Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Inżynier może być poetą, ale poeta nie może być inżynierem

W semestrze letnim roku szkolnego 2004/2005 młodzież większości szkół ponadgimnazjalnych zdawała tak zwaną nową maturę, która zastępuje egzamin wstępny na uczelnię wyższą, a co ważniejsze, wyniki której w sposób bardziej obiektywny i porównywalny pokazują stan wiedzy abiturientów. Odsetek tych, którzy zdali ten nowy egzamin, jest wysoki, wynosi 86,5 procent, co może cieszyć (przy czym należy pamiętać, że do zdania egzaminu wystarczyło osiągnąć wynik na poziomie 30 procent). Z drugiej zaś strony rodzi się pytanie, czy egzamin był optymalnie przygotowany. Zastanawiają znakomite wyniki z języka angielskiego (zdało 99,7 proc., wyniki średnie krajowe: poziom podstawowy 76,1 proc, poziom rozszerzony – 65,1 proc.) przy znacznie słabszych wynikach z innych przedmiotów (na przykład język polski poziom podstawowy: 54,3 proc., poziom rozszerzony: 44,7 proc.; matematyka poziom podstawowy: 53,3 proc., poziom rozszerzony: 34,7 proc.).Jak wypada województwo pomorskie w tym egzaminie [nowej maturze – przyp. red.]? Wypada bardzo źle. We wszystkich zdawanych na maturze przedmiotach statystycznie uzyskaliśmy wyniki poniżej średniej krajowej. Co więcej, na 32 872 zdających nową maturę w województwach pomorskim i kujawsko-W dniach 7-10 września bieżącego roku w Krynicy odbywało się XV Forum Ekonomiczne. W jednym z paneli, w których miałem przyjemność uczestniczyć, dyskutowano tak zwany problem dyslokacji przemysłu na obszary Europy Środkowej i Wschodniej. Powiedziałem wówczas, że tak długo będziemy mogli liczyć na inwestycje w naszym kraju wysoko zaawansowanych technologicznie przedsiębiorstw, jak długo będziemy mogli zapewnić wysoko wykwalifikowane kadry dla tego przemysłu . W lipcu i sierpni odwiedzali Politechnikę Gdańską potencjalni, poważni inwestorzy z branży mechanicznej, tele­komunikacyjnej i informatycznej z USA i Republiki Federalnej Niemiec. Pierwsze i podstawowe pytanie, które zadawali rektorowi, dotyczyło liczby absolwentów opuszczających corocznie mury naszej uczelni i kierunków prowadzonych przez nas studiów.

Jeżeli chcemy sprostać wyzwaniom XXI wieku i budować w województwie pomorskim gospodarkę opartą na wiedzy oraz społeczeństwo informacyjne, to musimy zdecydowanie zwiększyć liczbę studentów na kierunkach ścisłych, przyrodniczych i technicznych. Nie da się tego zrobić bez dobrej szkoły podstawowej, a przede wszystkim bez gimnazjum i szkoły średniej. Rozmawiamy na ten temat zarówno z marszałkiem województwa, jak i z prezydentami miast i przedstawicielami kuratorium. Nie ma między nami sporu. Wszyscy wyznajemy pogląd, iż należy zwiększyć liczbę młodzieży w klasach o tak zwanym profilu matematyczno-fizycznym, problem jedynie w tym, jak to zrobić.

Od wielu lat w różnych miejscach, w różnej formie i z różnym skutkiem staram się popularyzować osiągnięcia nauk technicznych i przyrodniczych, wychodząc z założenia, że nowoczesny człowiek, dzień i noc otoczony setkami różnych systemów technicznych, może będzie się chciał dowiedzieć czegoś na temat całej tej „technosfery”, by nie popadać w stan depresji, gdy zawiedzie komputer, odmówi posłuszeństwa samochód lub zacznie szwankować nowej generacji sprzęt gospodarstwa domowego.

Od wielu lat powtarzam, że inżynier może być poetą, ale poeta nie może być inżynierem i staram się przełamać pewien stereotyp, który zakorzenił się w naszym kraju. Stereotyp ten nakazuje szanować i doceniać dzieła artystów, poetów, wodzów oraz polityków, natomiast z lekceważeniem traktuje dokonania techników. Ale to przecież przede wszystkim dzieła inżynierów przeobraziły cały nasz świat w tak radykalny sposób, że warunki życia dzisiaj są całkowicie odmienne od warunków życia pokolenia naszych dziadków i rodziców.

Nikt logicznie myślący nie może zaprzeczyć, że pierwotnym źródłem rzeczywistych dochodów całych narodów jest produkcja dóbr materialnych, zwłaszcza tych najbardziej innowacyjnych oraz usług (wspieranych nowoczesną technologią). Można zatem twierdzić, iż bogactwa krajów są w dużej mierze wynikiem pracy inżynierów, a ponad wszelką wątpliwość to właśnie ich dokonania stworzyły zręby współczesnej cywilizacji. A jednak o większości autorów tych dokonań nikt nic nie wie i co więcej – wcale się tego faktu nie wstydzi!

Żeby o tym przekonać, proponuję Czytelnikowi mały test: spróbujmy odpowiedzieć sobie na pytanie: Kim był John Bardeen? Mam wrażenie, że poza garstką fizyków, czytających ten tekst, niewiele osób zna prawidłową odpowiedź i zapewne nikt nie ma tego Państwu za złe. Natomiast gdyby ktoś z Państwa nie potrafił odpowiedzieć na pytanie, kim był Salvador Dali – to musiałby się wstydzić w każdym kulturalnym towarzystwie. Tymczasem Dali i Bardeen żyli i tworzyli mniej więcej w tym samym okresie, tyle że Dali malował obrazy, a Bardeen wynalazł tranzystor (i kilka innych doniosłych rzeczy, za co dwukrotnie, w latach: 1956 i 1972, dostał Nagrodę Nobla).

Świat bez dzieł Dalego, Picassa, Chopina czy też Ravela byłby zdecydowanie uboższy, bo każde dzieło sztuki wzbogaca i czyni go piękniejszym, ale na nasze życie nie miałoby to zasadniczego wpływu. Tymczasem bez tranzystora nie moglibyśmy przesyłać energii elektrycznej, nie byłoby dziś radia, telewizji, telefonów komórkowych, komputerów, elektronicznych zegarków, kamer i kuchenek mikrofalowych – w ogóle niczego, co ma jakikolwiek związek z elektroniką.

Dzięki temu wynalazkowi ludzkość wkroczyła w zupełnie nowy okres swoich dziejów, a jednak jego autor jest dzisiaj dla większości ludzi całkowicie nieznany – i w dodatku absolutnie nikt się tego faktu nie wstydzi!

W tym miejscu przytoczę jeszcze kilka zdań na ten temat za Johnem Brockmanem, wybitną postacią amerykańskiego życia kulturalnego i intelektualnego, należącą do grona pionierów interdyscyplinarnej współpracy w nauce, sztuce i biznesie. John Brockman w swej książce „Nowy renesans, granice nauki” pisze między innymi, cytuję: „W XV wieku termin „humanizm” stał się elementem renesansowej wizji świta stanowiącego intelektualną całość. Florentyński szlachcic czuł, że lektura Dantego, której nie towarzyszy zainteresowanie nauką i techniką, to zbyt mało, to absurd. Leonardo był wielkim artystą, wielkim uczonym i wybitnym konstruktorem. Michał Anioł był, być może, jeszcze wspanialszym artystą i inżynierem. Obaj byli geniuszami, holistycznymi gigantami. Nie do pomyślenia było dla nich, że może być uznany za humanistę ktoś, kto lekceważy cały dorobek nauki i techniki. Nadszedł czas, by powrócić do tej całościowej wizji.

Tymczasem w XX wieku, w epoce wielkiego postępu naukowego, zamiast naukę i technologię umieścić w centrum naszego intelektualnego świata – poprzez stworzenie systemu edukacyjnego, w którym nauki ścisłe i przyrodnicze traktowane byłyby na równi z literaturą i sztuką – oficjalna kultura wyższa po prostu wyrzuciła je poza nawias. Uczeni humaniści postrzegają technikę wyłącznie jako narzędzie, a ponieważ to oni tworzą elity uniwersyteckie, udało im się sprawić, że nauki ścisłe znalazły się poza kanonem wykształcenia i kanonem „sztuk wyzwolonych”, a w ten sposób również poza horyzontem myślowym wielu młodych ludzi.

Istnieje podstawowe rozróżnienie między piśmiennictwem naukowym z obszaru nauk przyrodniczych i ścisłych a tym, co wywodzi się z dyscyplin, które same tworzą dla siebie przedmiot dociekań i przy tym (najczęściej) koncentrują się na egzegezie prac myślicieli epok minionych. W humanistyce nikt nie oczekuje systematycznego postępu, tu dawne pomysły i idee innych przetwarzane są wciąż na nowo, podczas gdy w naukach ścisłych czy przyrodniczych stale pojawiają się nowe i lepsze pytania, a problemy wciąż ulegają przeformułowaniu. I pytania formułowane są po to, by znaleźć na nie odpowiedzi – uczeni znajdują je i idą dalej. Tradycyjny humanistyczny establishment w tym czasie kontynuuje swe pozornie głębokie, a w istocie peryferyjne i hermetyczne spory. Cóż, pozostaje tylko zadumać się nad licznymi krytykami sztuki, którzy nie mają pojęcia o podstawach percepcji wzrokowej, krytykami literackimi ze szkoły konstruktywistycznej, nie wykazującymi najmniejszego zainteresowania tym, co o naturze ludzkiej ma do powiedzenia współczesna antropologia, czy przeciwnikami genetycznie modyfikowanej żywności i pestycydów, którzy nie mają bladego pojęcia o chemii, genetyce i ewolucji”. Koniec cytatu.

Ze swej strony pragnę jedynie dodać, że w tym kontekście możemy zrozumieć, dlaczego przychodzi nam żyć w czasach, gdy etyka nie nadąża za nowoczesną technologią.

W sierpniu rząd ogłosił „Strategię rozwoju edukacji na lata 2007-2013”, z której do opinii publicznej przedostał się jeden element – powszechna opłata za studia. Jest rzeczą oczywistą, że zdobywanie wiedzy i kwalifikacji na studiach kosztuje. Nie wolno jednak zapomnieć, że dobre i właściwe wykształcenie to kapitał nie tylko dla tego, kto je zdobywa, ale przede wszystkim dla ekonomicznych podstaw funkcjonowania państwa i społeczeństwa. Dziś najbardziej konkurencyjne gospodarki to te oparte na wiedzy, a ich filarami są edukacja, nauka oraz rozwój technologii informatycznych.

Ze względu na strategiczne znaczenie edukacji w dzisiejszym świecie władza publiczna musi skutecznie pełnić funkcję głównego organizatora i instytucji finansującej proces kształcenia. W Polsce, wciąż jeszcze dzielonej na regiony kategorii A, B czy C, stymulowanie przez państwo musi obejmować choćby kwestię dostępności studiów, poziomu i jakości kształcenia, sposobu finansowania edukacji, a także mechanizmu wspierania młodzieży szczególnie uzdolnionej. Trzeba ponadto odpowiedzieć na pytanie, w jakim stopniu wprowadzenie płatnych studiów może stanowić barierę dla wielu zdolnych a niezamożnych młodych ludzi. Czy jest więc zasadne wprowadzanie opłat za studia w kraju, gdzie system stypendiów dla studentów jest ubogi i słaby, a kredyt często niemożliwy do uzyskania czy spłacenia?

W opublikowanej strategii rząd wyraża niezadowolenie, między innymi „z niskiego wskaźnika umiejętności uczniów w zadaniach wymagających twórczego myślenia”, z „braku należytego wykorzystania potencjału badawczego uczelni”, z tego, że w Polsce zbyt powoli przybywa samodzielnych pracowników nauki, koniecznych, by wyższa edukacja miała porządny poziom. Ale to nie jest problem samoistny. Należy postawić pytanie: co jest przyczyną takiego stanu. Przyczyn jest wiele, jednakże podstawowe to:

– od wielu lat finansowanie nauki i edukacji pozostaje na niedostatecznym poziomie

– pojęcie misji oraz filozofia propaństwowa to dzisiaj na pewno niemodne i prawie zapomniane pojęcia.

W ciągu ostatnich dziesięciu lat nakłady na naukę w polskim produkcie narodowym brutto zmalały o ponad jedną trzecią, a nakłady na oświatę o blisko jedną czwartą. Udział nakładów na szkolnictwo wyższe wzrósł o 30 procent, ale jednocześnie liczba studentów wzrosła czterokrotnie. Polacy zaczęli doceniać znaczenie wykształcenia i chcą się uczyć, nawet ponosząc ogromne wydatki, natomiast państwo nie rozumie wagi problemu i próbuje na oświacie oszczędzać. Oszczędności można się starać tłumaczyć niżem demograficznym, ale jest to kiepskie tłumaczenie, zważywszy, że dwukrotnie wzrósł procent maturzystów w ich grupie wiekowej, a procent studiujących blisko czterokrotnie.

Rozstrzygając dylematy tworzenia budżetu państwa – komu zabrać albo jakie jeszcze dorzucić obciążenia podatkowe – należy pamiętać, że inwestowanie w edukację i w naukę to inwestowanie strategiczne, które jest wyjątkowo korzystne, zaś zaniedbania w tej dziedzinie pociągają za sobą koszty wręcz nieobliczalne. Nieinwestowanie w naukę i edukację to inwestowanie w ignorancję.

Lansowana ostatnio w niektórych mediach teza, że edukacja bezpłatna znaczy marna, jest z gruntu fałszywa. Cóż to znaczy, że mamy marnych lekarzy, farmaceutów, inżynierów, fizyków czy też informatyków, z których prawie wszyscy studiowali na uczelniach publicznych, nie płacąc czesnego?

