Fazlagić Jan

Dr hab. Jan Fazlagić, prof. UEP oraz UV – jeden z prekursorów knowledge management w Polsce (od 1997), ekspert od zarządzania wiedzą, zarządzania w edukacji i zarządzania kapitałem intelektualnym. Pracownik Uniwersytetu Ekonomicznego w Poznaniu oraz Uczelni Vistula w Warszawie, szkoleniowiec i konsultant. Autor ponad 200 artykułów i 8 książek z zakresu zarządzania wiedzą i kapitałem intelektualnym. Autor pierwszego w Polsce raportu o kapitale intelektualnym uczelni (2004). Współautor portalu knowledgeboard.com. Stypendysta Fulbrighta i Marie Curie Fellow. Wykładał zarządzanie wiedzą w Stanach Zjednoczonych i w Belgii.

O autorze:

Tysiącletnia burzliwa historia Polski sprawia, że musimy sami poszukiwać wielu rozwiązań „skrojonych na miarę” naszego kraju. Kulturowo jesteśmy bardziej podobni do Portugalczyków niż do Czechów. Wielkością dorównujemy Hiszpanii, ale nigdy nie byliśmy mocarstwem morskim. Wiele krajów europejskich cechuje to, że w ich kilkusetletniej historii centrum/stolica bądź wiodący region pozostawały przez długi czas w jednym miejscu. Tymczasem cechą naszego rozwoju gospodarczego było ruchome centrum. Najpierw zlokalizowane w okolicach jeziora Gopło w Wielkopolsce (Gniezno), potem (a może równolegle) w Poznaniu, który był siedzibą Bolesława Chrobrego. Za czasów panowania Chrobrego powstała idea silnego państwa zlokalizowanego pomiędzy Łabą a Wisłą. Stworzono wtedy od podstaw sieć grodów, m.in. Gdańsk, i przyłączono do „Polski” Mazowsze, zwane przez historyków „rezerwą terenową Piastów”. W 1038 roku w wyniku inwazji czeskiej Wielkopolska została spustoszona (w poznańskiej katedrze zamieszkały dzikie zwierzęta), a centrum władzy przeniosło się do Krakowa. Przez pierwsze dwa wieki naszej państwowości Polska była skierowana na Zachód (Chrobry wbijał żelazne słupy graniczne na rzecze Soławie – obecnie Saale w Niemczech). Później środek ciężkości przesunął się ku Wschodowi (Lublin, Lwów, Wilno). Migrujące centrum sprawiło (choć przyczyn było oczywiście więcej), że nasze regiony były zawsze niedoinwestowane i pozbawione siły intelektualnej. O słabości polskich centrów niech świadczy fakt, że metropolitalny Kraków w czasach renesansu liczył około 25 tys. mieszkańców, Poznań około 15 tys., natomiast pobliski Wrocław około 40 tys.   Migrujące centrum Przeniesienie siedziby króla z Krakowa do Warszawy na przełomie XVI i XVII wieku było kolejnym przykładem na migrowanie masy krytycznej w Polsce. Warszawa była zlokalizowana w centrum zacofanego gospodarczo regionu o specyficznej strukturze społecznej, w którym szlachta zaściankowa stanowiła ¼ ludności i odgrywała – ze względu na bliskość geograficzną – decydującą rolę na sejmach (niektórzy historycy upatrują w tym zbiegu okoliczności przyczyny upadku ustroju i naszego państwa w roku 1795). Ciekawy jest też inny epizod związany z migracją centrum władzy. W czasach saskich wielką rolę odgrywała znajdująca się na pograniczu Śląska i Wielkopolski Wschowa, w której często rezydował król Polski i Saksonii. Wschowa była zaliczana do jednego z czterech najbogatszych miast pod względem wpływów podatkowych (oprócz Warszawy, Poznania i Krakowa). I i II rozbiór Polski (1772 i 1793) spowodowały oderwanie od Polski Poznania, utrwalając przekonanie, że rdzeniem Polski jest Mazowsze, a w związku z tym niepodległość Mazowsza oznacza niepodległość Polski. Z tego krótkiego, pobieżnego i selektywnego przeglądu wydarzeń z historii naszego państwa można wyciągnąć bardzo ważny wniosek: Polska jest krajem migrującego centrum, a zjawisko to uniemożliwia bądź utrudnia powstanie masy krytycznej – to znaczy minimalnego stanu zasobów ludzkich, intelektualnych i infrastrukturalnych potrzebnych do zainicjowania rozwoju.
