Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

O pomorskiej przestrzeni

Leszek Szmidtke (Radio Gdańsk):

Chaos i „wolna amerykanka” to chyba najczęściej spotykane określenia opisujące to, co widzimy za oknami. Przypominamy sobie o tym również, biorąc pod uwagę organizację Euro 2012 w Gdańsku. Co będzie konsekwencją tego wydarzenia – czy na przykład wokół Baltic Areny powstaną tak zwane „szczęki”, które obserwowaliśmy przez wiele lat w Warszawie i innych miastach? Będziemy też rozmawiać o przyczynie istniejącego stanu rzeczy: tego, że nasz kraj jest wymieniany wśród najbrzydszych, jeżeli chodzi o szeroko rozumianą architekturę i estetykę oraz co należy zrobić, żeby to zjawisko się nie pogłębiało, a wprost przeciwnie – poprawiało. Nasza debata to pokłosie między innymi dyskusji, która miała miejsce na II Pomorskim Kongresie Obywatelskim. Czy jesteśmy już skazani na chaos, bezwład, na to, że pewne zaniedbania związane z przeszłością i – co tu kryć – teraźniejszością będą rzutowały na pomorski krajobraz? I to właśnie, pierwsze pytanie kierowane jest do Pana Andrzeja Sotkowskiego: czy jesteśmy skazani? Czy na długie dziesięciolecia nie mamy szansy, aby poczuć, że jesteśmy w czymś, co nazywa się ładem architektonicznym, harmonijnym i miłym dla oka?

Andrzej Sotkowski (Przewodniczący Pomorskiej Izby Okręgowej Architektów):

Bardzo dawno temu jeden z nieżyjących już wielkich profesorów mówił, że architektura, przestrzeń jest odbiciem aktualnych stosunków społecznych i politycznych w tym czasie, kiedy była tworzona. I to jest chyba sedno sprawy: bo jeżeli takimi kryteriami patrzeć na przestrzeń, to mamy za sobą 60 lat (nie licząc wojny) dużego bałaganu.

Marek Stępa (Wiceprezydent Miasta Gdyni):

Chętnie przyłączyłbym się do oskarżeń poprzedniego systemu w kontekście odpowiedzialności za chaos, jaki panuje w naszej przestrzeni, bo – rzeczywiście – właśnie w okresie tak zwanej gospodarki planowej doprowadzono do upadku lokalnych tradycji budowlanych, a w ślad za tym rzemiosł budowlanych, przez co teraz tak trudno do tego powrócić. Tamten system wręcz zabraniał stosowania tradycyjnych technik, narzucał pewne wymyślone przez światłych naukowców (najczęściej radzieckich), rzekomo najbardziej oszczędne i najbardziej stosowne dla ludu techniki budowlane. Jednak pewną wątpliwość budzą we mnie wspomnienia z wycieczek na Słowację, Węgry czy do Czech, gdzie panował ten sam system; w pewnych warstwach oceniamy go nawet jako bardziej represyjny niż u nas, jednakże w zakresie gospodarowania przestrzenią nic tak fatalnego jak w Polsce się tam nie wydarzyło. Na wsiach tradycja budowlana została utrzymana: tak jak budowano w latach 30., kiedy system działał jeszcze tylko w Związku Radzieckim, tak robiono to na węgierskiej czy słowackiej prowincji w latach 50. i 60., utrzymując harmonię wynikającą z kontynuacji tych wzorców.

Leszek Szmidtke:

Chce Pan powiedzieć, że to dużo głębsza sprawa aniżeli tylko ideologia?

Marek Stępa:

Upatrywałbym przyczyn takiego stanu rzeczy w naszej polskiej skłonności do anarchii; proszę zobaczyć, jak trudno się Polakom dostosować do propozycji ujednolicania formy – już nie tylko budynków, ale nawet drobnych przestrzeni w domach wielorodzinnych, na przykład loggii czy balkonów. Projektant zaprojektuje loggię i zaraz pojawią się pomysłowi, którzy ją zaszklą. Projektant zaprojektuje balkony i już pojawiają się wynalazki w postaci osłon na balustrady balkonów, żeby broń Boże nie były one ażurowe, tak jak wymyślił projektant. Taką chęć wyróżnienia swojej przestrzeni możemy wiązać z naszym charakterem narodowym, przypisywanym nam indywidualizmem; a może jest to konsekwencja nie tyle indywidualizmu, ile bardzo niskiego wychowania estetycznego?

