: Trójmiasto już staje się coraz silniejszym ośrodkiem. Między innymi demografia będzie wymuszała zarówno coraz szersze poszukiwania studentów, jak i koncentrację. Prognozy demograficzne wskazują, iż w roku 2030 studentów będzie mniej o 20%. Nie wszystkie prywatne uczelnie się obronią. Będziemy wykorzystywali środki unijne na kierunki szczególnie dla nas ważne, będziemy też rozwijali programy stypendialne dla doktorantów. Gdańsk, Gdynia i Sopot, gdzie jakość życia jest dobra, będą naturalnym magnesem przyciągającym młodych ludzi. Jest jednak jedno zastrzeżenie: nie może spadać status uczelni. Niestety, nasze możliwości, tj. możliwości władz samorządowych regionu, są ograniczone i dlatego oczekujemy, że rząd ograniczy autonomię uczelni i będąc płatnikiem, zacznie wymagać wyższej jakości nauczania i efektywnych badań. Jesteśmy sojusznikami szkół wyższych. Bardzo pomagaliśmy w modernizacji i rozbudowie infrastruktury i naprawdę jako samorządy zrobiliśmy wiele, by zaplecze infrastrukturalne uczelni spełniało wysokie standardy. Natomiast w nowym okresie programowania środki unijne będziemy wydawali już inaczej, oczekując efektów i tego, by mury uczelni nie były puste. Zwłaszcza mury uczelni publicznych.

L.S.: Jak powinna wyglądać społeczna odpowiedzialność uczelni?

P.A.: Uczelnie wyższe powinny być bliżej związane z regionami, na terenie których działają. Oczekujemy takich rozwiązań prawnych, które ułatwią instytucjonalną współpracę samorządów ze szkołami wyższymi, które między innymi będą przekładały się na rozwój pożądanych kierunków kształcenia i podnoszenie jakości nauczania. Uważam też, że inaczej powinno wyglądać zarządzanie uczelniami. Potrzebne są działania, które przygotują nas na dobre wykorzystanie środków unijnych w latach 2014–2020 i które nastawione będą na rozwój innowacji. Innowacje tworzą zaś ludzie, a nie mury.

Strategia uczelni musi też realizować strategię rozwoju regionu i chyba trudno o trafniejsze podsumowanie jej społecznej odpowiedzialności.

M.S.: Musi się zmienić klimat i musimy nauczyć się współpracy w trójkącie uczelnie­-samorządy­-biznes. Ponieważ samo narzekanie nie przyniesie poprawy, trzeba przygotowywać konkretne propozycje współpracy. Od rektora Politechniki Gdańskiej usłyszałem niedawno, że strategia jego uczelni musi też realizować strategię rozwoju regionu i chyba trudno o trafniejsze podsumowanie społecznej odpowiedzialności. Niestety, póki co przekonanie profesora Krawczyka nie znajduje naśladowców we władzach pomorskich szkół wyższych.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Kuźnia charakterów i postaw

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk

Leszek Szmidtke: Zagraniczni pracodawcy, działający w Polsce, chwalą absolwentów naszych uczelni. Polscy pracodawcy narzekają natomiast, że są oni źle przygotowani do wejścia na rynek pracy. Kto ma rację?

Andrzej Blikle: Bez szczegółowych badań trudno wyjaśnić ten paradoks. Łatwiej wytłumaczyć, dlaczego młodzi Polacy wyjeżdżający do innych krajów i tam podejmujący pracę mają dobrą opinię – są to zazwyczaj osoby bardziej dynamiczne oraz lepiej wykształcone.

Wiedza zdobyta na uczeni wystarcza aktualnie jedynie na kilka pierwszych lat. Należy ją nieustannie poszerzać, modyfikować lub czasami nawet znacząco zmieniać.

L.S.: Trwająca w ostatnich tygodniach dyskusja o „fabrykach bezrobotnych” – jak nazywa się uczelnie – właściwie oddaje istotę problemu, po co gospodarce są uczelnie?

A.B.: Jeżeli ograniczymy rolę uczelni do rynku pracy, to rzeczywiście – przede wszystkim mają one dostarczać wiedzy oraz umiejętności, dzięki którym absolwenci znajdą pracę. Dlatego też kierunki techniczne i biznesowe powinny uwzględniać obecne i przyszłe wymagania rynku. Nie możemy jednak pomijać pozostałych ścieżek kształcenia, na przykład społecznych czy humanistycznych. Ich absolwenci też są potrzebni szeroko rozumianej gospodarce, w której wszystko się przenika i jest ze sobą powiązane. Ten etap edukacji ani nie rozpoczyna, ani nie kończy procesu uczenia się. Powinniśmy uczyć się przez całe życie – przecież w pracy też to robimy. Jeżeli właściciel firmy kupi nowe maszyny lub wdroży nowe technologie, to musimy się nauczyć ich obsługi. Na przełomie XIX i XX wieku, inżynierowie kończący Wyższą Szkołę Wawelberga mieli wykształcenie na całe życie. Teraz wiedza zdobyta na uczelni wystarcza zaledwie na kilka pierwszych lat i należy ją nieustannie poszerzać, modyfikować lub czasami nawet znacząco zmieniać. A niezależnie, wiedzę akademicką należy przełożyć na praktykę konkretnej firmy.

L.S.: Kształci Pan studentów na kilku uczelniach i równocześnie nadal jest pan pracodawcą. Czego pan oczekuje od zatrudnianych ludzi?