W Polsce nigdy nie udało się stworzyć stabilnych centrów eksportu idei i zasobów. Wzrost zasobności rozpływał się wraz z szybką ekspansją terytorialną na wschód. Polska była mocarstwem terenowym i padła ofiarą braku zdolności do budowania masy krytycznej.
Rozwodniony potencjał Rozwój Polski odbywał się w sposób niestabilny. W krajach takich jak Francja, Wielka Brytania czy niemieckie landy centrum gospodarcze i kulturalne znajdowało się przez setki lat mniej więcej w tym samym miejscu (w przypadku Niemiec była to Nadrenia; Anglicy zdobywali Szkocję, mając za oparcie Londyn, Niemcy podbijali Słowian zachodnich i Prusów, opierając się na silnych metropoliach na zachodzie, itd.). Innymi słowy, kraje te zawdzięczały swoją ekspansję istnieniu silnego, stabilnego regionu / grupy metropolii, które eksportowały wiedzę, idee i zasoby potrzebne do podboju nowych terytoriów. W Polsce nigdy nie udało się stworzyć stabilnych centrów eksportu idei i zasobów. Wzrost zasobności rozpływał się wraz z szybką ekspansją terytorialną na wschód. Polska była mocarstwem terenowym i padła ofiarą braku zdolności do budowania mas / masy krytycznej w jednym stabilnym regionie / kilku kluczowych regionach. Gdybyśmy byli wtłoczeni pomiędzy pasma górskie i morze, moglibyśmy skoncentrować się na udoskonalaniu tego, co mamy (tak jak Holendrzy czy Szwajcarzy). Stało się inaczej – owoce rozwoju gospodarczego były inwestowane w ekspansję na wschód, a potencjał Polski był „rozwadniany”. Zjawisko „rozwadniania” masy krytycznej jest widoczne w mentalności Polaków do dziś. Pomysły na stworzenie województwa środkowopomorskiego (Koszalin) czy środkowopolskiego (Kalisz) – nieudane – oraz opolskiego i lubuskiego – udane – są przykładem na to, jak modernizacja Polski opóźniania jest przez upłynnianie masy krytycznej. Dobrą ilustracją na blokowanie jej rozwoju jest skuteczny lobbing Uniwersytetu Jagiellońskiego na rzecz zablokowania powstania uniwersytetu w Poznaniu (wielokrotny w ciągu kilkuset lat).
Niedrożna infrastruktura transportowa w połączeniu ze świadomą, a nawet częściej podświadomą polityką koncentrowania instytucji służących całemu krajowi w Warszawie sprawia, że w ciągu ostatnich 20 lat został wykreowany olbrzymi rynek pracy wysysający kadry z regionów.
Supremacja stolicy Aktualnie problem niszczenia masy krytycznej w regionach i rozpraszania zasobów można analizować z punktu widzenia roli i pozycji Warszawy w rozwoju regionalnym Polski. Niedrożna infrastruktura transportowa w połączeniu ze świadomą, a nawet częściej podświadomą polityką koncentrowania instytucji służących całemu krajowi w Warszawie sprawia, że w ciągu ostatnich 20 lat został wykreowany olbrzymi rynek pracy wysysający kadry z regionów. Owe wysysanie jest szkodliwe w równym stopniu zarówno dla miast takich jak Radom, Lublin czy Białystok (na wschód od Wisły), jak i dla Gdańska, Szczecina czy Poznania. W pierwszym przypadku mamy do czynienia ze zjawiskiem ucieczki do metropolii. Takie zjawisko było obserwowalne także w Niemczech (Ostflucht), a rząd niemiecki próbował mu zapobiegać poprzez dodatki motywacyjne dla urzędników pracujących na „niemieckim wschodzie” oraz poprzez nakłady inwestycyjne (np. boom budowlany w Poznaniu w latach 1903–1914) i podniesienie prestiżu zacofanych miast (w Poznaniu powstał w roku 1913 pałac Cesarski, a Posen stał się jednym z miast rezydencjalnych Cesarza Wilhelma III