Ostatnio często podawana jest informacją o tym, że za studia w Polsce płaci tylko młodzież pochodząca z małych ośrodków i ubogich rodzin. Poniżej przytaczam fragment wywiadu Ewy Milewicz z księdzem Sławomirem Kokorzyckim (proboszczem z Korytowa, w Zachodniopomorskiem), opublikowanego w „Gazecie Wyborczej” 7 sierpnia 2005 roku.

O wprowadzeniu powszechnej odpłatności za studia w naszym kraju będzie można poważnie rozmawiać wówczas, gdy określimy, w jakim stopniu czesne uzupełniłoby nakłady państwa na edukację, a w jakim je zastąpiło. A przede wszystkim dyskusja taka będzie poważna i odpowiedzialna wówczas, gdy zbudujemy realny i szeroki system stypendialny lub inny system wsparcia finansowego, umożliwiający wyrównanie szans w dostępie do edukacji osobom w trudnej sytuacji materialnej. Mam tu na myśli stypendia rządowe, samorządowe, municypalne, i to zarówno socjalne, jak i naukowe, oraz wiele innych form wsparcia, z powodzeniem funkcjonujących na całym świecie, takich jak stypendia fundowane przez firmy, ustanawiane przez różne fundacje, instytucje, w tym również kościoły, czy efektywne instrumenty finansowe, takie jak możliwe do spłacenia po zakończeniu studiów kredyty, które są jeszcze realne do uzyskania przez studentów.

Z księdzem Sławomirem Kokorzyckim dla „Gazety Wyborczej” rozmawia Ewa Milewicz

– Skutecznie zachęca Ksiądz swoją młodzież z terenów popegeerowskich do studiowania. Jak Księdzu podoba się pomysł MENiS wprowadzenia płatnych studiów wraz z rozbudowanym systemem stypendiów?

– Nie podoba mi się. Niech zostanie tak jak jest. Płatne to powinno być powtarzanie roku, poprawki egzaminów, ale same studia na uczelniach państwowych niech zostaną bezpłatne. Nie wierzę w sprawiedliwy system stypendialny w Polsce. Zasiadam u nas w Choszcznie (Zachodniopomorskie) w powiatowej komisji stypendialnej i wiem, jak trudno się przyznaje stypendia. W Polsce takie rzeczy są wyjątkowo uznaniowe. (…)

– Ilu jest studentów w Księdza parafii?

– 35. W tym pięciu na płatnych zaocznych, a reszta – na bezpłatnych. Teraz dostało się na studia pięć osób. To razem jest 40.

– Z jakich są rodzin?

– Na ogół bezrobotnych. U nas jest ponad 60

– Jak się im udaje dostać?

– Mają dobre wyniki. Wiedzą od najwcześniejszej młodości, że uczenie się opłaca i że nie mają innej drogi niż nauka. Nowa matura bardzo im ułatwia dostawanie się na studia.

– W czym ta nowa jest lepsza od starej?

– Wyniki są obiektywne. Nie da się ich naciągnąć.

– Nie uważa Ksiądz, że dzieci z zamożnych domów dostają się na bezpłatne studia, a dzieci z gorzej sytuowanych na te płatne?

– Nie. Często te dzieci z rodzin zamożnych, inteligenckich są leniwe. Nasze z biednych domów są ambitne. Trzeba im trochę pomóc materialnie, ale one gryzą te książki i sobie radzą.

Źródło: „Gazeta Wyborcza”, 7 sierpnia 2005 r.

Nakłady na naukę i oświatę nie są wydatkami konsumpcyjnymi, obciążającymi budżet, ale nakładami wpływającymi w sposób decydujący na rozwój kraju. Realizacja najważniejszego celu strategii lizbońskiej, czyli stworzenia przez kraje Unii Europejskiej konkurencyjnej gospodarki opartej na wiedzy, wymaga

dynamicznego rozwoju edukacji, nauki i technologii informatycznych. Te obszary aktywności powinny zapewnić gospodarce dopływ wykwalifikowanych kadr oraz nowoczesnych rozwiązań technologicznych. Jak wygląda sytuacja Polski w świetle powyższych postulatów? Wskaźnik scholaryzacji na poziomie wyższym osiągnął poziom 55 procent (wliczając młodzież kształcącą się w kolegiach i szkołach pomaturalnych), co zbliża nas do najbardziej rozwiniętych krajów (gdzie wynosi on blisko 60 proc.). Nadal jednak liczba osób z wyższym wykształceniem jest o połowę mniejsza niż w Europie Zachodniej, zaś prognozy demograficzne dla Polski wskazują, że liczba kandydatów na studia spadnie do poziomu 50 procent dzisiejszej liczby w ciągu najbliższych dziesięciu lat.

Od kilku lat na uczelniach mamy wolne miejsca na kierunkach ścisłych i technicznych, a lista rankingowa tak zwanych modnych kierunków studiów jest zbieżna z listą prezentującą stopę bezrobocia wśród ludzi z wyższym wykształceniem. A tymczasem w perspektywie kilku lat będziemy mieli lukę pokoleniową w grupie inżynierów, co grozi zapaścią naszej gospodarki .

Na podstawie tak zwanych ocen parametrycznych jednostek naukowo-badawczych przeprowadzonych przez Komitet Badań Naukowych można jednoznacznie powiedzieć, że w ciągu ostatnich czterech lat dorobek nauki polskiej w 86 procentach stanowiła literatura i zdobywanie tytułów i stopni naukowych, a tylko 14 procent stanowiły wyniki w jakikolwiek sposób przydatne w praktyce. Jest to zdecydowanie zachwiana proporcja. Z drugiej zaś strony należy pamiętać, że w Polsce nie istnieją stymulatory ekonomiczne, które są potrzebne do wywołania zainteresowania przedsiębiorców wynikami prac naukowych. W Polsce nie ma rynku innowacji, ponieważ nie ma kapitału, który byłby temu rynkowi dedykowany. Jeżeli uczelnie wyższe i instytuty naukowo badawcze chcą generować innowacje i chcą komercjalizować wyniki swych badań naukowych, to muszą zdecydowanie podnieść świadomość środowiska akademickiego czy naukowego zarówno w zakresie przedsiębiorczości, wynalazczości i ochrony własności intelektualnej, jak i w dziedzinie własności przemysłowej.

Trzeba zmienić tradycyjne podejście do tego problemu i tworzyć firmy specjalizujące się w komercjalizacji wyników badań naukowych, transferze technologii i poszukiwaniu źródeł finansowania innowacyjnych produktów i procesów.

O trwałym rozwoju i dobrobycie społeczeństw decydują już dzisiaj tak zwane miękkie czynniki rozwoju – kapitał ludzki, a więc kwalifikacje i umiejętności; kapitał społeczny, a więc zaufanie i ścisła współpraca. Mówi się o „złotym trójkącie rozwoju”: władza publiczna – nauka – gospodarka. Powinniśmy o tym pamiętać i ze wszystkich sił budować go w naszym regionie.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Nie odrywać umiejętności od wiedzy

Czyli o edukacji, przekłamaniach i stereotypach na temat nauki i perspektyw życiowych pomorskich absolwentów z profesorem doktorem hab. Andrzejem Ceynową , rektorem Uniwersytetu Gdańskiego, rozmawia Dawid Piwowarczyk.

– Jak Pan ocenia stan pomorskiej edukacji?

– Na poziomie kraju średnio. Jeżeli popatrzymy na wyniki matur, to widzimy, że absolwenci są gorzej przygotowani do przejścia na studia. Ale nie sądzę, by było to wynikiem złej pracy nauczycieli. Po prostu to wynik chronicznego niedoinwestowania.

Jeżeli porównamy się do innych, to nasi absolwenci są znacznie powyższej średniego poziomu europejskiego. Młodzi ludzie z Pomorza dysponują większą wiedzą na wejściu, są bardziej zmotywowani, są ludźmi lepiej przygotowanymi do samodzielnej pracy niż ich koledzy z Europy Zachodniej. I tutaj znowu warto popatrzyć na dane statystyczne. U nas siedemdziesiąt procent studentów kończy edukację w terminie, w Niemczech jest dokładnie na odwrót – nawet osiemdziesiąt procent po terminie.

– Ale Niemcy już odchodzą od tych rozwiązań. Nauka również u nich zaczyna odgrywać większą rolę.

– Tak. Wprowadzenie pewnych rozwiązań, na przykład odpłatności za dłuższe studia ma zniechęcać do „wiecznego studiowania”. Ale istnieje tam pewna „kultura studiowania”. Student sumienny traktowany jest jak ktoś, kto marnuje swoją młodość.

– Ale są też w Niemczech bardzo dobre uczelnie i kierunki, gdzie w wieku dwudziestu trzech lat robi się magisterium, a w wieku dwudziestu sześciu – doktorat.

– Ale to kwestia innej kultury na tych uczelniach czy kierunkach. I tam idą studiować osoby, które nie boją się ciężkiej pracy. Renoma studiów i perspektywy wynagradzają im jednak ten trud. Ale takie wydziały i tacy studenci to u nich jest wyjątek, to elita. U nas etos pracy studenckiej stoi jednak na zdecydowanie wyższym poziomie.

– Czy reforma edukacji była dobrą decyzją?

– Powiem w ten sposób: z wykształcenia jestem amerykanistą i temu, co się dzieje w Stanach Zjednoczonych, przyglądam się od trzydziestu lat. I dobrze znam Amerykę, i to nie tylko z daleka. I kiedy kilka lat temu minister Hendke zachwalał amerykański system edukacji, to wpadłem w przerażenie. Jest to system zły i mówią o tym nawet sami Amerykanie. I wprowadzanie modelu choćby tylko podobnego do amerykańskiego musi doprowadzić – przy takim programie, jaki dzisiaj obowiązuje w polskiej szkole – do szybkiego i drastycznego spadku poziomu wykształcenia absolwentów naszych szkół średnich. Uważam, że poprzedni system był dobry, wprawdzie nie wykorzystywał najnowszych metod nauczania, ale był to system, który wypuszczał osoby z wystarczającym poziomem wiedzy. Z wiedzą pozwalającą na tej podwalinie budować, a nie tworzyć coś na uczelni od nowa, bo na to nie ma czasu. Muszę powiedzieć, że jestem zadowolony, że moje dzieci są już na studiach – a nie korzystają z „dobrodziejstw” nowego systemu, bo wierzę, że są lepiej przygotowane do studiowania, do pracy. I to nie tylko w Polsce, lecz także w Europie. Bo należy pamiętać, że jesteśmy częścią wielkiego europejskiego rynku pracy. Gdy ktoś pracuje dwa, trzy lata za granicą, to nie godzi się już nazywać tego emigracją zawodową. Mamy jeden rynek pracy i to od nas zależy, czy chcemy pracować w Gdańsku, Warszawie, czy w Londynie lub Paryżu. To dla tego rynku przygotowujemy absolwentów. Polska jest już częścią zintegrowanego rynku pracy.

– Czyli, zważywszy na wady wprowadzonych rozwiązań, czeka nas wkrótce kolejna reforma na poziomie szkolnictwa średniego?

– Tak. Poziom się obniża i polskim studentom trudno będzie utrzymywać obecne świetne wyniki, gdy lokują się w najlepszej dziesiątce grup studentów. Oczywiście, każda generacja mówi, „gdy my się uczyliśmy, to była prawdziwa nauka, teraz to jest do kitu, teraz to jest źle. Gdyby nasze dzieci, wnuki miały studiować w naszych czasach, nie miałyby takich wyników jak my”. To opinia ludzi, którzy nie mają kontaktu z nauką. System się zmienia. Mnie uczono dobrze jak na tamte czasy. My się zmieniliśmy, zmienił się świat, nauka i tamtego nie można kontynuować, należy modyfikować metody, tematykę nauczania. Nie wolno jednak wprowadzać zmian, które będą zachęcały uczniów i studentów do lenistwa intelektualnego. Należy promować to, żeby się rozwijać, „wiedzologia” to najgorszy typ studiowania. Ideałem byłoby kształcenie umiejętności. Ale nie da się kształcić umiejętności w oderwaniu od wiedzy.

– Ale dane, że Polacy mają gorsze średnie wyniki, to też efekt tego, że studiuje coraz większa rzesza młodych osób.

– To się zgadza. W sposób gwałtowny przyrósł odsetek młodzieży, która studiuje. Kilkanaście lat temu dwadzieścia procent, a teraz pięćdziesiąt pięć procent kończących szkołę średnią zaczyna studia. I jeżeli założyć, że krzywa Gaussa jest prawdziwa, to logiczne jest to, że średni poziom wiedzy dla pięćdziesięciu pięciu procent na pewnie będzie niższy niż średni poziom dwadziestu procent najzdolniejszych. I o tym trzeba też pamiętać, mając jednak na uwadze, że to nie tylko statystyka. O decyzji dotyczącej wiedzy bardzo często decyduje wiele elementów. Również kształcenie za granicą jest determinowane przez własne oczekiwania studenta, jego pochodzenie et cetera. Tylko osoba „na poziomie” może zrozumieć, że obycie się z inną kultura daje coś, co naprawdę trudno przecenić. Dlatego tak ważne i pozytywne skutki może przynieść nawet półroczny wyjazd za granicę w ramach wymian studenckich.

– Wracając do reformy, czy to nie błąd, że nie zmieniono filozofii nauczania?