A.B.: Obecnie jestem wiceprzewodniczącym rady nadzorczej, której przewodniczącym jest mój syn. Ludzi do pracy przyjmowałem przez 20 lat, na przełomie XX i XXI wieku. Wychodziłem wówczas z założenia, że skoro we wczesnych latach 90. nie było na rynku np. kierowników sprzedaży, to osoby podejmujące się tej funkcji będą musiały wszystkiego się nauczyć. Dlatego nie miało dla mnie znaczenia, jaki skończyli kierunek studiów. Technolodzy natomiast musieli wykazać się doświadczeniem. Zatrudnialiśmy też studentów Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, nie posiadających jeszcze dyplomu. Po ukończeniu studiów, mając też niezbędne doświadczenie, znajdowali u nas pracę. Dlatego dobrym pomysłem są praktyki w firmach. Niestety, nie zawsze są poważnie traktowane zarówno przez uczelnie, jak i przedsiębiorstwa, w efekcie czego niekiedy studenci snują się bezcelowo po korytarzach. Obecnie uczę zarządzania na różnych poziomach kształcenia, także słuchaczy MBA oraz DBA (Doctor of Business Administration). Widzę, że studenci oczekują praktycznej wiedzy o zarządzaniu i na tym się koncentruję. Nie można jednak zapominać o podstawach teoretycznych. Często obserwuję popadanie w skrajność i koncentrowanie się wyłącznie na praktyce – kosztem wiedzy ogólnej. Tymczasem kumulowanie doświadczenia i jego twórcze wykorzystywanie muszą być oparte na solidnych fundamentach.

„Wiedzieć” i „umieć” to dwie różne rzeczy. Wiedza jest niezbędna do wytworzenia kwalifikacji, ale bez umiejętności jej zastosowania w różnych sytuacjach i jej dopasowania do zmieniających się wydarzeń pozostanie niewykorzystana.

L.S.: Cała edukacja, a w szczególności studia, powinny wykształcić ciekawość, chęć uczenia się – takie są w każdym razie teoretyczne założenia. W praktyce często spotykanym zarzutem jest zabijanie w szkole i na uczelniach takiego twórczego poszukiwania.

A.B.: Jedną z wartości wyniesionych ze szkół powinna być umiejętność uczenia się. Należy też pamiętać, że „wiedzieć” i „umieć” to dwie różne rzeczy. Wiedza jest niezbędna do wytworzenia kwalifikacji, ale bez umiejętności jej zastosowania w różnych sytuacjach i jej dopasowania do zmieniających się wydarzeń pozostanie niewykorzystana.

Oparcie prawie wszystkiego na egzaminach testowych jest błędną drogą. Na podstawie testów rozlicza się ucznia, studenta, nauczyciela, profesora, szkołę i uczelnię. Chcę też zwrócić uwagę, że w całym procesie dydaktycznym od szkoły do uczelni stawia się nacisk na „pracę samodzielną”, całkowicie pomijając kształcenie umiejętności pracy zespołowej.

L.S.: Szkolnictwo wyższe od lat jest krytykowane i często słyszymy, jak powinny wyglądać reformy, skąd czerpać wzorce itp. Zmiany są jednak powolne.

A.B.: Szkolnictwa wyższego nie da się zreformować przy pomocy prostych działań. Trzeba zacząć od zmiany systemu oceniania. Oparcie prawie wszystkiego na egzaminach testowych jest błędną drogą. Pamiętam, jak na ubiegłorocznym Kongresie Obywatelskim rozmawialiśmy na ten temat i nauczyciele biorący udział w panelu edukacyjnym mówili, że rodzice domagają się dobrego przygotowania do testów, gdyż wtedy ich dzieci dostaną się na studia. Nadmierne przywiązanie do testów jest nie tylko problemem uczelni wyższych, ale także całego systemu edukacyjnego. Na podstawie testów rozlicza się ucznia, studenta, nauczyciela, profesora, szkołę i uczelnię. Chcę też zwrócić uwagę, że w całym procesie dydaktycznym od szkoły do uczelni kładzie się nacisk na pracę samodzielną, całkowicie pomijając kształcenie umiejętności pracy zespołowej. Szkoły i uczelnie powinny w szerszym stopniu uczyć poprzez realizację projektów. Podejście takie występuje w Wielkiej Brytanii, gdzie obserwowałem np. zadanie polegające na zaprojektowaniu i zbudowaniu przez uczniów roweru. Na początku musieli się oni wielu rzeczy nauczyć i wiele zrozumieć. Dopiero wtedy zabierali się za budowę. Uczyli się chętniej, gdyż rozumieli, do czego im ta wiedza będzie potrzebna. Jednocześnie nabywali umiejętności pracy zespołowej, co wciąż jest nieobecne w polskich szkołach. Absolwenci rodzimych szkół wyższych nie potrafią pracować razem, chociaż w niektórych uczelniach programy już są w tym kierunku modyfikowane. Zmiana w sposobie oceniania powinna też polegać na weryfikowaniu i ocenianiu tego, co student potrafi, a nie tego, co wie. Internet oraz biblioteki zawierają olbrzymie ilości wiedzy, możemy nawet mówić o pewnym przesycie ilości źródeł informacji. Dlatego ważniejsza jest umiejętność szukania i wykorzystywania wiedzy, niż samo jej posiadanie. Co z tego, że będę świetnym „rozwiązywaczem” testów, skoro nie potrafię tego wykorzystać w praktyce? Nasze uczelnie potrzebują zatem więcej praktyków, którzy będą w stanie przybliżyć problemy zarządzania, marketingu itd.