Hohenzollerna). I wojna światowa uniemożliwiła zbadanie efektów tego programu, który można z pewnością zaklasyfikować jako program ochrony masy krytycznej w regionie. W drugim przypadku mamy do czynienia z niszczeniem masy krytycznej w regionach. Wiele firm zlokalizowanych w miastach takich jak Poznań czy Gdańsk ma problemy z rekrutacją specjalistów wyższego szczebla (np. kierowników personalnych) w regionie i musi uciekać się do poszukiwań na rynku warszawskim. Warszawa z kolei jest w sposób nieproporcjonalny do zamożności naszego kraju atrakcyjna. Emocjonalne i ekonomiczne koszty budowy masy krytycznej polegające na migracji ekspertów ze stolicy kraju do innych metropolii są bardzo wysokie. Korporacje zlokalizowane w takich miastach jak Rzeszów czy Szczecin ponoszą dodatkowe wysokie koszty związane z utrzymaniem bądź przyciągnięciem wykwalifikowanych ekspertów.   Ochrona masy krytycznej Ochrona masy krytycznej powinna być procesem skoordynowanym. Należy podjąć działania związane z decentralizacją inwestycji (zarówno infrastrukturalnych, jak i „miękkich”, takich jak. organizacja obchodów międzynarodowych wydarzeń). O ile ustanowienie siedziby prezydenta RP w Warszawie jest bezdyskusyjne, o tyle można się spierać, dlaczego stadion narodowy ma być budowany w Warszawie, a nie w Łodzi czy Gdańsku. Podobnie siedziba GUS-u z powodzeniem mogłaby się mieścić w Lublinie. Taka polityka nie jest utopią – stosuje ją od lat Komisja Europejska, lokalizując wiele swoich agend poza Brukselą, np. siedzibę Europejskiego Banku Centralnego (Frankfurt) czy Europejskiego Urzędu Patentowego (Monachium).
Decentralizacja inwestycji oraz eksponowanie lokalnych aspektów historii w edukacji są ważnymi elementami budowy masy krytycznej w regionie.
Proces ochrony masy krytycznej może odbywać się także poprzez edukację, która powinna bardziej eksponować lokalne aspekty historii. Dla przykładu, dla Wielkopolan rocznica 11 listopada NIE jest rocznicą odzyskania niepodległości, ponieważ tego dnia Wielkopolska nadal pozostawała częścią Niemiec. Tak więc budowanie tożsamości regionalnej poprzez decentralizację nauczania historii jest ważnym aspektem budowy masy krytycznej w regionie.

O autorze:

Jak kształtować system edukacji, by budować kompetencje i kwalifikacje dla gospodarki oraz rynku pracy przyszłości? Aby odpowiedzieć na to pytanie, warto się zastanowić, jak będzie wyglądało środowisko, w którym będą funkcjonować absolwenci szkół za 20–30 lat. Milton Keynes już dawno stwierdził, że przewidywanie jest zadaniem niezwykle trudnym, szczególnie jeśli dotyczy przyszłości. Przewidywanie trendów społecznych ma to do siebie, że idee sformułowane w teraźniejszości mają wpływ na obraz przyszłości. Wszystkie wielkie rewolucje, takie jak rewolucja protestancka w Europie Zachodniej (która zapoczątkowała rozwój kapitalizmu), Rewolucja Francuska czy Rewolucja Październikowa w Rosji opierały się na silnych podstawach filozoficznych. Przyszłość nie jest zdeterminowana – istnieją różne „wersje” przyszłości i w naszych rękach jest stworzenie takiej, która nam najbardziej odpowiada.
Wartość dodana edukacji będzie polegała na kształtowaniu w ludziach umiejętności doboru oryginalnych komponentów w celu tworzenia twórczych dzieł. Edukacja powinna kształtować zdolność do skutecznego zachowania się w świecie, w którym obserwujemy nadmiar dzieł banalnych i deficyt dzieł kreatywnych.