Marcin Nowicki (Redaktor Naczelny PPG):

Czy to odwołanie do historii, do uwarunkowań historycznych nie jest pewnego rodzaju wybiegiem, szukaniem alibi? Chyba każdy z nas zgodzi się, że to, co jest budowane w tej chwili, nadal nie spełnia kryteriów, o których moglibyśmy pomarzyć. Odniesienie do przeszłości, owszem, warunkuje to, co zastaliśmy, natomiast pytanie brzmi: dlaczego ład przestrzenny w dalszym ciągu pozostawia wiele do życzenia?

Andrzej Sotkowski:

Wydaje mi się, że nie będzie ładu przestrzennego, jeśli nie będzie ładu moralnego. Przebudowa wszystkich struktur, które zarządzają przestrzenią, wiąże się z odbudową ładu moralnego. Proszę pamiętać, że każda decyzja inwestycyjna jest związana z decyzjami administracyjnymi. Wydaje mi się, że taka przebudowa państwa i walka, żeby także w kraju zapanował ład moralny, będzie sprzyjać ładowi przestrzennemu. Są kraje, które nie przeszły takiej katorgi jak my, mają całe programy rządowe związane z ładem przestrzennym i architekturą. Finowie, Anglicy, Francuzi, Niemcy prześcigają się w rozwiązaniach przestrzennych, które będą stanowić wizytówkę ich kraju. Niemalże każde wydarzenie, okoliczność powoduje, że całe państwo się sprzęga, aby stworzyć coś pięknego w przestrzeni, bo to oddziałuje na trwałe na zewnątrz ich kraju.

Leszek Szmidtke:

Ten proces zajmie długie lata, bo to kwestia edukacji budowania estetyki. Czy Pan, Panie Prezesie, przystępując do inwestycji, bierze pod uwagę te elementy, o których mówił Pan przewodniczący? Sergiusz Gniadecki (Prezes Allcon Investment): Na pewno się zgodzę, że ład moralny czy w konsekwencji ład społeczny, a na samym końcu ład korporacyjny stanowi o rozwoju danej społeczności i jakości jego efektów. O gustach natomiast dyskutować nie można, ale można je kształtować. Posłużę się przykładem Krzywego Domku w Sopocie, gdzie pewnego rodzaju wyzwanie i architekta, i inwestora przerosło oczekiwania władz i społeczności Sopotu. Władze zorganizowały wręcz coś w rodzaju referendum stawiającego pytanie, czy pomysł zagospodarowania przestrzeni (która, przypomnę, jest w samym sercu historycznego kurortu o bardzo silnej niechęci do głębokich zmian) jest kierunkiem wskazanym. Głosy były bardzo podzielone. Teraz też być może są, ale faktem jest, że Krzywy Domek jest obecny w każdym opracowaniu dotyczącym Sopotu, a nawet Gdańska.

Nie chodzi tylko o gust; istotne jest, jakie architektura budzi emocje i jakie przynosi efekty dla społeczności. Krzywy Domek był strzałem w dziesiątkę. Wszyscy okoliczni restauratorzy i miasto mówią dziś o nim z dumą, chociaż kilka lat temu budził szereg wątpliwości.

Marian Kwapiński (Wojewódzki Konserwator Zabytków):

Krzywy Domek wzbudza pozytywne emocje, ale na zasadzie dobrego dowcipu – jeżeli jest opowiadany zbyt często, emocje przestają mieć jakiekolwiek znaczenie. Jeden Krzywy Domek jest w porządku, ale przy większej ilości zaczynamy już mieć problem. I wtedy właśnie wracamy do kwestii ładu przestrzennego. Mówiąc o ładzie, musimy zacząć od zarządzania, a tu samorządy mają głos decydujący. Nie może być tak, że właściciel posesji dyktuje warunki ładu przestrzennego. Jeżeli mówimy o prawie, moralności, to proponuję formułę imperatywu kategorycznego: postępuj tak, jakbyś chciał, by maksyma twojego postępowania była prawem powszechnym. I na tym zasadza się ład. Miasta mogły przetrwać właśnie dlatego, że ich role, które były opisywane już w średniowiecznych aktach lokacyjnych, były realizowane, o ile zbiorowość na tym korzystała.