L.S.: Uczelnie nie mogą sobie poradzić z błędami wcześniejszych etapów edukacji czy może właśnie szkolnictwo wyższe jest najsłabszym ogniwem całego systemu?

A.B.: Myślę, że przede wszystkim szkolnictwo wyższe wymaga reformy. Szczególnie kierunki bliżej związane z gospodarką muszą stać się bardziej projektowe i zespołowe. Wymaga to większego wysiłku od wykładowców, ale ograniczy to powszechne posługiwanie się nie swoim dorobkiem przez studentów. Prowadząc zajęcia i rozdzielając projekty wśród moich słuchaczy, nie mam oczywiście gwarancji, że ktoś nie będzie chciał łatwym kosztem na plecach innych zaliczyć udziału w projekcie. Zwiększa się jednak wówczas odpowiedzialność samych studentów za końcowy kształt pracy. Poza tym, jeżeli ktoś nie chce się uczyć, to nie będę go do tego zmuszał. Ważne jest też, żeby studenci wiedzieli, po co przyszli na zajęcia. Wykłady na MBA bardzo odbiegają od tego, co zazwyczaj spotykam w szkołach wyższych – nie tylko dlatego, że słuchacze mają doświadczenie praktyczne. Istotna jest motywacja, chęć nauki.

L.S.: W Polsce istnieje ponad 400 wyższych uczelni, z tego jedna czwarta to uczelnie państwowe. Dlaczego wśród prywatnych szkół jest tak mało wybitnych, zdolnych do konkurowania z najlepszymi publicznymi?

A.B.: Kiedy mamy do czynienia z masowym produktem, to cierpi jakość. W USA są znakomite uczelnie, ale przeciętny poziom nie jest wysoki. Uniwersytet Stanforda lub MIT (Massachusetts Institute of Technology – przyp.red.) nie są wcale reprezentatywne dla ogółu amerykańskiego szkolnictwa wyższego. Nasz problem polega na tym, że nawet najwybitniejsze polskie uczelnie są dopiero w czwartej setce światowych rankingów.

L.S.: Co zrobić żeby podnieść poziom absolwentów?

A.B.: Przede wszystkim zwiększyć udział zajęć warsztatowych, projektowych. Takie umiejętności na pewno poprawią ich szanse na rynku pracy. Polskie uczelnie potrzebują też liczniejszej i lepiej przygotowanej kadry naukowej. Profesorowie – szczególnie na kierunkach związanych z gospodarką – muszą inaczej traktować studentów. W procesie dydaktycznym podmiotem powinna być grupa, składająca się oczywiście z poszczególnych ludzi. I właśnie zespół tych ludzi ma być prowadzony przez profesora. Mniej wykładów, a więcej takiej interakcji ze studentami.

L.S.: Stawia pan wysokie wymagania kadrze naukowej. Tymczasem z samego środowiska akademickiego słychać głosy o poważnych mankamentach warsztatowych, społecznych, a nawet moralnych.

A.B.: Nie chcę oceniać polskiej kadry naukowej. Uczelnie natomiast powinny być miejscem, gdzie kształtuje się postawy. Wykład o tym, że trzeba być uczciwym i zaangażowanym nie ma większego sensu. Wzorce etycznego i zaangażowanego zachowania trzeba kształtować przez tworzenie odpowiednich sytuacji społecznych. Doskonałym polem do takich działań są społeczne organizacje oparte na pracy ochotników. Bardzo wielu młodych ludzi potrafi poświęcić się działalności w nich bez reszty. Trzeba dać im tylko szansę, stawiając konkretne i osiągalne cele. Jeżeli zabraknie takich inicjatyw, nierzadko pojawia się zjawisko zwane anomią, manifestujące się powszechnym przyzwoleniem w danej społeczności na działania nieetyczne. Dokładnie mówiąc, anomia polega na tym, że w ramach jakiejś społeczności ludzie uzgadniają, jakie przekroczenia norm etycznych są społecznie akceptowalne.

Uczelnie powinny być miejscem, gdzie kształtuje się postawy. Bardzo dużo zależy od tego, co wyniesie się z domu, jednakże czas, jaki młody człowiek spędza w szkole, też trzeba wykorzystać na kształtowanie postaw. Warunkiem jest odpowiednie przygotowanie i świadomość wpływu, jaki wywiera się na uczniów, a później studentów.

L.S.: Czy obserwuje Pan anomię na uczelniach?

A.B.: Jeżeli studenci kupują prace magisterskie, jeżeli pracownicy naukowi robią plagiaty na poziomie habilitacji, to mamy do czynienia z takim zjawiskiem. Bardzo dużo zależy od tego, co wyniesie się z domu, jednakże czas, jaki młody człowiek spędza w szkole, też trzeba wykorzystać na kształtowanie postaw. Warunkiem jest odpowiednie przygotowanie i świadomość wpływu, jaki wywiera się na uczniów, a później studentów. Profesor Zbigniew Pełczyński – twórca szkoły liderów i wykładowca w Oxfordzie – opowiadał o swoim zdziwieniu na przyzwolenie ściągania w polskich szkołach. W angielskich jest to niespotykane, ponieważ wywołuje natychmiastowy sprzeciw społeczny. Trzeba więc i u nas budować etos sprzeciwu wobec tego typu postaw. Nie można stwarzać warunków, które zachęcają do nieuczciwości i eliminować absurdy. Jeżeli student na uczelni będzie musiał oszukiwać, żeby omijać różne niedorzeczne przepisy lub zachowania wykładowców, to będzie powtarzał takie zachowania również na dalszych etapach życia.

ppg-4-2012_kuzna_charakterow

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Czy globalne aspiracje firm odmienią uczelnie?