Charakter zmiany Środowisko, w którym żyjemy, staje się coraz bardziej wielokulturowe, zdywersyfikowane – człowiek ma styczność z wielką liczą różnorodnych opcji i wariancji (tysiące kanałów TV, setki rodzajów kuchni, miliony portali informacyjnych). Jednocześnie rośnie liczba różnego rodzaju narzędzi i maszyn, które ułatwiają życie. Innymi słowy, sprawność życiowa jest w coraz mniejszym stopniu powiązana z umiejętnością rozwiązywania problemów, a w proporcjonalnie większym stopniu polega na umiejętnym stawianiu pytań i mądrych wyborach. Wartość dodana edukacji będzie polegała na kształtowaniu w ludziach umiejętności doboru oryginalnych komponentów w celu tworzenia twórczych dzieł. W takim środowisku kreatywność będzie z jednej strony ułatwiona, ponieważ duża liczba komponentów ułatwia tworzenie wariancji. Z drugiej strony, ryzyko stworzenia dzieł banalnych, plagiatów itp. będzie coraz większe. Edukacja powinna więc kształtować zdolność skutecznego zachowania się w świecie, w którym obserwujemy nadmiar dzieł banalnych i deficyt dzieł kreatywnych. Od kilkudziesięciu lat umysły matematyków i informatyków zaprząta idea sztucznej inteligencji. Przy obecnym poziomie i tempie rozwoju technologii informatycznych prawdopodobnie w ciągu 20–30 lat zostanie stworzony komputer o możliwościach obliczeniowych zbliżonych do ludzkiego mózgu. Wówczas sztuczna inteligencja stanie się faktem. Obecny system edukacji tego nie zauważa – funkcjonuje tak, jakby wszyscy absolwenci szkół mieli zostać w przyszłości pracownikami naukowymi, jest zorientowany na kształtowanie i nagradzanie uczniów inteligentnych. Kreatywność ani w szkole, ani na polskich uniwersytetach nie jest ceniona ani nagradzana. ppg_1_2010_rozdzial_10_tabela_1
Chodzi o to, aby w naszym postrzeganiu doskonałości intelektualnej skokowo zwiększyć szacunek i estymę dla osób kreatywnych. Jest to możliwe wyłącznie, jeśli kreatywność stanie się kompetencją powszechnie kształtowaną w systemie edukacji.
Wnioski dla edukacji Podstawowym czynnikiem determinującym jakość edukacji jest i prawdopodobnie pozostanie nauczyciel. W związku z tym zmiany w systemie edukacji powinny zmierzać w kierunku:
  • położenia nacisku na efektywność nauczania poprzez stosowanie najbardziej efektywnych metod i technik. Zestaw najlepszych praktyk w edukacji już obecnie jest dobrze rozpoznany (np. częsta informacja zwrotna na temat postępów w nauce, skrócenie okresu wakacji, zatrudnianie najlepszych absolwentów uniwersytetów w zawodzie nauczyciela itp.). Na przeszkodzie stoją bariery instytucjonalne i kulturowe;
  • systematycznego zwiększania udziału nauczycieli dwóch przedmiotów w celu kształtowania kreatywności, wyobraźni i erudycji;
  • otwarcia szkoły na możliwości, jakie daje zatrudnianie osób – autorytetów w różnych dziedzinach – które nie są zawodowymi nauczycielami;
  • zwiększenia integracji procesu wychowawczego i edukacyjnego. Obecnie wychowanie jest w systemie edukacji wyizolowane od procesu nauczania. Efektem tego jest m.in. niski poziom kapitału społecznego, a także niskie standardy etyczne w wielu środowiskach profesjonalnych (naukowcy, prawnicy, lekarze, politycy itd.).
Przyszłość będzie należeć do osób kreatywnych. System edukacji powinien dawać szanse na rozwój kreatywności we wszystkich dziedzinach, nie tylko „akademickich”, takich jak matematyka, fizyka czy geografia. Oczywiście, pewien progowy poziom inteligencji jest niezbędny, lecz polskie szkoły powinny we wszystkich aspektach procesu pedagogicznego zwiększać nacisk na kształtowanie (utrwalanie) kreatywności wśród dzieci i młodzieży. Z niektórych badań wynika, że odsetek osób kreatywnych wśród czterolatków dochodzi do 97 proc., podczas gdy w populacji osób dorosłych spada do około 5 proc. Wielkim wyzwaniem dla systemu edukacji jest więc zmiana tego trendu. Nie można tego uczynić, działając w sposób „punktowy” – np. tworząc nieliczne, elitarne szkoły kształcące osoby kreatywne. Chodzi o to, aby w naszym postrzeganiu doskonałości intelektualnej skokowo zwiększyć szacunek i estymę dla osób kreatywnych. Jest to możliwe wyłącznie, jeśli kreatywność stanie się kompetencją powszechnie kształtowaną w systemie edukacji. Aby to osiągnąć za 30–40 lat, potrzebni będą w Polsce nie tylko kreatywni naukowcy, lecz także kreatywni burmistrzowie, prezydenci miast, radni, posłowie na sejm, biskupi, generałowie itd.