Leszek Szmidtke:

Czyli dochodzimy do tego, że oprócz gustu, istotą jest jakość stanowionego prawa, w tym prawa lokalnego.

Marek Stępa:

Chciałbym skierować naszą uwagę na etykę zawodową architekta i urbanisty. Do niedawna większość projektantów gotowa była zaprojektować wszystko, czego życzy sobie inwestor, aby nie stracić klienta. Jednak obecny boom budowlany powoduje, że architekt nie musi już „gonić” za każdym zleceniem; to inwestorom zależy na dobrym, sprawdzonym projektancie. Okazuje się, że te twarde realia ekonomiczne mogą sprzyjać ładowi przestrzennemu, estetyce rozwiązań szczegółowych, temu, żeby nie przytłaczać przestrzeni. Oczywiście, istnieją pewne granice wyznaczane przez plany zagospodarowania przestrzennego. I tutaj właśnie jest rola projektanta: wytłumaczyć inwestorowi, przekonać go do określonych rozwiązań.

Leszek Szmidtke:

Ale czy architekci są słuchani, czy mają coś do powiedzenia?

Jarosław Pałkowski (Zastępca Burmistrza Helu):

Jako przedstawiciele samorządów jesteśmy od tego, żeby przepisy o zagospodarowaniu przestrzennym przełożyć na rzecz naszych inwestorów i mieszkańców. Architekci i urbaniści są natomiast po to, aby nam w tym pomagać. Ta współpraca do tej pory układała się różnie. Zbyt słaba była wola przekonywania architektów, że dane rozwiązanie będzie lepsze dla przestrzeni, dla danej miejscowości. Niedawno ogłosiliśmy konkurs architektoniczno-urbanistyczny na zagospodarowanie sporej przestrzeni Helu. Wystartowały znane polskie pracownie projektowe, otrzymaliśmy bardzo ciekawe prace, ale skupiające się na wybranych elementach tej przestrzeni. Powstały ładne budynki i elementy widokowe, natomiast jeżeli chodzi o całą przestrzeń, jej zagospodarowanie, byliśmy lekko zawiedzeni. Większość projektów została przeniesiona, przerysowana na przykład ze Szwecji czy Norwegii – nie była charakterystyczna dla naszego regionu.

Leszek Szmidtke:

To chyba jeden z problemów: czy istnieje coś takiego, jak pomorska architektura? Czy jest szansa na jej powstanie? Skąd czerpać wzorce?

Marian Kwapiński:

My mamy te wzorce! Konieczna byłaby tylko inwentaryzacja zasobów kulturowych. To jeden z elementów planistycznych. Oczywiście, inaczej wygląda architektura na Kaszubach, inaczej na Żuławach czy Kociewiu. Przypadku, który omawiał burmistrz Helu, można by uniknąć, gdyby warunki konkursowe były dobrze sformułowane – właśnie w oparciu o inwentaryzację swojego dziedzictwa architektonicznego czy historycznego. Istnieją znakomite przykłady działań samorządów, choćby w Chojnicach, gdzie interesant chcący uzyskać decyzję budowlaną na jakiś obiekt na terenie starówki, wraz z odpowiedzią otrzymuje projekt stolarki, jaka ma się tam znaleźć, projekt kolorystyki i wytyczne dotyczące sposobu krycia dachu. Ponadto, podjęto tam uchwałę, w której, jeśli interesant powiada: „Taniej wyniosłyby mnie okna plastikowe, a wy mi stawiacie inne warunki”, gmina finansuje różnicę w cenie. Takie działania zasadniczo zmieniły Chojnice. To dziś naprawdę sympatyczne miasto.

Leszek Szmidtke:

Pan jako inwestor budujący budynki styka się z różnymi postawami samorządów; czy to, o czym była mowa przed chwilą, jest największą przeszkodą, żeby ten ład przestrzenny był zharmonizowany, taki, do którego wszyscy tęsknimy?