– Tak, zdecydowanie większy nacisk powinien być położony na kształcenie umiejętności logicznego myślenia, uczenia się, a nie „wkuwania”. Powinno też być promowane kształcenie kolektywne. Są przynajmniej dwie przyczyny, dla których musimy iść w tym kierunku. Po pierwsze, okres samotnych strzelców już się skończył. Jeżeli ktoś nie posiada umiejętności współpracy, to nie odnajdzie się w organizacji, firmie. Tam coraz częściej tworzy się grupy zadaniowe. A sukces zależy od współdziałania. Jeżeli się tego nie umie, to zostanie się przez grupę odrzuconym. Po drugie, technika jest teraz tak skomplikowana, że powierzenie rozwiązania zadania ludziom tylko z jednej wąskiej dziedziny musi spalić na panewce. Postęp powoduje, że nie jesteśmy w stanie poznać dobrze nawet jednego całego wycinka, a co dopiero całej wiedzy w ramach danej nauki. To wymusza, że zespoły z jednej strony rozrastają się, a z drugiej muszą być interdyscyplinarne. W takich zespołach często musi być psycholog, ktoś od zarządzania – ktoś, kto kiedyś w ogóle nie byłby brany pod uwagę jako członek zespołu. Przy realizacji dużych projektów już od początku musi być też wyznaczona osoba, która będzie badała, czy będzie potencjalne zastosowanie, czy będzie rynek na dany produkt, usługę. Musi być wreszcie ktoś, kto będzie promował projekt, dbał o zapewnienie mu finansowania. Tak więc zespoły są całkiem inne niż dziesięć, piętnaście lat temu.

– Coraz częściej podnosi się zarzut zbytniego sformalizowania systemu edukacji.

– To jest błąd tragiczny. Wynika on z dwóch spraw, które się ujawniły w szkolnictwie wyższym pod rządami ustawy o szkolnictwie wyższym z dziewięćdziesiątego roku. Ustawa ta dawała uczelniom wyższym dużą swobodę co do decyzji w sprawie majątku, powoływania nowych kierunków et cetera. I pole manewru dla władzy centralnej gwałtownie się skurczyło i w zasadzie nie było kim rządzić. Władza ma to do siebie, że lubi rządzić i „mądrzy ludzie” władzy znaleźli, że ustawa nie przewidywała pełnej swobody co do kształtowania programów i przedmiotów. I ustalili nam nasi mądrzy: przedmioty, dyscypliny a nawet nazewnictwo i wymiar godzinowy. Dali nam standardy i w tej chwili w zasadzie większość spod sztancy. Bardzo podobała mi się nieformalna wypowiedź jednego z naszych ministrów edukacji, który powiedział, że patrząc od strony przestrzegania przepisów – pod względem formalnym – najbardziej przestępczą szkołą, która wszystko robi nielegalnie, ale jednocześnie ma najlepsze wyniki, jest Szkoła Główna Handlowa.

– Bo proponują programy autorskie…

– …których nie akceptuje ministerstwo.

– A system punktowy?

– Jest to dobre rozwiązanie. To się robi, by osiągnąć porównywalność wiedzy, a nie przedmiotów.

– Ale ten system u nas faktycznie nie spełnia swojego zadania?

– Nie, nie byłbym aż tak stanowczy w sądach na jego temat. Ten system ma pozwalać studentom pokazywać, ile i jakiej wiedzy zakumulowali. Ale u nas zamiast wiedzy mamy ścieżki i standardy. Punkty są kwiatkiem do kożucha, którego nikt nie szanuje i na który nikt nie zwraca uwagi. Jest potrzebne tylko w trakcie wymiany zagranicznej.

– Idea zatraciła swoją istotę, a może ze swej natury jest błędna?

– Nie, nie. Metoda punktów transferowych od kilkunastu lat sprawdza się w Stanach, w Wielkiej Brytanii. Ale tam liczba punktów za dany przedmiot jest kalkulowana nie tylko przy uwzględnieniu liczby godzin, lecz także głównie w oparciu o ocenę pracy studenta. U nas system uległ wypaczeniu. Liczy się to, jakie profesor ma wyobrażenie o stopniu trudności swojego przedmiotu i jak on jest kosztowny i na tej podstawie nadaje się punkty. Nie patrzy się na to, czy to poziom podstawowy, czy zaawansowany. A jeżeli chcemy postawić ten system na nogach, to musimy zacząć oceniać pod kątem studenta – ile spędził godzin w laboratorium, w bibliotece, żeby zaliczyć przedmiot.

– A wracając do edukacji w skali makro. Co Pan Rektor sądzi o szkołach wyższych niepublicznych, czy są one potrzebne?

– Tak, są. Jesteśmy na siebie skazani, skazani na współpracę. Ale należy wiedzieć, że dokonuje się proces naturalnego rozwarstwiania. I to zarówno wewnątrz szkolnictwa publicznego, jak i niepublicznego. Polega to na tym, że i tu, i tam pojawiają się szkoły na wysokim poziomie, w których są prowadzone badania, gdzie rady jednostek mają uprawnienia nadawania tytułów doktorskich. Ale też wykształca się – jak w zawiesinie – pewna ilość szlamu, który opada na samo dno. I mam nadzieje, że znajdzie się tam tak szybko, jak może, żeby nie szkodzić młodzieży. I to dotyczy i szkolnictwa publicznego, i niepublicznego.

– Jak więc można odróżnić ziarno od plew?

– Można bardzo wiele złego powiedzieć o rankingach. Ale mają one jedną zaletę – są i pozwalają w jakimś stopniu ocenić jakość kształcenia oferowanego przez szkoły. Nie są to rankingi wyssane z palca. I nie należy nimi całkowicie pogardzać. U nas są one młode i przez to często ułomne. Ale uczniowie, dyrektorzy, rodzice, wszyscy mają większe możliwości oceny i podejmowania lepszych decyzji. Ale wracając do szkolnictwa wyższego. Jak się przyjrzeć, to można zauważyć, że – podobnie jak to się stało już dużo wcześniej na rynkach edukacyjnych Stanów Zjednoczonych czy Europy Zachodniej – są w poszczególnych naukach i kierunkach grupy szkół klasy „S” – zazwyczaj jeden, dwa ośrodki w „drugiej lidze”, są też ośrodki bardzo dobre i renomowane, zazwyczaj trzy, cztery, które konkurują między sobą, i potem „trzecia liga”, która nie zagraża pierwszym dwóm i rywalizująca tylko między sobą. I wszyscy wiedzą, że to nie są szkoły najmłodsze, słabe kadrowo. Inaczej to wygląda, gdy przechodzimy do oceniania wydziałów czy kierunków. Nawet słaba szkoła może mieć kierunek czy wydział należący do najlepszych w Polsce. Ale i Kraków czy Warszawa może mieć kierunki i instytuty na niskim poziomie. A wynik ciągną najlepsze wydziały, biblioteki. I to dobrze, bo dobra biblioteka to jest ważny czynnik.

– I ten proces „wytrącania się” będzie trwał dalej?

– Tak, będzie coraz większa polaryzacja. Szkoły prywatne będą w głównej mierze dostarczycielami studentów pierwszego stopnia, a te najlepsze uniwersytety będą się upodobniały do – jak to nazywają Amerykanie – uniwersytetów badawczych pierwszego i drugiego stopnia, które kształcą na poziomie magisterskim i doktoranckim.

– A co Pan Rektor sądzi o propozycji wprowadzenia odpłatności za studia? Czy to rzeczywiście stworzy podstawy do wyrównania szans?

– Nie powinno się pytać o odpłatność, ale o poziom pomocy dla studentów. O poziom pożyczek, kredytów i stypendiów. Dopiero jak ten system będzie bardzo dobrze rozwinięty, to na drugim etapie będzie można mówić o formalnym wprowadzeniu odpłatności. Podkreślić chciałbym tutaj słowo „formalnej”, bo nieformalna już dawno istnieje. Studenci muszą się utrzymać, muszą kupić podręczniki, inny sprzęt – to wszystko kosztuje. Bezpośrednie koszty związane ze studiami ciągle rosną. Ogromna większość szkół kupuje książki tylko na badania, a podręczników dla studentów nie ma. Wprowadzanie odpłatności częściowej nie stwarzałoby dla olbrzymiej większości studentów bariery finansowej, ale zbudowałoby koszmarną barierę psychologiczną. Dlatego, że gdyby studia miały być opłacane ryczałtowo i kosztować około dwustu złotych za miesiąc, to nie jest to wiele, jeżeli się przyjmie, że już teraz student na swoje utrzymanie potrzebuje miesięcznie od dziewięciuset do półtora tysiąca złotych, ale psychologicznie byłaby to wielka bariera dla studentów i ich rodziców.

– Ale czy nie byłby to mechanizm powstrzymania odpływu absolwentów? Teraz bardzo często my, jako państwo, inwestujemy duże środki w edukację młodego człowieka, który zaraz po studiach wyjeżdża za granicę. Sfinansowaliśmy jako państwo jego edukację, a nie mamy z tego pożytku. Może to jest zbyt duże marnotrawstwo naszych wspólnych publicznych pieniędzy?

– Nie zgodzę się z takim poglądem. To byłaby teza prawdziwa, gdybyśmy przyjęli, że absolwent do końca życia będzie pracował w swoim wyuczonym zawodzie. Tak nie jest. Wiemy, że będzie zmieniał swój zawód trzy do siedmiu razy, zanim przejdzie na emeryturę. Okres ważności wykształcenia gwałtownie się skraca i wynosi obecnie pięć do dziesięciu lat. Młodzi ludzie skazani są na ciągłe dokształcanie. Nie można mówić o edukacji w kategorii straty. Czy stratą jest to, że kształcimy filozofów?

– Nie sądzę. Gdyby popatrzeć na doświadczenia na przykład angielskie, to właśnie ludzie z takim wykształceniem często robią błyskotliwe kariery w organizacjach międzynarodowych i koncernach.

– Dziękuję bardzo, bo dokładnie to chciałem powiedzieć. Tu nie chodzi o to, jaki kierunek kto skończył, ale o to, co potem sobie do tego dobuduje. Ja jestem anglistą, a moi magistranci sprzedają ropę, sprowadzają kawę z Brazylii, prowadzą transakcje w bankach w Szwajcarii, pracują na Wall Street, jeden z nich jest szefem działu kadr w dużym międzynarodowym koncernie. I to są angliści. To co pan powiedział, że jeżeli w Stanach czy Anglii wielkie międzynarodowe firmy mówią: my chcemy ludzi z wyobraźnią i precyzją myślenia, a prowadzenie rachunków, sprawy administracyjne przekażemy innym, wyspecjalizowanym komórkom lub sami nauczymy tych ludzi naszej kultury korporacyjnej, to znaczy, że tradycyjny sposób myślenia, w którym liczy się pierwszy – wyuczony – zawód, odchodzi do lamusa. Tak naprawdę obecnie najbardziej liczą się samodyscyplina, przedsiębiorczość, umiejętność odnajdywania się w nowych sytuacjach, umiejętność rozwiązywania problemów, a nie znajdowania kłopotów. I to jest nasza wada. Mówimy: mamy kłopot. Mam kłopot, to się martwię. Amerykanin mówi „mam problem”. A jak mam problem, to szukam rozwiązania.

– Ale wracając do systemu. Czy słabość szkolnictwa nie wynika z małej mobilności kadry naukowej, z tego, że nie chce się ona dokształcać? Dba o swoje interesy, a nie dydaktykę i studenta.

– Jest tak, ale nie do końca. Na uniwersytecie pracuje tysiąc sześciuset nauczycieli. Tych tak zwanych intelektualnych i naukowych leniuchów jest dużo, bo około dwudziestu procent. To oni powodują, że nauczyciele akademiccy dostają złe opinie, bo studenci o nich mówią. Bo ci, którzy coś robią, są traktowani jako normalni i nie ma co o nich mówić. Bardzo rzadko nagradza się dobrych dydaktyków za osiągnięcia naukowe, publikacje, wynalazki. Nagrody za osiągnięcia dydaktyczne „zdarzają się”. Ale bardzo rzadko i w niewielu szkołach istnieją formalne sposoby nagrodzenia dobrego dydaktyka. A proszę mi wierzyć, że to nie będzie ktoś, kto czyta z notatek sprzed dwudziestu lat, który pracuje na pięciu etatach. To będą ludzie, którzy lubią studentów, pracę z nimi. Którzy lubią prowokować studentów do myślenia, do rozwiązywania problemów. Ktoś, kto potrafi nauczyć swoich wychowanków myślenia, a nie automatycznego przytakiwania. Ale, niestety, są też źli nauczyciele.

– To czy nie popełnia tu Pan Rektor grzechu zaniechania? Nie powinien tym trzystu pracownikom podziękować?

– Absolutnie powinienem to zrobić.

– Ale..?

– Wielu rektorów by to zrobiło, gdyby nie kodeks pracy i ustawa o szkolnictwie wyższym, która dała nauczycielowi akademickiemu praktycznie pracę do emerytury i praktycznie chroni ich przed oceną i weryfikacją. Ja zgodnie z prawem nic nie zrobię z doktorem, który mi mówi: „Przecież ja piętnaście lat temu opublikowałem artykuł na ten temat, a uczę tego samego. To co ja bym miał więcej jeszcze publikować?”. To jest autentyczny przypadek i ten człowiek nie wiedział, dlaczego ja go wyrzucam z pracy.

– To straszne

– To są na szczęście jednostkowe przypadki.

– Ale czy to nie jest tak, że kadra wzajemnie się wspiera.

– Tak było na początku, gdy na liście Komitetu Badań Naukowych był na przykład „Przegląd Strażaka”. Teraz to się już nie zdarza. Jeżeli coś się znajdzie w marnym czasopiśmie, to nikt tego nie zacytuje. W sensie naukowym opłaca się publikować w jak najlepszym czasopiśmie. Opłaca się nawet poczekać, aby jakiś artykuł ukazał się nawet za rok. Bo ja się będę mógł chwalić, koledzy to zauważą i będę miał cytowania.

– Ale mobilność to jest problem?

– Proszę zobaczyć, jak wygląda obecnie kariera naukowa. Jeszcze przed doktoratem albo zaraz po doktoracie młody pracownik naukowy wyjeżdża na rok, dwa na pobyt w jakimś renomowanym ośrodku akademickim na świecie. Potem powrót, by w dwa, trzy lata zrobić następny stopień. Ale te międzynarodowe kontakty już procentują, tutaj na miejscu można już robić projekty międzynarodowe. Wyjazdy są często tylko po to, by poznać się osobiście i stanąć twarzą w twarz z ludźmi, z którymi współpracuje się już od dłuższego czasu. Na konferencjach rzadko dowiadujemy się czegoś nowego. Najczęściej już wcześniej wymieniamy się tą wiedzą.