O autorze:

W globalnej gospodarce odległość geograficzna staje się coraz mniej istotnym czynnikiem. Oczywiście nadal w wielu sektorach koszty transportu odgrywają dużą rolę. Chociażby na rynku europejskim polski przemysł meblarski jest wciąż w relatywnie lepszej pozycji konkurencyjnej niż chiński, czego nie można już powiedzieć o przemyśle obuwniczym, w którym koszty transportu nie odgrywają tak dużej roli. W książce The Death of Distance Michael J. Thomas wymienia nowe zjawiska w gospodarce globalnej i zauważa, że wiele peryferyjnych regionów świata zostaje włączonych do światowej gospodarki dzięki tytułowej „śmierci odległości”. Przykładem takiego kraju jest Australia. M.J. Thomas wskazuje, że:
  • odległość geograficzna odgrywa mniejszą rolę niż kiedyś,
  • lokalizacja ma mniejsze znaczenie, szczególnie lokalizacja surowców do produkcji,
  • wielkość nie odgrywa roli – małe firmy i małe państwa skutecznie konkurują z dużymi.
Kultura regionu może stać się atutem w tym sensie, że zapewni niższe koszty interakcji z partnerami zewnętrznymi. Zatem o ogólnej atrakcyjności inwestycyjnej regionu nie decydują już wyłącznie czynniki ekonomiczne.
W przypadku branż usługowych koszty transportu (koszty transakcji) ustępują miejsca kosztom interakcji. W sytuacji, gdy firmy muszą poruszać się w warunkach nadmiaru informacji (information overload ), o tym, czy dana transakcja zostanie przeprowadzona, decydują czynniki „miękkie”. Poszukujemy partnerów w sieci, z którymi komunikacja jest najprostsza. Kultura regionu może więc stać się atutem w tym sensie, że zapewni niższe koszty interakcji z partnerami zewnętrznymi. Zatem o ogólnej atrakcyjności inwestycyjnej regionu nie decydują już wyłącznie czynniki ekonomiczne. Klasycznym przykładem jest tutaj Wrocław, który jest w stanie przyciągać inwestorów dzięki „modzie”, „dobrej famie” i „świetnej prasie”, a więc czynnikom bardzo ulotnym i niemierzalnym.
Promocja regionu powinna obecnie polegać na maksymalnym wykorzystaniu sieci kontaktów osobistych.
Aby zbadać konkurencyjność i atrakcyjność inwestycyjną regionu, należy bardzo poważnie brać pod uwagę jego aktualny i potencjalny (docelowy) wizerunek kulturowy. To na władzach województwa spoczywa jednak obowiązek odkrycia bądź wykreowania jego znaczenia. Promocja regionu w gospodarce opartej na wiedzy sprowadza się do zarządzania znaczeniem (management of meaning ). Kluczem jest zamiana „informacji” o regionie w „wiedzę” o regionie w umyśle potencjalnego inwestora. Kultura jest tutaj instrumentem pozwalającym na kreowanie znaczenia. Promocja regionu powinna obecnie polegać na maksymalnym wykorzystaniu sieci kontaktów osobistych. Brytyjczycy już w latach osiemdziesiątych postawili na fundowanie stypendiów chińskim studentom w Wielkiej Brytanii, słusznie zakładając, że w przyszłości już jako absolwenci będą bardziej przychylni wobec propozycji handlowych pochodzących z kraju, w którym wcześniej studiowali. W globalnej wiosce istnieją znacznie lepsze sposoby spożytkowania 100 tys. dolarów na promocję polskiego miasta niż zamieszczenie reklamy w „The Financial Times”. Znaczenie kontaktów osobistych („chemii”) między ludźmi jest istotnie niedoszacowane. W jednym z badań Massachusetts Institute of Technology próbowano dociec, jakie znaczenie ma dla produktywności pracownika jego „usieciowienie”, czyli po prostu liczba kontaktów społecznych, jaką dana osoba posiada. Okazało się, że pracownicy, którzy mieli znacząco większe sieci kontaktów internetowych (korzystali często z portali społecznościowych itp.), byli przeciętnie o 7 proc. bardziej