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk

Leszek Szmidtke: Jakich absolwentów szkół wyższych będzie potrzebowała gospodarka przy postępującej cyfryzacji i wirtualizacji?

Artur Waliszewski: Świat bardzo przyspieszył, więc jeszcze bardziej niż do tej pory potrzebujemy ludzi potrafiących szybko przystosować się do nowych wyzwań. Muszą być wszechstronnie wykształceni i elastyczni, ale też muszą umieć analizować oraz wyciągać wnioski z tego, co dzieje się dookoła. Nieprzywiązywanie się do wyuczonych schematów, ale analizowanie sytuacji i adaptowanie się do nowych okoliczności – to są najbardziej pożądane cechy. A ponieważ nie zanosi się na zmianę tego trendu, to będą one nabierały coraz większego znaczenia. Pokolenie dzisiejszych trzydziestolatków nabyte do tej pory wiedzę i umiejętności za 15 lat będzie musiało wręcz „wyrzucić do kosza”. Trzeba będzie cały czas uaktualniać jedno i drugie.

L.S.: Co w takim razie powinny zrobić uczelnie, żeby kształcić takich ludzi?

A.W.: Jestem fanem przedmiotów ścisłych oraz ludzi, którzy wynoszą z uczelni umiejętności analizowania danych, sytuacji, wyciągania wniosków. Dlatego matematyka, logika czy inne przedmioty, wymuszające rzetelne podchodzenie do rzeczywistości, będą bardzo potrzebne i na to powinniśmy stawiać.

Osoby trafiające do Google, niekoniecznie są reprezentatywne dla naszego systemu edukacji. Posiadaną wiedzę i umiejętności zdobyli dzięki swojemu zapałowi, pracowitości, pomysłowości, często wychodząc poza ramy oferowane w naszych szkołach i uczelniach.

L.S.: Absolwenci, którzy trafiają do Google spełniają takie oczekiwania?

A.W.: Tak, ale w czasie rekrutacji przechodzą oni bardzo skrupulatną weryfikację i trafiają do nas już głównie wybitne jednostki. Te osoby nie są reprezentatywne dla naszego systemu edukacji. Posiadaną wiedzę i umiejętności zdobyli dzięki swojemu zapałowi, pracowitości, pomysłowości, często wychodząc poza ramy oferowane w naszych szkołach i uczelniach. Zatrudniając ludzi do biznesowej gałęzi naszej firmy, zwracamy uwagę głównie na ich potencjał intelektualny: zdolność do analizowania, szukania rozwiązań, logicznego myślenia, a trochę mniej na ściśle zawodowe doświadczenia, które zdobywa się, pracując w różnych firmach.

L.S.: Czy przyjmując studentów na praktyki, zauważacie różnicę w posiadanej wiedzy, umiejętnościach czy właśnie w wymienionych przez Pana predyspozycjach między słuchaczami uczelni publicznych i prywatnych?

A.W.: Starannie obserwujemy rynek uczelni w Polsce i wiemy, gdzie szukać pracowników. Niestety, nie jest on tak dobrze opomiarowany jak w innych krajach. Nie bez znaczenia jest krótsza historia tego rynku czy też mniejsza mobilność Polaków. W naszym kraju najbardziej elitarne, reprezentujące najwyższy poziom szkoły wyższe są uczelniami publicznymi. Nie należą one jednak do światowej czołówki: Uniwersytet Jagielloński i Uniwersytet Warszawski w światowych rankingach lokują się w czwartej setce zestawienia. Poza tym, my nie zatrudniamy w Polsce na tyle wielu ludzi, aby na przykładzie naszej firmy pokusić się o daleko idące wnioski, dotyczące jakości i profilu kształcenia na poszczególnych uniwersytetach.

Jestem przekonany, że gospodarka jest w stanie wchłonąć większe ilości dobrze przygotowanych absolwentów wyższych uczelni. Szczególnie ta jej część, która musi konkurować na globalnych rynkach, potrzebuje znakomitych pracowników. Takich ludzi jest jednak stanowczo za mało.

L.S.: Pracodawcy w Polsce narzekają jednak na niedostosowanie wykształcenia absolwentów uczelni do ich potrzeb. Równocześnie ze środowiska naukowego słychać pytanie: czy nasza gospodarka w ogóle jest przygotowana na przyjęcie wysoko wykwalifikowanych pracowników?

A.W.: Nie jest nam łatwo znaleźć pracownika, odpowiadającego naszym potrzebom. Mamy wysokie wymagania i z setki, zgłaszających się do nas ponadprzeciętnych kandydatów, wybieramy jednego. Gdyby na rynku było, na przykład, więcej dobrych programistów, to pewnie znaleźliby u nas zatrudnienie. Dlatego jestem przekonany, że gospodarka jest w stanie wchłonąć większe ilości dobrze przygotowanych absolwentów wyższych uczelni. Szczególnie ta jej część, która musi konkurować na globalnych rynkach, potrzebuje znakomitych pracowników. Takich ludzi jest jednak stanowczo za mało.

L.S.: Pracodawcy mają swoje preferencje i wymieniają kierunki studiów, które ich zdaniem są potrzebne i te, które są zbędne. Przede wszystkim potrzebni są inżynierowie. Tymczasem np. sukces produktów Apple jest bardziej zasługą psychologów, architektów i designerów niż programistów.