– Czy nie powinno być obowiązku przechodzenia na inne uczelnie, tak by w obcym środowisku weryfikować swoją wiedzę i udowadniać swój poziom?

– Prawda, ale to bardzo seksistowskie. Jeżeli by wprowadzić taki system obligatoryjnie, to poza nim znalazłaby się duża cześć naszych pań naukowców. One chcą godzić pracę naukową z życiem rodzinnym. Ale dzieci powodują, że nie są mobilne. Więc nie możemy tak zmodyfikować systemu, żeby te osoby postawić przed wyborem albo rodzina, albo kariera naukowa. To się da godzić, a później z biegiem lat mobilność wzrasta. I w wieku czterdziestu paru lat można sobie pozwolić na wyjazd, ale wtedy to już nie jako „wyrobnik”, ale jako „visiting profesor”.

– Czy dużą wadą polskiej edukacji nie jest zbyt mała współpraca z rynkiem pracy i biznesem?

– To prawda. Są tu dwa proste powody. Istnieje mit, że biznes zamawia badania, że system badawczy pracuje na ich potrzeby. To jest koszmarna nieprawda. Badania zamawiają wielkie koncerny i firmy. Małe firmy nie inwestują w badania i nie zlecają ich uczelniom – ich na to nie stać. Wyjątek stanowią firmy offspinowe, wymyślone przez naukowców i studentów. Inne małe i średnie firmy w swojej przytłaczającej większości nie inwestują znaczących kwot w finansowanie badań na uczelniach. I tak się dzieje na całym świecie. Solidny kawał tego, co niemiecki przemysł przekazuje na badania, pochodzi od dziesięciu największych korporacji w Niemczech. Jeżeli my będziemy mieli korporacje jak Bosch i wydatki na badania wtedy nie podskoczą, to będziemy mogli powiedzieć, że coś jest nie tak. Po drugie, przy słabości finansowania, przy takich rozwiązaniach finansowych nie ma mowy o efektach. Państwo daje obecnie od 0,3 do 0,35 procent PKB na badania, gdy tymczasem ocenia się, że nakłady na poziomie 0,4 procent PKB pozwalają tylko na odtworzenie warsztatu badawczego. Ocenia się, że pierwsze pozytywne oddziaływanie nauki na gospodarkę jest obserwowane, gdy nakłady przekraczają jeden procent PKB, czyli w naszych warunkach musiałby nastąpić trzykrotny wzrost nakładów.

– Ale może jest tak marnotrawimy nawet to, co mamy?

– Tak, rzeczywiście się zdarza. Konkretny przykład: jest profesor, który ma istotny wynalazek w rezonansie magnetycznym. Przychodzi do mnie i mówi: „Żebym ja to mógł spieniężyć, to na dodatkowe badania i patenty potrzebuję jeszcze dwa miliony euro”. A ja mogłem mu dać maksymalnie sto pięćdziesiąt tysięcy. Więcej nie miałem możliwości.

– A może trzeba było sięgnąć poza uczelnię?

– Nie ma takich prostych mechanizmów. Ostatecznie profesor dostał za swoje odkrycie doktorat honoris causa w Paryżu. Amerykanie przez rok toczyli z nim spór, ale w końcu przyznali, że to my byliśmy autorami. Ale i tak pokazali nam figę, bo nie mieliśmy pieniędzy, żeby wykupić patent i go utrzymać. Tak więc mamy osiągnięcia, ale tracimy wielkie pieniądze, bo nie ma systemu przekuwania osiągnięć na wyniki finansowe.

– Jak to można zmienić?

– Może warto by było pomyśleć nad przejęciem obowiązku finansowania opłat patentowych wynalazków przez ministerstwo edukacji. Ja, jako prorektor do spraw nauki, nie mogłem wydawać trzystu tysięcy na patenty przy budżecie badawczym 3,2 miliona złotych. A dla państwa i ministerstwa, nawet gdy kwotę trzystu, czterystu złotych na rok pomnożyć przez 150 szkół i ośrodków naukowych, to dalej byłby to niewielki wydatek. A liczba patentów by wzrosła wielokrotnie.

– Ale oceniając kontakty na linii uczelnie-biznes, to czy to nie jest tak, że szkoła sama w jakiejś mierze jest sobie winna. Szkoły amerykańskie pomagają swoim absolwentom i pracownikom naukowym zakładać i prowadzić biznes, niejako przy okazji „hodując” sobie przyszłych klientów. Dlaczego uczelnia nie pomaga, nie stara się wychowywać klientów?

– To pytanie spóźnione o półtora roku…

– Wiem o inkubatorze…

– Działa już od ponad roku i mamy już w nim kilkadziesiąt przedsiębiorstw. Działa on pod naszą egidą, ale prowadzą go i oceniają efekty sami studenci. My tylko ułatwiamy im start, pomagamy lokalowo, mają dostęp do naukowców, do pomocy prawno-podatkowej. Kilka firm się już usamodzielniło i są wśród nich takie, które odniosły na tyle duży sukces, że ich właściciele stali się – a pamiętajmy, że to są bardzo

ludzie, nasi niedawni absolwenci – ludźmi zamożnymi.

– Czyli w tym zakresie jest Pan Rektor już zadowolony?

– Nie, to jeszcze za mało. Inkubator musi urosnąć kilkakrotnie. Ale cieszy mnie to, że są tam „łebscy” ludzie, którzy nie oglądają się na innych, którzy realizują swoje projekty z drobną pomocą, która ich uwalnia od pewnych biurokratycznych ograniczeń. Ale to nie wystarczy. Nie wszyscy nauczyciele rozumieją, że częścią wykształcenia powinna być wiedza i umiejętności z zakresu przedsiębiorczości. I to zarówno przedsiębiorczości indywidualnej, jak i zawodowej. Umiejętności powiedzenia o swoich zaletach.

– Tak by pójść do pracodawcy i powiedzieć: „Nie jest ważne to, że ja szukam pracy, lecz to, że musi mnie pan zatrudnić, bo ja dla pana będę zarabiał, bo ja dla pana będę wart duże pieniądze”.

– Tak. Ale proszę mi powiedzieć, ilu ludzi potrafi przyszłemu pracodawcy powiedzieć na przykład: „Ja dla pana będę za pół roku wart dwieście tysięcy złotych”. U nas to promile, w Stanach taką postawę prezentuje co drugi. To są naleciałości kulturowe – niedobrze jest pokazywać umiejętności, zachwalać swoje mocne strony. Brakuje umiejętności autoprezentacji. U nas za wielkie cnoty, jeszcze do niedawna, uchodziły skromność i umiejętność wycofywania się.

– Czy to nie tak, że system demotywuje?

– Nie mam odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale czy pan wie, jaki jest odsetek ludzi, którzy chcą pracować dla kogoś? Tylko osiem do dziesięciu procent chce pracować dla siebie. Zwalanie na system jest wygodne. Ale on nie jest w stanie złamać wszystkich. Myślę, że to często bardziej kwestia mentalności. Jeszcze moje pokolenie funkcjonuje często w myśl zasady „mniej, ale bezpieczniej, po co się wychylać, lepiej mało płatna praca na państwowym etacie niż dochodowy ale ryzykowny biznes”.

– Czy edukacja może być produktem eksportowym?

– Mamy duży potencjał, który musi i już jest wykorzystywany. I nie tylko w kraju i u naszych sąsiadów z regionu Bałtyku.

Ale rozumiem, zważywszy na jutrzejszy wyjazd [rektor Andrzej Ceynowa oraz rektor Wojciech Lamentowicz z Wyższej Szkoły Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych i Politycznych w Gdyni jako przedstawiciele Pomorza weszli w skład polskiej delegacji udającej się na targi edukacyjne do Pekinu – przyp. D.P.], że jest chęć na ekspansję globalną?

– A zna pan dobre i sprawne przedsiębiorstwo, które nie chciałoby się rozwijać i poszerzać swoich horyzontów?

– Życzę miłej podróży i owocnych rozmów w Pekinie. Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Edukacja nie jest w stanie zepsuć wszystkiego

Z dr hab. Krystyną Strzałą , prorektorem Wyższej Szkoły Zarządzania w Kwidzynie, rozmawia Dawid Piwowarczyk .

– Jak Pani Rektor ocenia polski system edukacji?

– Patrząc na zmiany zachodzące w ostatnich latach, mogę powiedzieć, że mamy do czynienia zarówno z pozytywnymi, jak i negatywnymi zjawiskami. Niewątpliwie do tych pierwszych mogę zaliczyć wdrażanie strategii bulońskiej i wprowadzenie trójstopniowego systemu kształcenia na poziomie szkolnictwa wyższego. Kształcenie w oparciu o podział na studia licencjackie-uzupełniające magisterskie-doktoranckie tworzy nam pozytywną piramidalną strukturą kształcenia społeczeństwa, z jednej strony dając studentom niezbędną wiedzę, z drugiej otwierając przed najbardziej światłymi i posiadającymi motywację i wiedzę drogę do kariery naukowej.

– A największa wada?

– Za duży problem uważam brak jasnej wizji kształtu systemu edukacji. Ze względu na historię i położenie do niedawna zdecydowaną przewagę miał u nas system prusko-austriacki. Czyli wtłoczenie ucznia w określone tryby, przekazanie mu dużej ilości wiedzy, jednak bez dbania, a często nawet z tłumieniem naturalnych zainteresowań, ekspresji i temperamentów ucznia. Wyrazem tego typu myślenia było też utworzenie szkolnictwa zawodowego na poziomie wyższym. Obecnie jednak, co wydaje mi się bardzo słuszne, nasz system edukacji zaczyna ewoluować w kierunku systemu anglosaskiego. Tam studentowi przekazuje się głównie wiedzę ogólną oraz uczy go umiejętności logicznego myślenia, właściwej organizacji pracy i innych procesów, a „czysta wiedza” stanowi tylko jeden w elementów. Patrząc na tempo rozwoju, na to, jak szybko „newsy” staja się historią, wydaje się, że taka budowa systemu edukacji jest lepsza.

– Wystawiając ogólną ocenę, należałoby być optymistą czy raczej pesymistą?

– Uważam, że wady u nas przeważają. Na poziomie szkolnictwa wyższego największym problemem jest zbyt duża specjalizacja. Przy porównywaniu polskich i zachodnioeuropejskich systemów bardzo rzuca się w oczy inna struktura planu zajęć. U nas stawia się na dużą liczbę małych i bardzo specjalistycznych przedmiotów oraz ćwiczeń, gdy tymczasem w bardziej rozwiniętych systemach edukacyjnych dominują duże bloki i zdecydowanie więcej jest wykładów w stosunku do ćwiczeń. Skostniałość polskiego systemu powoduje, że zmiany następują zbyt powoli i wiedza przekazywana studentom nie zawiera tego, czego oczekują od nich gospodarka i sfera publiczna – miejsca ich przyszłej pracy. Prowadzi to do tego, że bardzo często to na przyszłego pracodawcę spada obowiązek właściwego wykształcenia pracownika w miejscu pracy. Oczywiście, takie szkolenia są korzystne, ale dużą cześć tej wiedzy mogłaby trafiać do studentów w trakcie studiów, podwyższając ich kwalifikacje i zdecydowanie zwiększając ich szansę na rynku pracy.

– Czyli poziom wiedzy absolwentów nie jest zadawalający?

– Powiem tak. Jeżeli student kształcony na przykład w zakresie zarządzania kadrami trafi do pracy do działu HR, to nie powinien mieć większych problemów, by w takiej pracy sobie poradzić. Konstrukcja systemu edukacji sprawia jednak, że bardzo ciężko jest – co nie stwarza problemu osobom kształconym w systemie anglosaskim – bezproblemowe przenoszenie się do pracy w dziedzinach pokrewnych. Polska konstrukcja zakłada zaś to, że już w wieku osiemnastu, dziewiętnastu lat każdy człowiek bardzo dobrze wie, co zamierza robić zawodowo przez całe swoje życie oraz to, że jest on w stanie samodzielnie prawidłowo ocenić perspektywy popytu na pracę w jego dziedzinie. Patrząc na to, że państwo jako ogół nie za bardzo rodzi sobie z czymś takim na poziomie makro, tym bardziej należy być sceptycznym, że pojedyncza osoba może szybko i prawidło przeprowadzić – i to już w wieku dziewiętnastu lat, gdy poziom wiedzy i doświadczenia życiowego nie jest zbyt duży – taką prawidłową ocenę swoich potrzeb i możliwości.

– A jak ocenia Pani szkolnictwo średnie?

– Uważam, że mamy tutaj do czynienia z bardzo poważnym podobnym problemem. Gdy dziecko ma około szesnastu lat, każe się mu i jego rodzicom wybrać już konkretny profil. Uważam, że jest to bardzo trudne. Bardzo często takie młode osoby mają jeszcze nieskonkretyzowane zainteresowania lub wprost przeciwnie – interesują się jednocześnie kilkoma bardzo odmiennymi dziedzinami. Obowiązek wybrania na tym etapie, czy kierujemy się w kierunku profilu matematyczno-ścisłego czy humanistycznego, może prowadzić do wielu błędów i rozczarowania wiedzą jako taką wśród tych młodych ludzi.

– A kwestia funkcjonowania systemu weryfikacji?

– Ocena predyspozycji w oparciu o wyniki tylko samych testów jest błędna. Historia pokazuję, że wielu mądrych, czy wręcz genialnych ludzi miało poważne problemy wtłoczenia się w tryby klasycznego systemu edukacji. Uważam, że decyzja o tym, w jakim kierunku powinien rozwijać się młody człowiek, powinna być podejmowana w oparciu o jak najszerszy „materiał dowodowy”. Dlatego za jedną w największych wad naszego systemu edukacyjnego uważam niedowład systemu doradztwa zawodowego. W Europie Zachodniej młodzież i ich rodzice nie są pozostawieni sami sobie. Bardzo często, już w czwartej klasie szkoły podstawowej zaczynają się tam konsultacje z ekspertem, który obserwując danego młodego człowieka, jego postępy w nauce i zainteresowania jest mu w stanie wytyczyć właściwą drogę rozwoju.