produktywni. Jednak dla pracowników, którzy mieli szeroką sieć kontaktów osobistych, wskaźnik produktywności był wyższy aż o 30 proc. Wielkie korporacje, wybierając miejsca lokalizacji nowych inwestycji, tworzą zwykle tzw. długą listę, na której znajdują się miasta/regiony, które spełniają pewne założone kryteria bazowe. Jednak zwykle przed podjęciem ostatecznej decyzji opracowują tzw. krótką listę, na której znajduje się kilka równorzędnych lokalizacji (jeśli chodzi o czynniki mierzalne). Niedawno jeden z przedstawicieli zachodniej korporacji podejmującej inwestycję miał do wyboru tylko dwa miasta z „krótkiej listy” – Poznań oraz Wrocław (kolejność alfabetyczna). Jako miejsce lokalizacji inwestycji typu offshore wybrano Poznań, ponieważ prezydent miasta wraz z kierownictwem działu promocji zaprosili przedstawiciela korporacji na lunch i zafundowali kilka wycieczek po mieście. Chodziło o inwestycję dającą na początku zatrudnienie 60 osobom (branża IT). Dla Wrocławia inwestycja taka była zbyt mało znacząca (choć chodziło o markę globalną), w związku z czym inwestor nie uzyskał żadnej ponadstandardowej atencji. Ponadto Poznań został oceniony jako miasto „schludne i ładne”, w którym pracują „kompetentni ludzie”. Notabene, inwestor wybrał Poznań ze względu na małe nasycenie inwestycjami typu offshore w stosunku do Wrocławia, co przekładało się na łatwość pozyskania pracowników. Powyższy przykład dowodzi, że czynniki „miękkie” są znacznie bardziej istotne w podejmowaniu decyzji o lokalizacji inwestycji usługowych, niż to się powszechnie wydaje. W gospodarce opartej na wiedzy jednym z głównych wyzwań jest to, jak nadawać znaczenie informacji. Globalny rynek lokalizacji dla inwestycji jest olbrzymi, a królem na tym rynku jest „kupujący” (tzn. inwestor). „Sprzedawcy” (tzn. regiony/miasta/kraje) muszą konkurować nie tylko na poziomie czynników „twardych”, lecz również wspomnianych wyżej czynników „miękkich”, niepowiązanych bezpośrednio z lokalizacją geograficzną, infrastrukturą komunikacyjną czy rynkiem pracy. Jak zauważa S.P. Huntington, „czynniki kulturowe, często ukryte, niezrozumiałe czy wręcz lekceważone, w wielu wypadkach odgrywają rolę determinant decydujących o kondycji poszczególnych regionów, krajów czy narodów”. Polskie regiony powinny więc – starając się przyciągnąć inwestycje zagraniczne – przykładać większą wagę do znaczenia swojej kultury w oczach inwestorów.

O autorze:

Mamy spore tradycje w produkcji dóbr luksusowych. W czasach I Rzeczypospolitej magnackie dwory tworzyły duży i stabilny rynek dla producentów luksusowych towarów.
Za prymusów globalnej ekspansji uważa się zwykle globalne koncerny międzynarodowe, takie jak: Procter&Gamble, Unilever (Holandia / Wielka Brytania), Nokia (Finlandia), Volkswagen (Niemcy), PSA (Francja) czy Red Bull (Austria). Czy jednak najcenniejszą, z punktu widzenia polskich firm, wiedzę o tym, jak dokonywać ekspansji międzynarodowej, możemy czerpać z doświadczeń takich właśnie koncernów? Złoty czas budowania globalnych kompetencji w produkcji i sprzedaży produktów przemysłowych rozpoczął się w latach 30. XX wieku i trwał – z przerwą na II wojnę światową (choć nie dla wszystkich krajów, np. Argentyna i Szwecja zachowały w tym czasie neutralność) – do lat 70. Polska, z powodu przynależności do bloku wschodniego oraz zniszczeń wojennych, nie miała szansy na zbudowanie globalnych championów ery industrialnej na miarę Michelina (dobrym kandydatem były zakłady gumowe Stomil z Poznania, założone tuż przed II wojną światową), Siemensa (HCP Poznań), MAN (Ursus z Warszawy), Fokkera (PZL Warszawa).