A.W.: Apple nie jest wyjątkiem. Nie ma większego znaczenia czy są to bardziej informatycy, czy też psychologowie. Decydujące znaczenie ma umiejętność wyciągania rzetelnych wniosków i proponowanie skutecznych rozwiązań. Zwykle takie cechy przypisuje się absolwentom kierunków ścisłych, ale to nie jest reguła. W takiej firmie jak Apple musi pracować ktoś „z wizją”. Jednak później tę wizję trzeba przekuć w produkt, który będzie się podobał ludziom i który po prostu będzie chętnie kupowany. Dlatego potrzebny jest projektant, który potrafi analizować rynkowe trendy, potrafi słuchać tego, co mówią ludzie, wyciągać z tego wnioski i proponować innowacyjne rozwiązania i urządzenia, które konkretna osoba będzie chciała kupić. Oczywiście, takich klientów musi być dostatecznie dużo, żeby ów produkt odniósł na rynku sukces.

L.S.: Dziś np. samochody technologicznie i jakościowo prezentują tak zbliżony poziom i tak podobne rozwiązania, że czym innym trzeba zachęcić do ich kupna. Czy tutaj jest miejsce na oryginalny, urzekający pomysł?

A.W.: Artysta, który zaprezentuje swoją wizję, ma szansę na sukces, ale większe prawdopodobieństwo powodzenia będzie miał człowiek lub zespół artystyczno – analityczny, który mając trzy hipotezy wybierze pomysł z jednej strony podobający się ludziom – do tego potrzebna jest jednak analiza rynku – a z drugiej strony taki, który będzie też kształtował gusta konsumentów. Udany produkt najczęściej jest wynikiem połączenia kilku czynników: pewnej artystycznej wizji, umiejętności odczytania potrzeb przyszłych klientów, użytkowości produktu i sformułowania przekazu, który uświadomi ludziom, że nawet jeżeli wcześniej o tym nie wiedzieli, to właśnie tego potrzebują. W Google wierzymy w potęgę ciągłych eksperymentów i ciągłych zmian, dochodzenia do celu w wielu drobnych krokach, ale z weryfikacją efektów po każdym z nich.

L.S.: W dyskusji o kształcie polskiego szkolnictwa wyższego znajduje Pan te elementy, których potrzebują takie firmy jak Google?

A.W.: Częściowo tak, bo problem tkwi w tym, że dość słabo układa się współpraca na linii biznes­-polskie uczelnie. Kiedy obie strony się tego nauczą, nastąpi sprawniejsze weryfikowanie pomysłów i koncepcji naukowych. Następnym krokiem będzie przekazywanie studentom wiedzy, płynącej z tej kooperacji. Bez współpracy tych środowisk takie firmy jak nasza będą miały problemy ze znalezieniem odpowiednich pracowników.

L.S.: Ale tu jest miejsce dla biznesu, żeby jego przedstawiciele zaangażowali się na przykład w tworzenie programów.

A.W.: Google ma bardzo szeroki program współpracy z uczelniami i to na wielu płaszczyznach. Na dużo skalę dzieje się to w USA, na mniejszą w Polsce. Nasza firma powstała przecież na uniwersytecie, co więcej – ta uczelnia nadal jest naszym udziałowcem.

L.S.: Czy w globalnej firmie, jaką jest Google, jest miejsce na pomysły powstające w polskich uczelniach?

A.W.: Naszą filozofią jest tworzenie produktów, które mają charakter uniwersalny. Chcąc tworzyć takie rzeczy, musimy mieć w zespole ludzi z różnych części świata, różnych kultur i różnych poglądów. Tylko w ten sposób można zrozumieć lokalne uwarunkowania niezbędne przy tworzeniu rozwiązań wszędzie działających. Dlatego między innymi nasze produkty powstają w różnych miejscach.

Przede wszystkim, żeby tworzyć globalny produkt – trzeba mieć globalną perspektywę. Podobnie wykształceni, podobnie uzdolnieni młodzi ludzie w Dolinie Krzemowej mają nad polskimi studentami olbrzymią przewagę, dzięki „zanurzeniu” w specyficznym środowisku tego miejsca.

L.S.: Czy polscy studenci, w polskim garażu mogą stworzyć produkt, który zainteresuje Google?

A.W.: Wprawdzie nie ma żadnych przeszkód, ale w praktyce nie będzie to łatwe. Przede wszystkim, żeby tworzyć globalny produkt – trzeba mieć globalną perspektywę. Jeżeli polscy studenci nie będą włączeni w światowy obieg informacji, nie będą spotykać się z ludźmi, z ich różnymi doświadczeniami i nie będą czerpać z tego inspiracji, to ustawią się na nieuprzywilejowanej pozycji. Podobnie wykształceni, podobnie uzdolnieni młodzi ludzie w Dolinie Krzemowej mają nad polskimi studentami olbrzymią przewagę, właśnie dzięki „zanurzeniu” w specyficznym środowisku tego miejsca. Będąc tam i mając pomysł, można na jednej z wielu konferencji spotkać doświadczonego inwestora, który szybko potrafi ocenić wartość takiego pomysłu. Jeżeli uda się go przekonać do swojej idei, to można rozpocząć jej wdrażanie niemal następnego dnia. W Polsce też można przejść taką drogę, ale jest to dużo trudniejsze.