– A jak ocenia Pani Rektor decyzję o likwidacji średniego szkolnictwa zawodowego?

– Uważam, że ta decyzja była słuszna. Uczeń powinien w szkole zdobywać jak najwięcej wiedzy ogólnej, a szkolenie zawodu najlepsze wyniki przynosi w przypadku istnienia układu uczeń/czeladnik-mistrz.

– A kwestia liceów profilowanych? Czy powinny być zlikwidowane lub czy wobec ich absolwentów należałoby stosować jakieś inne kryteria?

– Ze swojego doświadczenia widzę, że osoby po takich szkołach są gorzej przygotowane. Nie uważam jednak, że jest to powód, by tego typu instytucje likwidować. Uważam, że lepszym rozwiązaniem byłoby stworzenie, podobnie jak to funkcjonuje na przykład w Niemczech, ścieżek powrotu do edukacji. Dobrym pomysłem byłoby według mnie stworzenie rocznych kursów uzupełniających, na których absolwenci liceów profilowanych i techników uzupełnialiby swoją wiedzę ogólną i przygotowywali się do zdania matury i przejścia na studia. Daleka jestem jednak od tego, by stwarzać jakieś wyjątki, specjalne systemy oceniania. Jednolita matura oceniana przez osoby z zewnątrz jest według mnie dobrym rozwiązaniem pozwalającym obiektywnie oceniać zarówno samych uczących się, jak i kształcącą ich szkołę oraz system edukacyjny jako całość.

– A kwestia odpłatności za studia dzienne na uczelniach państwowych? Należy ją wprowadzić?

– Uważam, że obecny system daleki jest od ideału. Trudno w obecnej sytuacji mówić o równości szans. Sama zresztą tego w młodości doświadczyłam. Jako osoba z Kwidzyna chcąca studiować w Warszawie stanęłam przed problemem sfinansowania tej potrzeby. Oczywiście mimo szczytnych haseł taka edukacja nie była dla mnie bezpłatna. Koszty związane z zakupem podręczników, zapewnienia sobie utrzymania w dużym mieście sprawiały, że na barki moich rodziców spadł obowiązek sfinansowania wielu rzeczy. Dlatego jestem za tym, by modyfikować obecny system i w zamian za rozbudowę systemu stypendialno-kredytowego zgodzić się na wprowadzenie odpłatności. Uważam, że taka konstrukcja będzie lepsza i bliższa idei „równych szans”.

– Czy Polskę stać na kształcenie osób, które zaraz po studiach wyjeżdżają za granicę? Dla przykładu jesteśmy jedynym krajem, który posiadając tylko kilka statków, ma aż dwie wyższe uczelnie kształcące oficerów floty handlowej.

– To jest kolejny ważny problem. System bezpłatny nie wiąże w żaden sposób absolwentów. Tak więc nie tylko, że korzystają z niego ludzie młodzi najlepiej wykształceni, pochodzący najczęściej z rodzin inteligenckich zamieszkujących duże ośrodki akademickie, to w dodatku państwo nie ma żadnej gwarancji, że środki, które zostaną wydane na ich edukację będą w przyszłości procentowały dzięki temu, że dana osoba będzie pracowała na wzrost dobrobytu naszego kraju. Ten problem dotyczy coraz większej liczby osób. Ostatnio trafiły do mnie dane, że już obecnie statystycznie jedna uczelnia medyczna w Polsce kształci lekarzy, którzy swoją karierę zawodową będą realizowali poza granicami. Tymczasem system stypendiów pozwoliłby sensowniej uregulować te kwestie. Albo dany absolwent odpracowywałby te nakłady w kraju, albo też, wyjeżdżając do pracy za granicę, zwracałby środki, uwalniając tym samym nowe fundusze na kształcenie kolejnych osób.

– Bardzo wielu przedstawicieli nauki podnosi jednak zarzut, że wprowadzenie odpłatności doprowadzi o upadku wielu „niekomercyjnych” kierunków.

– Nie obawiałabym się czegoś takiego. Zawsze będzie jakaś grupa zainteresowana studiowaniem na takich kierunkach. Tym bardziej że w dzisiejszym świecie coraz częściej „niekomercyjne” wykształcenie jest atutem, a nie wadą. Znam przypadki, gdy filozof wygrywał konkurs na obsadę stanowiska menedżerskiego w dużym koncernie międzynarodowym, gdy jego konkurentami byli ekonomiści i finansiści z tytułami magistra i doktora uzyskanymi na najbardziej prestiżowych wydziałach. Oczywiście, należy się też liczyć z tym, że pewne kierunki będą bardziej, a pewne mniej popularne. Ale dla przykładu -we wszystkich krajach rozwiniętych obserwuje się odwrót studentów od kierunków technicznych. I nie wydaje się, żeby w Polsce udało się wykreować inny trend. Problemem nie jest tutaj postawa studentów, lecz niechęć uczelni do tego, by modyfikować swoje programy i dostosowywać się do potrzeb studentów i rynku. Może zamiast narzekać na mniejsze nabory, uczelnie techniczne powinny zacząć ewoluować w kierunku bardzo popularnych w Skandynawii studiów inżyniersko-ekonomicznych. Uważam, że system edukacyjny, cechujący się dużą witalnością i szybkością reakcji na impulsy zewnętrzne, zawsze sobie poradzi, będzie się rozwijał, stając się jednocześnie nośnikiem postępu i rozwoju.

– Wracając do szkolnictwa średniego, nie uważa Pani Rektor, że tak popularne rankingi gimnazjów i liceów prowadzą często do wynaturzeń, na przykład w postaci przeładowanych trzydziestopięcioosobowych klas?

– Nie jestem ekspertem w tematyce optymalizacji szkolnictwa na poziomie szkoły średniej. Posiadana wiedza i doświadczenie podpowiadają mi jednak, że maksymalna wielkość klasy nie powinna przekraczać dwudziestu pieciu osób. Oczywiście obecnie, gdy szkoła średnia dostaje dotację wyliczoną w oparciu o liczbę uczniów, dyrektorzy, szczególnie renomowanych szkół, stają przed pokusą zwiększenia naboru, a tym samym strumienia płynących pieniędzy. Uważam jednak, że nikt logicznie myślący nie pójdzie w tym kierunku, by dla paru złotych zniszczyć renomę, na która dany ośrodek pracuje często wiele, wiele lat.

– Czy niż demograficzny nie stanowi zagrożenia zarówno dla szkolnictwa średniego, jak i wyższego?

– Oczywiście szkoły średnie odczują spadek liczby uczniów. Wynika to z prostej przyczyny. Edukacją na poziomie średnim objętych powinno być sto procent populacji w danym wieku. Tymczasem na studia trafi tylko część młodych ludzi. Obecnie poziom skolaryzacji wynosi w naszym kraju 35,3 procent netto [wskaźnik netto pokazuje stosunek liczby studentów w danym wieku do ogólnej liczby osób w danym wieku – przyp. red.] i jest o około dziesięć punktów procentowych niższy niż w najlepszych pod tym względem krajach zachodniej Europy czy w Stanach Zjednoczonych. Dodatkowo w Polsce istnieje bardzo liczna grupa osób starszych, które chcą poprawić swoje wykształcenie. Dlatego uważam, że spadek osób uczących się na poziomie szkolnictwa wyższego nie będzie tak wysoki, jak by to wynikało z danych o niżu.

– Jaki kształt powinno ostatecznie przybrać polskie szkolnictwo wyższe?

– Uważam, że korzystne jest wprowadzenie trójpodziału w zakresie kształcenia na poziomie szkolnictwa wyższego. Kształcenie na poziomie licencjatu powinno być możliwe w wielu ośrodkach, tak by było maksymalnie dostępne dla wszystkich chętnych. Dodatkowo powinna je cechować większa ogólność. Mniej powinno być przedmiotów ściśle kierunkowych, a większy nacisk kładziony na wykształcenie umiejętności logicznego myślenia, pozyskiwania i przekazywania informacji, wiedzy. Następnie powinny istnieć duże i silne „intelektualnie” ośrodki akademickie, w których odbywałoby się kształcenie na poziomie magisterskim i doktorskim.

– Bardzo częstym zarzutem podnoszonym szczególnie przez studentów i młodszych pracowników naukowych jest problem dochodzenia do stopni i tytułów naukowych i małej mobilności kadry.

– Rzeczywiście, mamy w polskim systemie do czynienia z pewnego rodzaju luką pokoleniową. Wydaje się jednak, że powoli zaczynamy nadrabiać zaległości. Na razie wyraźnym efektem jest przyrost liczby doktorów. Braki występują zaś na poziomie doktorów habilitowanych i profesorów. Wynika to z paru przyczyn. Po pierwsze osoby, które pracują na uczelniach, bardzo często są zmuszane przez sytuację ekonomiczną do rezygnacji z pracy naukowej lub, co jest dużo częstsze, do szukania innych dodatkowych źródeł dochodu, co negatywnie wpływa na ich pracę naukową. Innym problemem jest to, że polski system edukacji nie przewiduje pozyskiwania do edukacji osób z praktyki. Tymczasem system anglosaski bardzo często czerpie z tego źródła kadr. Osoba, która wiele lat pracowała na przykład w biznesie jest dla studenta często dużo ciekawszym i bogatszym źródłem wiedzy niż pracownik naukowy, który nie miał w swoim życiu żadnego kontaktu z praktyką.

– Czy najlepszym przykładem tego, że uczelnie nie kształcą na najlepszym poziomie, nie jest niski stopień znajomości języków wśród absolwentów?

– Istotnie, zauważam taki problem. Nasza szkoła działa w mieście, w którym funkcjonuje aż sześć firm z większościowym kapitałem amerykańskim i kolejnych kilka czy kilkanaście pochodzących z innych krajów. Tak więc dobra znajomość języka jest jednym z najważniejszych kryteriów i czynników branych pod uwagę przy rekrutacji. Wydawać by się więc mogło, że studenci będą żywotnie zainteresowani posiadaniem jak największych umiejętności językowych. Tymczasem jest odwrotnie. Już kilka razy trafiały do mnie petycje od studentów, postulujące zmniejszenie wymiaru nauczania języka. Trudno więc tutaj o spektakularne efekty, jeżeli brak chęci ze strony studentów. Kolejnymi problemami z tym związanymi są niska mobilność i przedsiębiorczość studentów. Tutaj jednak nie winiłabym ich samych, ale właśnie system edukacyjny, który już w szkole podstawowej zaczyna „tępić” te pozytywne cechy u młodego człowieka.

– Czyli to sam system edukacyjny jest przyczyną swoich problemów?

– Na szczęście nie jest tak źle. Nasze cechy narodowe powodują, że potrafimy pokonać również te negatywne zjawiska. Nasi studenci nie muszą się wstydzić swojej wiedzy czy predyspozycji, jeżeli porównać ich z kolegami z innych krajów. Dlatego jestem spokojna o ich przyszłość. Uważam, że każdy, kto ma jakąś pasję i jasno wytyczy sobie cele, ma wielką szansę na to, by osiągnąć sukces.

– Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Poprawić reformę

Sześć lat po wprowadzeniu reformy edukacji można się pokusić o kilka refleksji dotyczących jej funkcjonowania. Wprowadzenie gimnazjum miało na celu wyrównanie szans edukacyjnych w mniejszych miejscowościach oraz oddzielenie młodzieży w wieku dojrzewania i burzy hormonalnej od młodszych dzieci.

Założenia były słuszne, ale nie wzięto pod uwagę dodatkowych okoliczności. Funkcjonujące oddzielnie trzyletnie gimnazjum ma wiele wad. Pierwszy rok zazwyczaj upływa uczniom na wzajemnym poznawaniu się oraz na tworzeniu hierarchii w grupie. Anonimowość pozwala na odważniejsze niż w innych okolicznościach działania wobec kolegów i nauczycieli, zanim ustali się „porządek dziobania”. Stąd tyle narzekań na zachowanie gimnazjalistów. Ostatni zaś rok to przede wszystkim przygotowanie do testów gimnazjalnych, których wynik stanowi o dalszych losach młodzieży i o prestiżu szkoły.Niewiele czasu zostaje na naukę tego wszystkiego, do czego mogłaby się odwoływać szkoła średnia, a szczególnie liceum ogólnokształcące, które dwa pierwsze lata przeznacza na wyrównywanie braków i mozolną realizację programu, a ostatni rok na przygotowanie do matury. Powszechne jest narzekanie na brak czasu, żeby zrealizować materiał z poszczególnych przedmiotów, ponieważ władze oświatowe, zabierając jeden rok, nie zmniejszyły wymagań. Fikcją okazało się kontynuowanie treści przyswojonych w gimnazjum. Często się słyszy wśród nauczycieli opinie, że uczniowie po ośmioletniej podstawówce byli lepiej przygotowani.

Innym problemem jest specjalizacja i klasy z przedmiotami wiodącymi. Licea, chcąc zwabić dobrych kandydatów, proponują klasy matematyczne, politechniczne, humanistyczne czy przyrodnicze. Różnice między nimi są tak duże, że zmiana klasy po pierwszym roku jest praktycznie niemożliwa. Młodzi ludzie zostają postawieni wobec konieczności wyboru studiów, już rozpoczynając naukę w szkole średniej. Warto dodać, że tylko nauczanie przedmiotu w rozszerzonej liczbie godzin (przedmioty wiodące) może przygotować ucznia do zdawania matury na poziomie wymaganym przy rekrutacji przez większość uczelni.

Wygląda na to, że wprowadzona z dobrymi intencjami reforma nie dała spodziewanych rezultatów, ponieważ zbyt wielu uwarunkowań nie wzięto pod uwagę. Duża liczba krytycznych uwag zarówno nauczycieli, rodziców, jak i uczniów, często wyższa ocena dawnego systemu każą powątpiewać w jej sens.