Trzydzieści pięć wielkich firm kontroluje 60 proc. światowego rynku dóbr luksusowych. Pozostałe 40 proc. jest opanowane przez drobnych graczy – do nich mają szansę dołączyć firmy z Polski.
Szlacheckie dwory – tradycja polskiego luksusu Szansa na stworzenie światowych marek jednak ciągle istnieje, lecz obecnie pojawia się w sektorach kreatywnych (np. produkcja gier komputerowych, design). Innym obiecującym i chyba niedocenianym obszarem są dobra luksusowe. Olbrzymi rynek azjatycki jest opanowany przez marki włoskie i francuskie. Azjaci uwielbiają luksus – europejski luksus. Gdy na rynek wchodziła nowa marka koncernu Toyota – LEXUS, reklamowano ją w Azji jako „European luxary” . My, Polacy, mamy spore tradycje w produkcji dóbr luksusowych. W czasach I Rzeczypospolitej magnackie dwory tworzyły duży i stabilny rynek dla producentów luksusowych towarów. Szlachecka tradycja, która często uważana jest za przeszkodę w modernizacji Polski, daje także pewne korzyści z punktu widzenia rozwoju produkcji dóbr luksusowych w naszym kraju. Dla Japończyków i Chińczyków Polska jest państwem na wskroś europejskim i niewielu Azjatów orientuje się w regionalnych uwarunkowaniach w Europie (bogaty Zachód Europy vs. zapóźniony Wschód). Wykorzystanie prestiżu i estymy, jaką budzi w Azjatach kultura europejska, jest niedocenianą szansą polskich producentów. A przecież współcześni polscy krawcy, rzemieślnicy i rękodzielnicy w niczym nie ustępują mistrzom z Włoch czy Francji. Rynek dóbr luksusowych to wielka szansa dla polskich firm, ponieważ ten rynek dopiero wzrasta, a przez to konkurencja jest mniejsza niż na rynku dojrzałym (jak np. przy produkcji samochodów).
Na rynku dóbr luksusowych, bardziej niż gdziekolwiek indziej, liczy się tradycja. Warto wspomnieć, że w średniowieczu poznański cech złotników był uznawany za wiodący w kraju.
Podział luksusowego tortu Przemysł towarów luksusowych wart jest 157 mld USD rocznie (2007 r.). Zajmuje się produkcją i sprzedażą ubrań, wyrobów ze skóry, butów, jedwabnych chustek i krawatów, zegarków, biżuterii, perfum oraz kosmetyków. Głównym motywem zakupu tych dóbr jest zasygnalizowanie przez nabywcę swojemu otoczeniu, że jest on osobą zamożną, którą stać na wygodne życie w luksusie. Trzydzieści pięć wielkich firm kontroluje 60 proc. światowego rynku dóbr luksusowych. Pozostałe 40 proc. jest opanowane przez drobnych graczy – do nich mają szansę dołączyć firmy z Polski. Światowi liderzy tego segmentu osiągają zyski przekraczające 1 mld USD (np. Louis Vuitton, Gucci, Prada, Giorgio Armani, Hermes i Chanel). Ich klientelę stanowią w większości dobrze sytuowane kobiety w wieku 30–50 lat (25–45 w Azji). Jest to przemysł niezwykle rentowny, ceny detaliczne dochodzą do trzynastokrotnej wartości kosztów produkcji (Louis Vuitton), a w dodatku wiele z tych firm nigdy nie organizuje wyprzedaży. O ile kiedyś luksus był naprawdę elitarny, o tyle dziś się „zdemokratyzował”. Luksusowe marki postawiły na globalną ekspansję i maksymalne poszerzenie asortymentu („Jeśli nie stać cię na garnitur od Armaniego za 10 tys. dolarów, to kup chociaż skarpetki za 20 USD”). Rynek chiński ma olbrzymi potencjał, jeśli chodzi o sprzedaż dóbr luksusowych. W 2006 r. było tam około 300 tys. milionerów (wobec 88 tys. w Rosji i 70 tys. w Indiach). Ekspansja włoskich czy francuskich producentów marek luksusowych odbywała się zazwyczaj wedle dość staromodnego wzoru. Właściciel firmy, np. Giorgio Armani, udawał się do Szanghaju, organizował pokaz mody lub inne wydarzenie z odpowiednią oprawą medialną, np. degustację narodowej kuchni, a następnie następowało uroczyste otwarcie sklepu danej marki. Fenomen chińskiego