Kluczem jest postawa – firmy muszą mieć globalne aspiracje. Kiedy znajdą taką motywację, to pojawi się też „ssanie” skierowane na współpracę z uczelniami. Jeżeli chcemy ten proces przyśpieszyć musimy się zastanowić czy bardziej potrzebne nam są autostrady, czy światłowody?

L.S.: Mało odkrywcze pytanie, ale co zrobić, żeby nasze uczelnie i biznes wypracowały podobne rozwiązania?

A.W.: Czy biznesmen, który chce robić globalne produkty będzie szukał do współpracy uczelni w pierwszej czy czwartej setce rankingów? Wprawdzie mamy wybitnych naukowców i zdolne zespoły, ale są to nie czyniące wiosny jaskółki. Na amerykańskich uczelniach panuje ogromna konkurencja wśród naukowców. Polskie szkoły wyższe są tego pozbawione, a dla gospodarki jest to czynnik mający ogromne znaczenie. Potrzebujemy też czasu na wypracowanie rozwiązań, które skłonią nasze uczelnie do otwarcia się na świat i globalnego konkurowania. Inna sprawa, że mamy krótki staż w gospodarce rynkowej. Nasi przedsiębiorcy zbyt długo ograniczali się do krajowego rynku i dopiero teraz wkraczają na szerokie wody rynków międzynarodowych. Kluczem jest postawa – firmy muszą mieć globalne aspiracje. Kiedy już znajdą taką motywację, to pojawi się też „ssanie” skierowane na współpracę z uczelniami. Jeżeli chcemy ten proces przyśpieszyć, musimy się zastanowić czy bardziej potrzebne są nam autostrady, czy też światłowody?

ppg-4-2012_globalne_aspiracje

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Od ilości do odpowiedzialności

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk.

W Polsce mamy ponad 460 uczelni i większość z nich chce być ośrodkami badawczymi. Powinniśmy mieć 30–40 uczelni badawczych, które dzięki koncentracji kadry i pieniędzy będą w europejskiej czołówce, a około 50–60 o statusie akademickim, kształcących na dobrym poziomie.

Leszek Szmidtke: „Uczelnie produkują bezrobotnych” – pod takim hasłem toczy się dyskusja dotycząca szkolnictwa wyższego. Czy złe relacje z gospodarką są najważniejszym problemem świata nauki?

Michał Kleiber: Troską przedsiębiorców jest otrzymywanie kadr potrzebnych w gospodarce. Istnieją jednak inne ważne elementy. Generalny wzrost poziomu wykształcenia społeczeństwa przekłada się na większe zrozumienie dla mechanizmów i potrzeb demokracji. Dlatego musimy kształcić młodych Polaków, żeby budować świadome wyzwań społeczeństwo i z tego powodu szkolnictwo wyższe musi być zróżnicowane. Ma kształcić ludzi do szeroko rozumianej działalności gospodarczej oraz eksperckiej – polityka jest dziś tak skomplikowana, że potrzebne są sztaby analityków. Dobrze wykształcone osoby potrzebne są też w innych dziedzinach: w kulturze, edukacji oraz oczywiście nauce. Jednak nie wszyscy muszą się zajmować badaniami. W USA jest około 150 uczelni, które prowadzą badania. Olbrzymia reszta zajmuje się wyłącznie nauczaniem. W Polsce mamy ponad 460 uczelni (około 130 publicznych i 330 prywatnych) i prawie wszystkie chcą być ośrodkami badawczymi. Ubiegają się o środki, często je otrzymują – tym samym niewielkie pieniądze przeznaczane na badania stają się jeszcze mniejsze. Powinniśmy mieć 30–40 uczelni badawczych, które dzięki koncentracji kadry i pieniędzy będą w europejskiej czołówce, a około 50–60 o statusie akademickim, kształcących na dobrym, magisterskim poziomie. Reszta powinna mieć charakter regionalny lub branżowy i reprezentować wysoki poziom zawodowy.

L.S.: Nasze szkolnictwo ma charakter masowy i uplasowanie się najlepszych polskich uczelni w czwartej setce światowego rankingu nie świadczy o ich wysokiej jakości. Czy krytycy tej masowości i wynikającej z tego niskiej jakości mają rację?

M.K.: Kiedy jestem pytany o największy sukces polskiej transformacji odpowiadam, że jest nim znaczący wzrost liczby studentów oraz liczby obywateli z wyższym wykształceniem. Był to olbrzymi wydatek rodzin, firm, także samorządów. Była to demonstracja wiary w znaczenie edukacji. Jak każde wielkie przedsięwzięcie i to nie jest jednak pozbawione wad. Wielki wzrost liczby studentów oraz uczelni był na przykład bardzo chaotyczny i nie skoncentrowany na rzeczywistych, długoplanowych potrzebach kraju.

L.S.: Nawet jeżeli będzie ich mniej, to większość obecnych problemów pozostanie. Co zrobić?