Jednak powrót do status quo ante byłby wylewaniem dziecka z kąpielą. Oczywistym osiągnięciem jest wprowadzenie zewnętrznych egzaminów, szczególnie matury, co pozwala na porównywanie wyników poszczególnych szkół i uczniów.

Nawiasem mówiąc, okręgowe komisje egzaminacyjne bronią się jak lwy przed opublikowaniem wyników poszczególnych szkół. A przecież taki był sens zewnętrznej matury. Kandydaci mieli mieć informacje o skuteczności nauczania, a szkoła możliwość samooceny. Oczywiste jest, że sytuacja szkół nie jest jednakowa i trudno porównywać wyniki szkoły o ustalonej od dawna marce z na przykład nowo otwartą, ale przecież można by wprowadzić dodatkowe kryteria oceny poziomu szkoły, biorąc przykładowo pod uwagę wyniki uczniów rozpoczynających naukę i końcowe.

Wracając do meritum, trzeba stwierdzić, że zmiany są konieczne. Niektóre można wprowadzić od razu.

Można prowadzić rekrutację wyłącznie do klas ogólnych, a w dwóch ostatnich latach wprowadzić zajęcia fakultatywne, co pozwoli na późniejsze podejmowanie decyzji przez uczniów. Można wprowadzić na wzór amerykański kilka poziomów nauczania poszczególnych przedmiotów, a uczniowie mogliby zmieniać poziomy w zależności od wyników. Dotyczyć to powinno głównie zajęć fakultatywnych. Nikt nie wymyślił lepszej motywacji do pracy niż konkurencja i spodziewany sukces.

Dobrym pomysłem jest wprowadzenie nauczania od szóstego roku życia i zwiększenie o ten rok nauczania w liceum, co znacznie zwiększy jego efektywność. Tutaj dygresja. Politechnika Gdańska zorganizowała dwa lata temu spotkanie z dyrektorami szkół średnich. Tematem był coraz gorszy poziom nauczania matematyki i fizyki w szkołach. Po licznych referatach dyskusji jedna z dyrektorek przedstawiła liczby godzin poświęconych na te przedmioty w ostatnich piętnastu latach. Okazało się, że co roku ta liczba się zmniejsza, a różnica między rokiem 1990 a 2005 wynosi w przypadku matematyki siedem godzin i w przypadku fizyki cztery godziny tygodniowo. Oczywiście wymagania politechniki nie zmieniły się…

Można też połączyć gimnazjum ze szkołą średnią. Niektóre licea, głównie w Warszawie, funkcjonują już w ten sposób, i to z sukcesem. Warunkiem jest jednak, żeby nie było wówczas rejonizacji tych gimnazjów, żeby był czytelny system naboru (może dodatkowy egzamin?). Żeby były preferencje przy przejściu z takiego gimnazjum do takiego liceum i żeby uczyli w obu szkołach ci sami nauczyciele, którzy wówczas tylko do siebie mogliby mieć pretensje, gdyby u uczniów wykryli braki z gimnazjum. Jest to niezbędne, dlatego że szkoła stanie się wówczas pewną wartością, jak wszystko, co nie przychodzi łatwo. Zmniejszy się też trudności wychowawcze na poziomie gimnazjum, ponieważ gimnazjaliści byliby w szkole najmłodsi.

Myślę, że taką zmianę można by wypróbować w paru szkołach średnich, które zadeklarowałyby możliwości lokalowe i chęć uczestniczenia w takim eksperymencie. Powinny to być szkoły różnego rodzaju – technika, licea – i o różnym poziomie wymagań. Chodzi o to, żeby uwiarygodnić teoretyczne rozważania.

Problemem współczesnej szkoły jest nadmiar sprawozdawczości i różnego rodzaju ankiet, ewaluacji, regulaminów, które mają ambicję objąć każdą dziedzinę życia szkolnego. Zazwyczaj zajmuje się tym sekretarka (bo nie ma innych pracowników administracji) przy pomocy oddelegowanych od innych zajęć nauczycieli. Oczywiste jest, że zaniedbują oni wszyscy swoje podstawowe obowiązki i że nie sposób skomplikowanej materii życia społecznego ująć w tabelki.

Wyniki takich badań służą do oceny pracy szkoły i są wymagane przez władze oświatowe wszystkich szczebli. W wielu wypadkach okazują się fałszywe, ponieważ nie ma prostej zależności między pracą szkoły a umiejętnością dobrego wypełniania ankiet. Czasami dochodzi do takich absurdów jak w czasie przydzielania certyfikatów jakości edukacyjnej – rodzaju lokalnego ISO – w jednym z województw. Gdy brano pod uwagę aspekt „szkoła osiąga wysokie wyniki nauczania” certyfikat otrzymały szkoły mające duże trudności z rekrutacją (dolny próg około pięćdziesięciu punktów, a i tak nie ma chętnych), a nie otrzymały go, lub otrzymały w drugiej kolejności, takie szkoły, do których nie można się dostać bez „czerwonego paska”, które przodują w liczbie olimpijczyków, zwycięzców konkursów przedmiotowych, z których prawie wszyscy dostają się na wybrane studia. Sprowadzając sprawę do absurdu, przywołam pomysł jednego z dyrektorów szkoły: „Zatrudnię pracownika wyłącznie do sprawozdań. On będzie pisał, tak żeby szkoła odniosła sukces, a my będziemy spokojnie pracować”.

Oczywiście nie chodzi o to, żeby dokumentacji pracy szkoły w ogóle nie było. Chodzi o to, żeby było jej mniej, żeby nie oceniano szkoły wyłącznie na jej podstawie i żeby administracja w szkole była odrobinkę większa – sekretarka wszystkiemu nie podoła. I może jeszcze o to, żeby władze oświatowe nie uważały, że gdy wszystkie aspekty życia szkoły zamknie się w regulaminach, tabelkach, sprawozdaniach, to nie będzie problemów, a sukces będzie zagwarantowany.

Mniejszym problemem jest duża liczba podręczników na każdym poziomie nauczania. Chodzi tu głównie o podręczniki języka polskiego i historii. Nie wszystkie zawierają treści konieczne do zdania egzaminu kończącego dany etap, a zmiana klasy naraża rodziców na dodatkowe koszty. Na dodatek wydawnictwa starają się zainteresować swoim produktem nauczycieli, żeby mieć pewność zbytu, co rodzi korupcjogenne sytuacje, których nie sposób rozwiązać administracyjną decyzją o nakazie kupowania podręczników wyłącznie w księgarniach.

Banalnym stwierdzeniem jest postulat zwiększenia zarobków nauczycieli wobec zwiększenia w stosunku do nich wymagań – konieczność ciągłego formalnego samodoskonalenia się, związanego ze stopniami awansu zawodowego i reformą oświaty, a także podkreślenie trudności ze zwolnieniem z pracy nauczyciela, który sobie nie radzi (Karta Nauczyciela).

Kończąc, chciałbym wspomnieć o jeszcze jednej sprawie, związanej w mniejszym stopniu z obowiązującymi przepisami, a w większym z panującą tendencją ich interpretacji. Ma to związek z wychowaniem. Piętnaście lat temu modne było stwierdzenie, że szkoła jest represyjna i łamie się w niej charaktery. Pewnie tak było w paru szkołach. Jednak dzisiaj wahadło wychyliło się w drugą stronę. Uczniowi wolno prawie wszystko. Może przyjść do szkoły ubrany tak, jak chce, jeść w czasie odpowiedzi, poprawiać w nieskończoność większość ocen, chodzić na wagary i samemu sobie usprawiedliwiać nieobecności i odwołać się od każdej oceny, także z zachowania, ze sporą nadzieją na sukces. Wystarczy najmniejsze formalne uchybienie nauczyciela w czasie wystawiania oceny. Nie ma natomiast równowagi między prawami a obowiązkami ucznia. Osiemnastoletni uczeń może usprawiedliwić swoją nieobecność, bo jest pełnoletni, natomiast nauczyciel musi o spodziewanej ocenie niedostatecznej czy wymaganiach maturalnych uprzedzić odpowiednio wcześnie jego rodziców, bo przecież to tylko dziecko. Nie wystarczy poinformowanie pełnoletniego ucznia. Brak takiego uprzedzenia może spowodować podważenie wyniku egzaminu lub oceny. Trzeba by się zastanowić nad zrównoważeniem praw i obowiązków ucznia i nad większą przejrzystością prawa.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Chcieć to nie znaczy móc, móc to nie znaczy chcieć

Z Janem Zarębskim , przewodniczącym Gdańskiego Związku Pracodawców, rozmawia Dawid Piwowarczyk .

– Czy obecnie absolwenci szkół średnich lub wyższych są atrakcyjni dla biznesu?
– Osoby kończące szkołę nie są dostatecznie przygotowane do sprawnego wkroczenia na rynek pracy. Zdając sobie sprawę z tego, że młodzi ludzie nie mogą mieć dużego doświadczenia, muszę podkreślić, iż w większości przypadków rozczarowujemy się poziomem prezentowanym przez absolwentów.

– Z czego wynika rozczarowanie?
-Uczelnie nie biorą pod uwagę tego, co student będzie robił po ich ukończeniu. Szkoły nie obserwują rynku, nie reagują na wysyłane z niego sygnały. Problemem jest także to, że młodzi ludzie nie mają w czasie studiów zajęć praktycznych, które pozwalałyby im już w trakcie nauki zapoznawać się z pewnymi zagadnieniami nie tylko od strony teoretycznej, ale i praktycznej. Podkreślam, że problem ten dotyczy zarówno szkół wyższych, jak i średnich. Zawsze będzie bowiem grupa młodych osób kończących edukację na poziomie średnim. Wynika to po pierwsze z tego, że nie wszyscy mają predyspozycje do studiowania. Po drugie zaś z tego, iż zawsze będą istniały takie zawody, w których w zupełności wystarczy dobre wykształcenie, na przykład na średnim poziomie technicznym.

– A jakie są największe „wady” absolwentów szkół wyższych?

– Gremialnie dużym rozczarowaniem okazały się dla nas, przedsiębiorców studia licencjackie. Mieliśmy nadzieję, że takie studia pozwolą w pierwszej kolejności zdobywać wiedzę praktyczną, wiedzę o rynku, o biznesie. Spodziewaliśmy się tego, że ułatwią one młodym ludziom wkomponowanie się w rynek pracy, że będą kształciły również umiejętności niezbędne do podejmowania własnej działalności gospodarczej.

– Dlaczego następuje takie rozminięcie się potrzeb rynku pracy z ofertą edukacyjną?

– Dzieje się tak, ponieważ szkoły nie czują się zobligowane do przygotowywania dobrego, optymalnego produktu w postaci oferty edukacyjnej. To nie rynek pracy płaci uczelni, ale student. Skutkiem czego kształcący dostosowują się do oczekiwań studentów/klientów, a nie zastanawiają się, co dany absolwent będzie robił, i jak najlepiej przygotować go do przyszłych wyzwań.

– Czy nie jest to jednak w dużej mierze zaniedbanie biznesu? – Po części na pewno też. Ale wydaje mi się, że największym problemem jest mała mobilność uczelni. Zarzut ten, całkiem inaczej niż mogłoby się wydawać, skierować należy głównie w stronę uczelni prywatnych. Uczelnie państwowe bowiem zaczynają już zauważać pewne procesy i coraz częściej rozbudowują swoje kontakty z samorządami i biznesem, a w konsekwencji modyfikują swoją ofertę zgodnie z sugestiami tych środowisk.

– Ciekawa uwaga. Wydawać by się mogło, że to właśnie młode uczelnie cechować powinna większa mobilność i otwartość w reagowaniu na potrzeby rynku. – Zdecydowanie częściej problem dotyczy właśnie szkół prywatnych oferujących byle jakie studia. Uważam, że program jest dostosowany do potrzeby klientów – młodych ludzi, studentów. Dla nich wielokrotnie liczy się tylko to, by ukończyć jakiekolwiek, czasem byle jakie, studia, by „mieć papier”, a nie wiedzę. Poziom wykładów, zaliczeń i egzaminów jest zwykle dobrany w taki sposób, żeby student był zadowolony, nie zaś tak, żeby „klient” nabył potrzebną wiedzę. Najlepszym przykładem niedostosowania jest to, że kształcimy masy studentów na kierunkach ekonomicznych i humanistycznych, gdzie już teraz jest zdecydowana nadpodaż absolwentów, a zaniedbujemy kierunki techniczne, gdzie zapotrzebowanie na prace jest duże. Uczelnie publiczne są tutaj lepiej przygotowane. Obserwując przykład Politechniki, Uniwersytetu Gdańskiego czy Akademii Medycznej, widzimy, że władze tych uczelni starają się dynamicznie reagować, wskazując studentom te kierunki, gdzie popyt na pracę będzie rósł. Problemem jest to, że zazwyczaj są to kierunki trudniejsze, mniej wdzięczne do studiowania, wymagające większego zaangażowania w czasie studiów, ale jednocześnie odwdzięczające się możliwością łatwego odnalezienia się na rynku pracy. Młodzi ludzie po takich kierunkach szybciej osiągają także awans materialny oraz społeczny. Problemem jest to, że zmiany nie są wynikiem jakiegoś społecznego kompromisu, a tylko pewnego rodzaju działaniami administracyjnymi ze strony uczelni. Niestety ciągle brakuje jeszcze wsparcia państwa, które powinno łożyć większe kwoty na rozwój tych kierunków i lepsze wyposażenie uczelni. Brakuje tutaj wciąż tego, o czym mówiliśmy wcześniej – udziału biznesu, czy szerzej mówiąc rynku pracy w tym procesie. Istnieje tu zbytnia pasywność. Oczywiście jest to po części wynikiem pewnych zaszłości. Głos środowisk biznesu był tutaj bowiem zawsze mało słyszalny i uważany za niepoważny i niepotrzebny. Idąc dalej wstecz, dużym problemem były unormowania, które gwarantowały każdemu absolwentowi pracę. Innymi słowy, ani uczelnia, ani student nie mieli żadnej motywacji do zadawania pytań o potrzeby rynku pracy. Nawet osoba po najbardziej absurdalnym kierunku, z bardzo małą wiedzą była przez ówczesny rynek wchłaniana.