rynku polega na tym, że „tu młoda osoba potrafi wydać miesięczną pensję na torebkę […], w Szanghaju młode dziewczęta są pełne optymizmu i wierzą, że to dopiero początek pieniędzy i możliwości”. Udział chińskich konsumentów w globalnej sprzedaży dóbr luksusowych na świecie wynosi 11 proc. (włączając w to zakupy turystów podróżujących za granicę). Chiński turysta wydaje średnio 1 tys. USD na dobra luksusowe, a ocenia się, że do roku 2020 ich liczba wzrośnie do 100 mln. „Mogą oszczędzać na jedzeniu albo hotelu, ale nie na zakupach”. Warto zastanowić się, jakie są szanse polskich producentów dóbr luksusowych na rynku chińskim. Mamy przecież już kilka firm z tej branży wytwarzających dobrej jakości produkty i mających spore kompetencje w dystrybucji, np. poznańska trójka firm jubilerskich YES, W. Kruk i Apart (ponieważ na rynku dóbr luksusowych, bardziej niż gdziekolwiek indziej, liczy się tradycja, warto wspomnieć, że w średniowieczu poznański cech złotników był uznawany za wiodący w kraju). Trzeba też pamiętać o Wittchen, Vistuli czy Gino Rossim. Nie można także pomijać wielkiego potencjału Pomorza Gdańskiego i biżuterii bursztynowej produkowanej w tym regonie. Globalizacja polskiej gospodarki powinna następować sektorowo, a nie chaotycznie. Eksperci nie mają wątpliwości, że Azja jest przyszłością, natomiast brak konsensusu co do tego, jakie branże i modele ekspansji tych branż promować. Dobra luksusowe to jedna z możliwych opcji. Siedem powodów, dla których warto rozważyć ekspansję polskich towarów luksusowych na rynek chiński
  1. W rozwoju sprzedaży nie występują silne efekty skali. Aby producent samochodów wszedł na chiński rynek, musi zbudować tam fabrykę i centrum badawcze za setki milionów dolarów. Producent dóbr luksusowych może wynająć butik w modnej galerii handlowej, zatrudnić renomowanego designera do jego zaprojektowania i rozwijać interes na małą skalę, testując gusta chińskiego konsumenta.
  2. Polska jest krajem europejskim, a Azjaci generalnie darzą szacunkiem naszą europejską kulturę – korzystajmy z tej przewagi, której nie mają np. firmy z USA czy Japonii.
  3. „The Other Side of Europe” – można także podkreślać aspekty sentymentalne, np. Polska nigdy nie zaliczała się do krajów europejskich dokonujących imperialnych podbojów w Chinach.
  4. Premia marudera (laggard’s premium ) – doświadczenia zachodnich sieci, takich jak Chanel, Louis Vuitton czy Prada, są relatywnie łatwe do skopiowania. Sieci te same postanowiły w latach 70. dokonać radykalnego podwyższenia skali produkcji i działania. Dzięki temu ich modele biznesowe stały się łatwiejsze do skopiowania. Skoro w Polsce rodzima firma Gino Rossi z sukcesem skopiowała włoski model biznesowy, nie ma przeszkód, by w Chinach pojawiła się polska „kopia” Coco Chanel czy Giorgio Armaniego.
  5. Polską gospodarkę charakteryzują znacznie niższe koszty pracy niż francuską czy włoską. Możemy produkować w Polsce najwyższej jakości galanterię taniej niż Francuzi czy Włosi.
  6. Mamy tradycję produkcji dóbr luksusowych (dzięki szlachecko­‑chłopskiej tradycji I RP).
  7. Mamy coraz lepszych designerów i sektor kreatywny.
Reasumując, przedstawiona tutaj wizja konsolidacji i rozwoju polskiego sektora produkcji towarów luksusowych na potrzeby rynków azjatyckich jawi się jako realna, warta rozważenia strategia globalizacji polskiej gospodarki. Producenci polskich dóbr luksusowych mają wiele przewag konkurencyjnych, które mogą z powodzeniem wykorzystać, rywalizując o gusta azjatyckiego konsumenta klasy średniej i wyższej. Przy odpowiednim wsparciu marketingowym i wzorniczym mamy szansę na sukces na rynkach azjatyckich.

Skip to content