M.K.: Potrzebna jest konsolidacja szkół. Niedawno w Warszawie doszło do połączenia Vistuli z paroma innymi uczelniami. We Wrocławiu nawet państwowe placówki mówią o założeniu konsorcjum uczelni różnych typów. Przykładów jest dużo więcej i dzięki temu ograniczymy, nieuchronną bez tego, wielką falę upadków. Poszerzy się natomiast oferta tych nowych uczelni, na czym skorzystają studenci. Wtedy być może w mniejszych miastach uda się zachować wyższe szkoły w formie filii. Jeżeli nie zapanujemy nad sytuacją, to może się okazać, że 75% uczelni prywatnych przestanie istnieć. Powinniśmy się też starać o to, by niż demograficzny wykorzystać do poprawy jakości nauczania. To perspektywicznie bardzo korzystne, kiedy 50% młodego pokolenia studiuje, więcej – powinniśmy dążyć do tego, żeby było to 70%, a może nawet 80%. Są jednak dwa pytania: czy nas na to stać oraz czy nasza gospodarka jest dzisiaj w stanie wykorzystać tyle osób z wyższym wykształceniem? Niestety, dziś odpowiedź na oba pytania jest przecząca. Dlatego moim zdaniem mniejsza liczba uczelni i mniej studentów (w czym dopomoże niż demograficzny) stwarzają szansę na poprawę jakości nauczania i większą przydatność absolwentów. Już dziś stosunek środków przeznaczanych na dydaktykę oraz infrastrukturę do krajowego PKB jest przyzwoity. Bardzo źle wyglądają natomiast nakłady na badania i rozwój. Niewielkie i mocno rozproszone środki z budżetu państwa, niewielkie zainteresowanie biznesu i wreszcie niedostateczne wsparcie badań ze środków unijnych powodują, że możemy nie doczekać się wybitnych uczonych, pracujących w wybudowanych aulach i laboratoriach.

Jeżeli kolejne nabory absolwentów nie spełniają oczekiwań przedsiębiorców, to w trosce o własną firmę powinni oni zaangażować się w tworzenie programów nauczania na uczelniach, powinni sami prowadzić zajęcia lub delegować swoich pracowników.

L.S.: Niska jakość kształcenia powoduje, że uczelnie wypuszczają wykonawców poleceń, a nie ludzi kreatywnych, liderów i właśnie te zarzuty najczęściej formułują nasi przedsiębiorcy.

M.K.: Często krytykują szkolnictwo wyższe właściciele i menedżerowie polskich firm, które odniosły sukces. Jak więc udało się go osiągnąć, skoro niemal całe kierownictwo i wszyscy pracownicy kształcili się w krajowych uczelniach? Swoje potrzeby biznes powinien poznać wcześniej, niż na etapie naboru pracowników. Niestety – coś, co jest standardem w wielu krajach, czyli bogata oferta studenckich praktyk w firmach i zajęcia prowadzone przez kadrę kierowniczą firm, u nas są rzadkością. Jestem szefem Konwentu Politechniki Warszawskiej. Jego członkami są nie tylko przedstawiciele świata nauki, politycy, samorządowcy, ale również przedsiębiorcy. Podobne ciała istnieją na wielu innych uczelniach i jednym z ich zadań jest integracja tych środowisk na rzecz danej placówki. Z przychodzącymi na nasz konwent przedsiębiorcami rozmawiamy o potrzebach, usprawnieniu komunikacji. Nadal jednak nie ma większego przełożenia deklaracji na czyny. Brakuje myślenia w długiej perspektywie, a przecież jeżeli kolejne nabory nie spełniają oczekiwań przedsiębiorców, to powinni oni w trosce o własną firmę zaangażować się w tworzenie programów nauczania, powinni sami prowadzić zajęcia lub delegować swoich pracowników. Obserwuję dużą chęć do takiej współpracy po stronie znanych mi paru uczelni.

L.S.: Jak ocenić wartość uczelni?

M.K.: W USA jest prosty miernik, będący efektem przekonania, że rynek weryfikuje wszystko – zarobki absolwentów. Uczelnia, po ukończeniu której zarabia się więcej, jest wyżej notowana. U nas taki mechanizm jeszcze nie działa, między innymi dlatego, że jest mniejsza mobilność absolwentów. Jestem przewodniczącym kapituły prestiżowego rankingu wyższych uczelni miesięcznika „Perspektywy” oraz dziennika „Rzeczpospolita” i spędziłem sporo czasu nad wypracowaniem najlepszych parametrów, dzięki którym można oszacować jakość uczelni. Pod uwagę są brane różne dane statystyczne, jak np. liczba awansów i zdobytych stopni naukowych przez pracowników, dorobek badawczy i wdrożeniowy, etc. Kolejnymi elementami są efekty współpracy międzynarodowej czy warunki studiowania, ale największe problemy mamy z uzyskaniem wiarygodnych opinii pracodawców. Nie wynika to z ich niechęci, ale raczej ze wspomnianej już niewielkiej mobilności. W Warszawie dominują absolwenci warszawskich uczelni, w Gdańsku oczywiście gdańskich szkół wyższych, a tylko w mniejszych miejscowościach zatrudniani są absolwenci szkół zarówno tamtejszych jak i uczelni położonych w innych miastach – ale tu z kolei jest niewielu reprezentatywnych pracodawców. W takiej sytuacji trudno jest dostać w pełni wiarygodne opinie porównywujące jakość kształcenia i dostosowanie do wymogów rynku pracy.

Jakie wartości ma przekazywać uniwersytet? To pytanie jest niezwykle istotne, gdyż powoli odchodzące pokolenie profesorów kształciło i kształtowało się w innych realiach ustrojowych. Co gorsza, nie widać ich następców, a wśród obecnych 40–50 latków mało jest autorytetów.

L.S.: Ministerialni urzędnicy mogą polegać na takiej ocenie?