– Ale pomorski biznes jest już gotowy na przejęcie aktywnej roli w edukacji? – Z żalem muszę stwierdzić, że biznes nie jest jeszcze przygotowany. Niska kapitalizacja biznesu powoduje, że przedsiębiorcy nie mają niezbędnych kapitałów do tego, by stać się wiarygodnym partnerem dla uczelni. Ponadto inwestycje zagraniczne, szczególnie w naszym regionie, obejmują głównie usługi, handel. Brakuje inwestycji w nowe technologie. To firmy high-tech są na całym świecie najbardziej naturalnym i najczęstszym partnerem ośrodków naukowo-badawczych.

– Ale nie ma inwestycji, bo mamy marną naukę, czy raczej nie ma nauki na dobrym poziomie, bo mamy marne inwestycje?

– Uważam, że nauka sobie sama nie poradzi. Biznes musi mieć środki, by móc łożyć na badania, pomagać, finansować pewne działania. I tu się rodzi pytanie, jak takie działania realizować, jeżeli większość firm wiąże koniec z końcem. Potrzebne są bowiem rezerwy kapitałowe, które wyzwolą inwestycje i inicjatywy innowacyjne. Trzeba biznesowi, poprzez tworzenie przyjaznego otoczenia i ułatwianie dostępu do źródeł kapitału, stworzyć system zachęcający do działań modernizacyjno-rozwojowych. Jeżeli biznes będzie miał małe zyski i będzie istniało bardzo małe prawdopodobieństwo sukcesu, to żaden rozsądny biznesmen nie zaangażuje się w taki projekt.

– Panie Prezesie, mówimy tutaj tylko o wadach systemu, a wydaje się, że nie zauważamy wad w nas samych. Dla przykładu, amerykański system edukacji i system otoczenia biznesu jedynie kierują młodych ludzi w pewną stronę, a nie wyręczają ich. Do sukcesu potrzebna jest wizja i determinacja sukcesu, a inne rzeczy, takie jak dostęp do kapitału i źródeł finansowania okazują się problemem wtórnym.

– Nie zgodziłbym się z taka tezą. Stany Zjednoczone, najlepiej rozwinięta i największa gospodarka wolnorynkowa na świecie ma silnie rozwinięty system wsparcia przedsięwzięć innowacyjnych. To tam powstały pierwsze parki technologiczne, to tam przedsięwzięcia innowacyjne uzyskują wielkie wsparcie ze środków publicznych. Gospodarka liberalna i wolny rynek pojawiają się dopiero później, już na etapie wchodzenia na rynek. Wcześniej taki np. młody absolwent może liczyć na to, że państwo zrobi wszystko, żeby dostarczyć mu rzetelną wiedzę i dostęp do środków niezbędnych do zrealizowania sensownych projektów. W Polsce tego nie ma. Szczególnie wyczuwa się brak kapitału.

– Panie prezesie, ale przecież przykład sukcesu Irlandii, Indii, Korei, a ostatnio Chin wyraźnie pokazuje, że kapitał cechuje obecnie niesamowita mobilność. Dzisiaj pozyskanie kapitału wydaje się coraz mniejszym problemem. Przykład Krakowa, Wrocławia czy ostatnio Łodzi pokazuje, że wiedza, wizja i determinacja prowadzą do sukcesu.

– Uważam, że Pomorze nie odbiega od średniej krajowej, a jeżeli już, to na plus. Nie mówiłbym tu o zapaści czy upadku regionu. Mamy takie firmy, jak Intel i Flextronic i wiele innych, mniejszych projektów, które równoważą te spektakularne wielkie inwestycje lokowane na południu kraju. Pomorskie jest na 4-5 miejscu wśród wszystkich województw, jeżeli chodzi o poziom rozwoju gospodarczego. Ale jeżeli już chodzi o eksport liczony per capita, to jesteśmy na pierwszym miejscu pracy. Nasze firmy potrafią wytworzyć produkty atrakcyjne na globalnym runku. Co więcej, ponad 20 procent eksportu to już produkty i usługi zaliczane do wysokozaawansowanych. Mam nadzieję, że Polska zaczyna być coraz lepiej postrzegana. Po pierwszym okresie, gdy dominował zagraniczny kapitał spekulacyjny, ja oczekuję obecnie napływu kapitału zainteresowanego inwestycjami w sektory wysokich technologii. Uważam, że w Polsce i na Pomorzu mamy duży potencjał, ale należy dbać o jego dalszy rozwój. Najlepszy przykład niewłaściwego inwestowania w przyszłe bogactwo narodu możemy zaobserwować właśnie w szkolnictwie wyższym. Występuje tu wyraźny deficyt kształcenia na kierunkach technicznych. Gdy u nas tylko co trzeci student pobiera naukę w tym kierunku, to na zachodzie Europy wskaźnik ten sięga 25 %, a w krajach azjatyckich kierunki techniczne kończy co trzeci student. Mam nadzieję, że te małe pozytywne sukcesy będą mobilizowały młodych ludzi i kierowały ich tam, gdzie będą mieli największe szanse sukcesu. Obecnie taki potencjał leży właśnie w naukach ścisłych, inżynieryjnych.

– Ale czegoś brakuje studentom? – Brakuje im zwłaszcza przygotowania do szybkiego, bezproblemowego wejścia w funkcję pracownika. Muszę tutaj jednak podkreślić, że polskie uczelnie bardzo dobrze przygotowują studentów pod względem wiedzy ogólnej. Uważam, że mamy przewagę kształcenia w Polsce w stosunku do kształcenia na innych uczelniach. Nasz student ma dobrze rozwinięty poziom inteligencji własnej, przez co potrafi się dostosować do zmian.

– Czy to nie jest tak, że nawet jak mamy potencjał to go trwonimy? Mamy cenione i duże ośrodki akademickie w biotechnologii, informatyce, a mimo to nie słyszymy o sukcesach biznesowych. Nie powstają firmy czy to absolwentów, czy innych podmiotów, które zagospodarowywałyby ten potencjał i przekuwały wiedzę na sukces ekonomiczny.

– Myślę, że powoli zaczynamy dostrzegać naszą szansę. Na razie głównie w informatyce. Istnieje tutaj kilka dużych i ciekawych projektów biznesowych. To napędza nowe projekty i zachęca młodych ludzi do studiowania informatyki. Z roku na rok notujemy przyrost liczby studentów na tym kierunku i obecnie już łącznie kilka tysięcy młodych ludzi pogłębia swoją wiedzę w tym zakresie. To zaś owocuje tym, że bogata kadra i nowe pomysły wpływają na szybki rozwój tego sektora na Pomorzu. Jest to również dobry przykład na to, że nauka i rynek pracy mogą się spotkać i mieć wspólne cele. W biotechnologii mamy bardzo duży potencjał intelektualny, którego niestety nie potrafimy zagospodarować. Młodzi ludzie, świetnie wykształceni, bardzo często nie mogąc znaleźć pracy, uciekają nam do Warszawy, a jeszcze częściej do Europy Zachodniej i Stanów Zjednoczonych. Pozwalamy sobie na utratę najbardziej cennego kapitału intelektualnego. Co więcej, nasze ośrodki bardzo często prowadzą ciekawe, nowatorskie projekty. Nie potrafimy jednak wykorzystać ich wyników komercyjnie. Zatem często my jako biedny kraj, biedny region finansujemy drogie projekty badawcze, z których korzyści dyskontują potem firmy zachodnioeuropejskie czy amerykańskie.

– Czy to nie jest tak, że to nasza wina, że to nasz grzech zaniechania? Jeżeli jako społeczność regionu stworzymy tym młodym zdolnym absolwentom warunki do funkcjonowania i rozwoju, to może okazać się, że duża część, jeśli nie większość z nich, zamiast wyjeżdżać, będzie pracowała tutaj na Pomorzu, przyczyniając się do rozwoju i bogacenia nas wszystkich jako społeczności?

– Rzeczywiście brakuje tutaj mechanizmów promujących pewne zachowania. Oczywiście pojawiają się nowe, ciekawe projekty wsparcia, ale to ciągle jest niewystarczające. Musimy położyć silniejszy nacisk na tworzenie mechanizmów wsparcia. I to zarówno logistyczno-systemowego, jak i finansowego. Jeżeli będziemy mieli takie instrumenty, to wcześniej, czy później zaczniemy odczuwać pozytywne skutki.

– Panie Marszałku, czy to nie tak, że państwo nie tylko nie pomaga, ale wprost przeszkadza? Jeżeli popatrzyć na życiorysy amerykańskich ludzi sukcesu, to daje się zauważyć u większości z nich jeden wspólny element życiorysu: ci ludzie bardzo często, zanim odnieśli sukces, mieli już za sobą dwa, trzy, cztery wcześniejsze biznesy, które nie wypaliły. System, w którym oni funkcjonują, pozwala im jednak na tego typu błędy. Państwo, inwestorzy wykładający środki na tego typu projekty mają świadomość wysokiego ryzyka porażki i godzą się z tym, nie przerzucając odpowiedzialności na tych młodych ludzi stojących na początku swojej kariery zawodowej. W Polsce absolwent ma zazwyczaj tylko jedną szansę. Jeżeli powinie ci się noga, to już raczej się nie podniesiesz. To zniechęca i demotywuje większość chętnych.

– Rzeczywiście w Polsce nie ma takich mechanizmów. Wprawdzie wiele się mówi, o tym jak skutecznie pomagać i wspierać ciekawe inicjatywy biznesowe absolwentów. W dalszym ciągu jednak zarówno samorządy, jak i uczelnie znajdują się jeszcze w blokach startowych. W większości już wiemy, czego potrzeba, jakich narzędzi użyć, ale jeszcze czeka nas wdrażanie. Musimy to zrobić jak najszybciej, bo globalna gospodarka rozwija się bardzo szybko i jeżeli teraz nie wykorzystamy naszej szansy, to nie mamy, co liczyć na to, że jeszcze jutro, czy pojutrze będziemy mieli szansę. Ale podkreślam, że problemem jest tutaj głównie brak kapitału. Wprawdzie podejmujemy już pewne działania, takie jak utworzenie Funduszu Inwestycyjnego czy Pomorskiego Funduszu Doręczeniowego, ale w dalszym ciągu mamy za małe kapitały w stosunku do potrzeb regionu.

– Czy to nie jest tak, że nawet te niewielkie środki marnotrawimy, na przykład finansując studia osobom, które zaraz po ich ukończeniu wyjeżdżają za granicę i tam przyczyniają się do rozwoju, a nie u nas na Pomorzu. Może wprowadzenie odpłatności za studia pozwoliłoby na lepszą alokację środków i zwiększenie szans edukacyjnych młodzieży?

– To jest oczywiście problem. Nie tylko Polski, ale i innych państw członkowskich, które stoją na niższym poziomie rozwoju. Tutaj zawsze rodzi się ryzyko, że kadry o wysokich kwalifikacjach będą odpływały do krajów wyżej rozwiniętych oferujących im lepsze warunki płacy i życia. Ale uważam, że w sprawie odpłatności należy zachowywać ostrożności, by jeszcze bardziej nie obniżyć szans edukacyjnych młodzieży pochodzącej z mniej zamożnych rodzin. Wtedy moglibyśmy marnować jeszcze więcej talentów niż teraz. Myślę, że najlepszym sposobem rozwiązania emigracji osób po studiach, byłoby nie, tworzenie barier administracyjnych, ale stworzenie takich warunków, by młodzi ludzie mogli tutaj realizować się zawodowo.

– Mówi Pan, że szkoły nie myślą prorynkowo, ale dlaczego sami praktycy nie idą, jak to ma miejsce w Stanach Zjednoczonych, sami na uczelnie by uczyć, dzielić się swoim doświadczeniem praktycznym z uczniami i studentami?

– W dużej mierze jest to jeszcze wynik pewnego klasycznego podejścia do problemu, w którym edukacja i biznes nie współpracowały ze sobą. Istnieje bardzo duża przepaść między teoretykami i praktykami. Często nawet mowa o otwartej niechęci między tymi grupami. Dodatkowym problemem są kompleksy i to najczęściej nauczycieli akademickich. Czują się oni często lepsi, uważają, że mają wyższą pozycję społeczną i nie wypada im „bratać” się z „kapitalistami”.

– A czy to nie jest tak, że ten nie najlepszy stan edukacji jest wszystkim na rękę. Uczelniom, bo tym słabym nauczycielom nie grozi konieczność zmian i dokształcania oraz rywalizacji i weryfikacji ich wiedzy i umiejętności. Biznesowi, bo nowe, innowacyjne firmy to dla nich groźna konkurencja. Władzom, bo mogą cały czas pracować nad strategiami, a jednocześnie brak wdrożeń uwalnia ich od odpowiedzialności za ewentualne błędy poczynione w ich trakcie?

– Uważam, że to zbyt radykalny osąd. Prawdą jest, że system edukacji ma wiele mankamentów ale jednocześnie nie wolno tutaj wprowadzać radykalnych i nie przemyślanych zmian. Zmiany muszą być planowane i długofalowe.

– Trudno o dobrą edukację bez dobrych pedagogów.

– To prawda. Ze smutkiem muszę powiedzieć to, o czym wszyscy wiedzą od wielu lat – szczególnie jeżeli chodzi o nauczycieli pracujących w szkołach podstawowych i średnich – istniała weryfikacja negatywna. Uczyć szli ci, którzy nie potrafili „lepiej” pokierować swoją karierą. Oczywiście należy podkreślić, że na szczęście nie dotyczy to wszystkich. Zawsze istniała grupa „pasjonatów”, którzy gotowi byli uczyć niezależnie od marnych warunków finansowych i niskiego prestiżu zawodu.