Sergiusz Gniadecki:

Zgadzam się z Markiem Stępą, który powiedział, żeby szczegółowymi zapisami prawa nie odbierać pracy twórczej architektom. To oni stanowią ostatecznie o kształcie i jakości architektury. Oni i inwestorzy. Przykłady zarówno z Polski, jak i Europy i innych kontynentów są paradoksalnie bardzo do siebie podobne. Proszę zauważyć, że oprócz różnic wynikających ewidentnie z tradycji czy historii regionów, domy, przedmieścia małych miasteczek w Bawarii różnią się od północnych landów, ale de facto na przestrzeni kilkuset kilometrów widzimy cały czas to samo. To, co powoduje mój ogromny optymizm w stosunku do kierunku zmian w ładzie moralnym i społecznym, to fakt, że ludzie zaczynają dyskutować między sobą. Z ogromnym zainteresowaniem czytam, jak obrońcami jakichś rozwiązań projektowych stają się zwykli ludzie dyskutujący na forach internetowych. To wszystko wpływa także na wykształcenie odbiorców powstającej architektury.

Tomasz Kalinowski (Kierownik Obszaru w IBnGR):

Proszę o zwrócenie uwagi, że w niektórych starych państwach Unii Europejskiej polityka ładu przestrzennego jest wręcz elementem konstytutywnym modelu gospodarki rynkowej. Przykładowo, w Niemczech polityka ładu przestrzennego jest jednym z kilku podstawowych filarów społecznej gospodarki rynkowej. Ale tam gęstość zaludnienia jest praktycznie dwa razy wyższa niż w Polsce, i to też powoduje inny sposób obchodzenia się z przestrzenią. Myślę, że wobec boomu budowlanego w Polsce dochodzimy do punktu zwrotnego, gdzie określenie postawy całości społeczeństwa wobec przestrzeni może się bardzo szybko zmienić. Mam na myśli niekoniecznie spektakularne wydarzenia typu Euro 2012, które w tej materii nie będzie chyba przełomowym momentem, lecz przemianę w ogólnej świadomości. Kiedy spojrzymy na nasze regionalne podwórko, z jednej strony udaje nam się w bardzo konstruktywny sposób kontynuować spuściznę architektoniczną; jest tutaj element ciągłości dobrych wzorców – klasycznie polskich, bałtyckich, niemieckich. Natomiast sądzę, że nie jesteśmy wystarczająco otwarci na sprawy nowatorskie, eksperymentalne, które w innych aglomeracjach i regionach Polski występują z większą intensywnością. Atrakcyjność przestrzenna i elementy estetyczne to również bardzo istotne detale, wpływające na jakość życia. Województwo pomorskie nie jest w tej materii dobrze postrzegane. Ale z drugiej strony, w układach zainteresowania naszym regionem jako potencjalnym miejscem inwestowania, gdzie w przypadku niektórych typów inwestycji pod uwagę brane są aspekty wysokiej jakości życia, na którą ład architektoniczny się niewątpliwie składa, nasza pozycja nie jest już tak wysoka.

Andrzej Sotkowski:

Wydawało mi się, że spotkaliśmy się tutaj, żeby porozmawiać o makroprzestrzeni – ładzie przestrzennym w skali miasta, w skali dzielnicy. W krajach europejskich architektem miasta, jakiejś lokalnej przestrzeni, chociażby gminy, jest wybrany w konkursie wybitny autorytet, zazwyczaj jakiś profesor, który skończył już działalność zawodową, a wygrał konkurs, bo miał wizję, w jakim kierunku zmierzać ma dane miasteczko, zachowując swoje piękno i rozwijając się jednocześnie. On – a nie poszczególni inwestorzy czy architekci – jest dyrygentem tej przestrzeni. Proszę sobie wyobrazić, że są miasta, gdzie w ogóle zniknęło pojęcie architektury. Nie ma architektów miasta, architektów gminy – a jak nie ma dyrygenta, orkiestra nie zagra.