M.K.: Ministerstwo powinno wykorzystywać jak najwięcej informacji o podległych sobie uczelniach, choćby po to, aby móc prawidłowo wypłacać dotacje – dydaktyczne i badawcze. Obecny system nie jest doskonały i powinien być konsekwentnie optymalizowany. Koniecznie trzeba położyć nacisk na jakość. Dobrze, że Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego także widzi tę potrzebę i prowadzi prace w tym kierunku. Powinniśmy jednak wcześniej odpowiedzieć sobie na kilka pytań: czy uczelnie są bardziej dobrem publicznym, czy może prywatnym? Jaka ma być rola państwa – znacząca czy niewielka? Jaki kształt ma mieć prawo regulujące działalność uczelni? Jaki powinien być model zarządzania uczelnią? Jakie wartości ma przekazywać uniwersytet? To istotne pytania, bowiem jesteśmy świadkami zmiany generacyjnej – powoli odchodzi pokolenie profesorów wykształconych i ukształtowanych w zupełnie innych realiach ustrojowych. Co gorsza, mamy dziurę pokoleniową. Wśród obecnych 40–50 latków jest zbyt mało wybitnych naukowców, którzy byliby już powszechnie akceptowanymi autorytetami.

Wśród poważnych problemów do rozwiązania jest też określenie roli rektora. W Stanach Zjednoczonych kierujący uczelnią ma realną władzę. Nie musi na każdym kroku pytać o zgodę ciał kolegialnych. A przede wszystkim szefa się nie wybiera. W gruncie rzeczy jest wyznaczany przez tych, którzy finansują uczelnię. Dlatego uważam, że powoływane konwenty, gdzie zasiadać mogliby, m.in.: wybitni uczeni spoza danej uczelni, przedstawiciele przedsiębiorców czy przedstawiciele właściwych ministerstw i lokalnych samorządów, powinny ogłaszać konkursy i wybierać najlepszego kandydata na rektora. Można także pomyśleć o podziale władzy między rektora – prezydenta, będącego reprezentantem środowiska naukowego oraz rektora zarządzającego, czyli menedżera.

Kolejną sprawą jest tzw. chów wsobny. W Polsce 90% pracowników naukowych jest doktorami uczelni, na której pracują. W Niemczech wskaźnik ten wynosi 6%, niewiele wyższy jest w wielu innych krajach, a w żadnym mi znanym nie przekracza 70%. Często obowiązuje wręcz zakaz zatrudniania własnych wychowanków bezpośrednio po zdobyciu przez nich kolejnego stopnia naukowego. Brakuje nam przez to mobilności, wymiany myśli, poznawania nowych środowisk. Konferencje i współpraca przy projektach tego nie zastąpią. Narzekamy na słabą jakość kształcenia, ale trudno o nią dbać przy tak olbrzymiej liczbie uczelni. W Niemczech – przeliczając liczbę szkół na liczbę mieszkańców – jest ich czterokrotnie mniej. Podobnie w USA, Wielkiej Brytanii, Finlandii i wielu innych krajach. Niż demograficzny może jeszcze spotęgować ten problem. Szansą jest otwarcie się na studentów z zagranicy. Niestety, jest to raczej marzenie, gdyż na razie poziom naszego umiędzynarodowienia jest chyba najniższy w Unii. A przecież Polska stała się krajem bardzo atrakcyjnym dla cudzoziemców. Coraz częściej przyjeżdżają do nas do pracy i osiedlają się na dłużej. Dlaczego więc studenci z innych krajów omijają nasze uczelnie? Jest ich mniej, niż 1%. Nie mówiąc nawet o Wielkiej Brytanii, gdzie dodatkowym elementem jest znany powszechnie język, w krajach takich jak Włochy czy Hiszpania ten poziom jest wielokrotnie wyższy.

Uważam, że za prawem do swobodnej działalności idzie odpowiedzialność. Uczelnia ponosi szeroką odpowiedzialność za studentów, za otoczenie, w którym funkcjonuje, a przede wszystkim za sposób wydawania publicznych pieniędzy. Jeżeli efekt jej działalności nie odpowiada oczekiwaniom, to ktoś musi powiedzieć „nie”.

L.S.: Uczelnie nie są samotnymi wyspami i nie odpowiadają wyłącznie za absolwentów.

M.K.: Moje wyobrażenia autonomii uczelni różni się od opinii większości środowiska akademickiego. Uważam, że za prawem do swobodnej działalności idzie odpowiedzialność. Atrybutem młodych demokracji jest szerokie rozumienie wolności i niewiele miejsca pozostaje na obowiązki. Oczywiście, najlepsze uczelnie powinny mieć prawo do realizowania własnych programów nauczania, ale też ktoś, kto finansuje działalność nie może być pozbawiony prawa do kontrolowania i oceny efektów. Uczelnia ponosi szeroką odpowiedzialność za studentów, za otoczenie, w którym funkcjonuje, a przede wszystkim za sposób wydawania publicznych pieniędzy. Jeżeli efekt jej działalności nie odpowiada oczekiwaniom, to ktoś musi powiedzieć „nie”. Wobec skomplikowanych wyzwań współczesności ponownie zmierzamy, według mnie, do znanej ze średniowiecza tradycji uniwersytetu, będącego centrum lokalnej cywilizacji. Społeczeństwo wiedzy przy wszystkich swoich zaletach ma też wadę złożoności, prowadzącą do tego, że ludzie czują się zagubieni w natłoku informacji. Dlatego uniwersytet powinien być otwarty i zaangażowany w różnego typu zadania, przede wszystkim w bardzo szeroko rozumiane kształcenie ustawiczne. Złożoność naszego życia wymaga dzisiaj dzielenia się wiedzą na wszystkich możliwych poziomach.

Skip to content