– Ale jak teraz zweryfikować tę kadrę tak, by zostali tylko najlepsi?

– Niestety przez wiele lat nauczyciele zamiast koncentrować się na poprawie swojego warsztatu, podnoszeniu poziomu wiedzy, częściej zajmowali się walką o swoje przywileje. To powoduje, że obecnie trudno jest usunąć nawet marnej jakości pedagoga. Ale uważam, że proces odnowy na poziomie szkolnictwa podstawowego i średniego nabiera rozpędu. Najlepszym tego dowodem są wysokie pozycje pomorskich szkół w rankingach.

– Pomorskich, to chyba zbyt mocne określenie. Tak naprawdę na szczycie jest tylko kilka szkół z Trójmiasta. Pozostały teren województwa prezentuje się, co najwyższej przeciętnie, z pewnymi tendencjami równania raczej w dół, a nie w górę. – Niestety ten obraz rzeczywiście znacząco odbiega od naszych oczekiwań. Ale to jest efekt traktowania przez wiele lat edukacji po macoszemu. Brak środków, negatywna selekcja kadr, to powoduje, że trudno oczekiwać świetnych efektów. Reforma musi przede wszystkim dotknąć systemu kształcenia pedagogów, tak by wytworzyć kadrę, która będzie potrafiła kształcić młodych ludzi w sposób nowoczesny, dający wiedzę niezbędną do zaistnienia przyszłych absolwentów na rynku.

– Wracając do biznesu i jego kontaktów z systemem edukacji, czy nie boi się Pan, że mimo wielkiego bezrobocia zacznie niedługo brakować kadr? – Taka możliwość istnieje. Szczególnie jeżeli w dalszym ciągu nie będzie jasnej polityki edukacyjnej. Już teraz zaczynamy odczuwać brak kadry technicznej. To efekt właśnie braku jasnej strategii. Mamy coraz większą sfrustrowaną grupę humanistów nie mających satysfakcjonującej ich pracy, z drugiej strony firmy zaczynają coraz bardziej „walczyć” między sobą o studentów kierunków technicznych.

– Czy firmy nie powinny więc bardziej angażować się w pozyskiwanie przyszłych kadr? Na zachodzie bardzo popularne jest fundowanie praktyk studenckich, czy stypendiów.

– U nas też jest już wiele takich działań. U mnie w firmie praktycznie cały czas trzech, czterech studentów ma praktyki. Obserwujemy ich i najlepsi dostają oferty pracy jeszcze w trakcie studiów. Osoby dobre kończące ciekawe kierunki nie mają problemów ze znalezieniem pracy.

– Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Dziury w systemie

– czyli o uniwersytetach Bolka i Lolka, mordoklejkach i zaświadczeniach do WKU

Ekonomia stała się modna. Uczelnie wyższe prześcigają się w otwieraniu nowych kierunków, które w swej naturze są podobno ekonomiczne. Zlepek szalenie interesujących wyrazów w ich nazwach ma za zadanie wabić przyszłych studentów i przekonać ich, że powinni podjąć się trudu studiowania, bo perspektywy będą przed nimi wielkie. Licea ogólnokształcące oferują w siatce godzin przedmiot „podstawy przedsiębiorczości”, zaś szkoły o profilach ekonomicznych przeżywają mały boom. Być ekonomistą to znaczy – według społecznej percepcji – mieć zapewniony dostatni byt.

Doświadczenie w nauczaniu przedmiotów ekonomicznych w różnych typach szkół i na różnych szczeblach edukacji pozwala mi stwierdzić, że percepcja ekonomii – zarówno ze strony uczniów/słuchaczy/studentów, jak i nauczycieli/wykładowców – może służyć za „papierek lakmusowy” całego systemu edukacji i oświaty. Można ujrzeć efekty reform, zmiany mentalności i świadomości społeczeństwa (szczególnie młodzieży), kształtowanie się nowych postaw i zachowań – krótko mówiąc, przyjrzenie się percepcji ekonomii z różnych perspektyw może pomóc w ocenie całego systemu edukacji, jego mocnych stron, ale także niedorzeczności w nim tkwiących.

Postrzeganie ekonomii rozpatrzę z sześciu odrębnych perspektyw. Pierwsza dotyczy uczniów liceów ogólnokształcących, druga uczniów dziennych szkół zawodowych. Nie mogę pominąć słuchaczy zawodowych szkół wieczorowych. Kolejną grupą będą ci, którzy ekonomii uczą – nauczyciele i wykładowcy. Na koniec pozostają decydenci odpowiedzialni za paragrafy, programy i inne dokumenty, bez których mielibyśmy (?) na rynku nauczania ekonomii organizacyjne i programowe zamieszanie.

Licealiści są chętni do współpracy z nauczycielami przedsiębiorczości. Wnikliwie analizują prezentowany przez pedagogów materiał. Poszukują informacji poza podręcznikiem i lekcją. Ich percepcja ekonomiczna zasługuje na pochwałę. Odbierają bodźce i pozwalają, aby na nich oddziaływały. Tworzy się w ich umysłach konstrukcja prawidłowego funkcjonowania człowieka ekonomicznego, który analizuje, co mu się opłaca, jakich ma dokonywać wyborów w celu maksymalizacji swojej użyteczności. Nie chciałbym jednak przedstawiać zbyt wyidealizowanego obrazu liceów ogólnokształcących. Zdarzają się licea gorsze i lepsze – mam tu na myśli wymagania edukacyjne stosowane przez nauczycieli, liczbę punktów uzyskiwanych przez uczniów na testach kompetencji, na podstawie których są przyjmowani do danej szkoły. Zasada jest jednak bardzo czytelna – im wyższy próg punktowy, tym bardziej koncepcyjna młodzież i nadzieja na większą siłę oddziaływania procesu dydaktycznego.

Dzienne szkoły zawodowe kojarzą się w kręgach ludzi odpowiedzialnych za nauczanie z marnym poziomem. Myślę, że zaskoczę jednak wszystkich czytających ten tekst stwierdzeniem: percepcja ekonomiczna uczniów tych szkół jest w warstwie praktycznej wzorcowa. Doskonale odnajdują się na rynku dóbr konsumpcyjnych. Potrafią błyskawicznie przeliczyć, która taryfa, u którego operatora sieci komórkowych jest dla nich korzystniejsza. Gdzie kupić telefon, jak go sprzedać, aby zarobić? Gdzie są najlepsze hamburgery? W którym miejscu zrealizować kupon na darmowy napój serwowany do fast-foodów? Nie odbieram tej umiejętności szkolniakom z liceów ogólnokształcących. Wiem jednak, że myślą bardziej perspektywicznie, chcą studiować, budują swoją przyszłość ekonomiczną od podstaw. Cały obraz pozytywnego postrzegania uczniów szkół zawodowych zaćmiewają chamstwo, ignorancja, olewactwo, które są w modzie, ich modzie. Próba przekonania ich do tego, aby myśleli o swojej przyszłości w aspekcie ekonomicznym, często kończy się porażką – durne zachowanie lidera grupy w klasie nie pozwala „dzieciakom” na przedstawienie własnej koncepcji rozwoju zawodowego. Boją się ośmieszenia, upokorzenia ze strony innych. Jak wydobyć tkwiące w nich talenty i umiejętności? Co zrobić, aby pobudzić ich do twórczego, ekonomicznego myślenia? Chyba tylko cukierek krówka mordoklejka dla grupowego destruktora pozwoliłby na wydarcie pięciu minut efektywnej pracy. Cała mądra dydaktyka bierze tutaj w łeb.

Wieczorowe szkoły zawodowe to zderzenie rzeczywistości gospodarczej z materiałem książkowym. Usystematyzowane wiadomości, opisane językiem naukowym, nie odpowiadają prostocie działań, które podejmują na co dzień słuchacze. Percepcja ekonomiczna uczęszczających tam ludzi jest dość specyficzna. Jedni chcą zdobyć wiedzę i potrzebne umiejętności do wykonywania pracy zawodowej, awansu i możliwości dalszego kształcenia się. Wstają o piątej rano, pracują przez osiem godzin, często za niewielkie pieniądze. Regularnie uczestniczą w zajęciach, notują. Wykradają każdą wolną chwilę na przyswojenie sobie zadanego materiału. W ich oczach widać zmęczenie a jednocześnie determinację w realizacji przyjętych na siebie obowiązków. Taka postawa zasługuje na uznanie. Inni zapisują się na miesiąc do szkoły tylko po to, aby otrzymać zaświadczenie do WKU (dla niewtajemniczonych: Wojskowa Komenda Uzupełnień), a tym samym odroczenie od odbywania zasadniczej służby wojskowej lub papierek z pieczątką szkoły do ZUS, co daje im możliwość pobierania świadczeń pieniężnych. Ta grupa ludzi nie zasługuje na pochwałę. Jednak tylko ignorant ekonomiczny nie zauważy, że ich rozumowanie jest w stu procentach „prawidłowe”. Wykorzystują dostępne opcje w dogodny dla siebie sposób, czerpiąc z tego korzyści. Te opcje stwarza system.

Nauczyciele przedmiotów ekonomicznych w szkołach średnich są postrzegani przez ogół społeczeństwa jako życiowi nieudacznicy. Nie pasują do przyjętego stereotypu ekonomisty, czyli człowieka, który zarabia wielkie pieniądze, kieruje olbrzymimi korporacjami, posiada platynową kartę kredytową. Na szczęście jest jeszcze coś, co nazywamy pasją nauczania, tworzenia, wychowywania. Skłamałbym, twierdząc, iż wszyscy kierują się tymi przesłankami. Bywają w tym zawodzie ludzie głupi, nieuczciwi, nieudolni. Jednak wszystkie te grupy mają swój „własny świat” percepcji ekonomicznej. Nic nie robić, a zarobić i jeszcze ponarzekać. Czegoś nauczyć, kogoś wychować i zarobić. Tutaj należy powiedzieć – nauczyciele nie zarabiają aż tak małych pieniędzy. Zdaję sobie sprawę, iż to stwierdzenie to wkładanie kija w mrowisko. Nie obawiam się jednak ukamienowania czy koleżeńskiego ostracyzmu. Czekam na polemikę w tej sprawie. Pozostając przy ekonomicznej percepcji, należy podkreślić, że nauczyciel odegra swoją rolę przewodnika ekonomicznego ucznia tylko wtedy, jeżeli sam będzie potrafił się poruszać w świecie mechanizmu rynkowego. Powinien także unikać zabarwiania prezentowanej wiedzy i umiejętności o czynniki: religijny, polityczny i osobisty.

Ostatnimi czasy powstało wiele szkół wyższych, które w znaczący sposób przyczyniają się do podniesienia wartości współczynnika skolaryzacji w naszym kraju. Potocznie uczelnie takie nazywane są „uniwersytetami Bolka i Lolka”. Nazwa śmieszna i lekceważąca, coś jednak w tym jest, bowiem z rozwojem szkolnictwa wyższego nie idzie w parze adekwatny wzrost liczebności kadry naukowej, która na tych uczelniach wykłada. Prowadzi to do uprawiania chałtury – czytaj: zarabiania całkiem pokaźnych pieniędzy przez nauczycieli akademickich, mającymi określone stopnie naukowe. Jest powszechnie wiadome, że uczelnia prywatna musi posiadać określoną liczbę profesorów, doktorów itp. Wieloetatowość prowadzi do rozdrabniania się w przekazywaniu wiedzy na wielu wykładach, ćwiczeniach, których ludzie ci nie są w stanie poprowadzić rzetelnie. Mają mało czasu na bezpośredni, indywidualny kontakt ze studentami. Wykładowcy kierują się chęcią dostatniego życia. Oczekują odpowiedniej dywidendy za pracę, którą włożyli we własny rozwój intelektualny. To znakomity przykład rozwiniętej, osobniczej, „egoistycznej” percepcji ekonomicznej – tylko pogratulować.

Pozostała mi jeszcze jedna warstwa do omówienia – urzędnicy i politycy, słowem decydenci. Chodzi mi o tych, którzy mają administracyjny wpływ na kształtowanie percepcji ekonomicznej w szkolnictwie. Toniemy w ryzach niepotrzebnie zapisanego papieru, który potocznie nazywany jest sprawozdaniami, badaniami, relacjami, opisami. Otaczają nas paragrafy, ustawy, rozporządzenia, postanowienia. A wszystko w znacznym stopniu oderwane od rzeczywistości. Jak mamy przekonać tych u góry, iż najważniejszą sprawą w edukacji jest wzajemne skorelowanie potencjału intelektualnego uczniów z potrzebami rynku, możliwościami technicznymi szkół, wizją pracy nauczycieli i swobodą ich działania? Zestawienie tych czynników w odpowiednich proporcjach dawałoby możliwość wyłuskania z umysłów uczniów, słuchaczy, studentów wszystkiego tego, co najlepsze w aspekcie myśli przewodniej felietonu. Na czym polega percepcja ekonomiczna pracy urzędnika? Może na wykazywaniu się przed przełożonym tabelkami zawierającymi zestawienia liczb, które stworzył perfekcyjnie w arkuszu kalkulacyjnym. Nie – tu pewnie chodzi o kolejne zreformowanie czegoś w oparciu o własną wizję, która nie będzie konsultowana ze środowiskiem najbliższym uczniowi, czyli nauczycielami, nie wspominając o rodzicach. A może chodzi o zaoszczędzenie środków finansowych – twórzmy klasy 40-50-osobowe! Takie interpretacje mnie przerażają.

Oddycham jednak z ulgą i widzę znaczące, pozytywne zmiany w świadomości ekonomicznej polityków, urzędników. Wprowadzili nauczanie podstaw przedsiębiorczości do liceów ogólnokształcących. Zwiększyli belfrom swobodę wyboru programów nauczania i wykorzystywanych podręczników. Coraz częściej zdają sobie sprawę, że inwestowanie w wykształcenie społeczeństwa przynosi wymierne efekty dla gospodarki, podnosi prestiż polskiego społeczeństwa na arenie międzynarodowej.

Skip to content