Jan Szomburg, Jr. (Zastępca Redaktora Naczelnego PPG):

Brakuje długofalowego i zintegrowanego myślenia. Przy napływie pieniędzy i inwestycji obserwujemy teraz potencjalne zjawisko zgadzania się na każdego inwestora i każdą inwestycję przez samorządy, żeby otrzymać gotówkę, łatać dziury w budżecie lub z innych przyczyn; nie patrzy się długofalowo, jak ta przestrzeń będzie wyglądać za 20 lat. Czy tu nie musimy się zastanowić nad takim właśnie podejściem 20-letnim, 30-letnim i na podstawie takiego planu, takiej wizji (stworzonej prawdopodobnie przez wybitnego architekta czy urbanistę) tworzyć plany zagospodarowania, zgadzać się lub nie na inwestycje? Druga rzecz to zintegrowanie. Czy samorządy lokalne i samorząd regionalny integrują swoje plany, czy jest współpraca pomiędzy nimi i na jakich zasadach?

Leszek Szmidtke:

Panie Prezydencie, czy Gdynia ustala na przykład z gminą Żukowo swoje wizje tych pogranicznych dzielnic?

Marek Stępa:

Współpracujemy w tym zakresie, ale podstawową rolę koordynującą w planach gminnych odgrywa plan województwa; dla tych gmin, do których należą Gdynia i Gdańsk, również plan metropolitalny odgrywa rolę czynnika koordynującego. Natomiast nie ma w tej chwili ustawowej hierarchizacji planów. Plany wojewódzkie czy te dla jego fragmentów są pewnymi narzędziami koordynacji polityki przestrzennej i rzeczywiście nie mają działania prawa miejscowego. Nie są również zapisane jako plany, których ustalenia są bezwzględnie obowiązujące dla planistów niższego szczebla. Uważam, że tam, gdzie planowaniem przestrzennym w gminach zajmują się ludzie odpowiedzialni, takie ustawienie planów jest wystarczające. Kiedyś system hierarchiczny planów obowiązywał i nic, czego nie było w planie wojewódzkim, nie mogło znaleźć się w planie miejskim, w planie wojewódzkim zaś musiała panować zgodność z planem krajowym. To zostało swego czasu poddane surowej krytyce. Niestety, w wielu gminach brakuje osób mających zawodowe przygotowanie do zarządzania przestrzenią. Brakuje dyrygentów.

Leszek Szmidtke:

A czy nie brakuje też czegoś więcej – współpracy między tymi najbardziej zainteresowanymi, prowadzącej do ustalenia, jak ów ład przestrzenny ma wyglądać?

Jarosław Pałkowski:

Chciałbym zauważyć, że pewnie nie bez przyczyny, mając na względzie mniejsze gminy i miasta, nasz ustawodawca ustalił, że projekty planów miejscowych zagospodarowania przestrzennego, czy nawet projekty decyzji o warunkach zabudowy muszą dzisiaj opracowywać architekci i urbaniści. My, i mówię to, mając na względzie dotychczasową współpracę z urbanistami i architektami, oczekujemy, że właśnie oni dadzą nam rozwiązania najlepsze dla naszego obszaru.

Marcin Nowicki:

Panie Prezydencie, a kwestia przytaczanego wcześniej przykładu Chojnic? Takich miejscowości, gdzie samorząd próbuje wpływać na przestrzeń gminy, nie tylko w ładzie zagospodarowania przestrzennego, ale również architektonicznie (czyli także w kwestiach estetycznych), jest więcej – zarówno w naszym województwie, jak i w całym kraju. Przytoczę wyniki badania ankietowego, przeprowadzonego w trakcie Pomorskiego Kongresu Obywatelskiego: prawie 80 proc. uczestników (w Kongresie wzięło udział ponad 700 osób) stwierdziło, że jest za tym, aby zmniejszyć samowolę czy stopień indywidualizmu w zakresie architektury, aby nasze otoczenie ładniej, estetyczniej wyglądało. Czyli jest duże społeczne poparcie dla takiej idei.

Marek Stępa:

Samorząd nie jest tutaj samodzierżawcą. Prawo w tym kraju stanowi parlament. Osobiście przykład Chojnic traktuję z wielką radością – ktoś zadaje sobie trud i korzysta z możliwości, jakie daje mu najprawdopodobniej wpis danego obszaru do rejestru zabytków. To paradoks, ale żeby detalicznie dbać o ład architektoniczny na jakimś obszarze, trzeba go wpisać do rejestru zabytków. Władze Gdyni wystąpiły do wojewódzkiego konserwatora zabytków o wpisanie na taką listę obszaru gdyńskiego śródmieścia, bo tylko to pozwoli nam na szczegółową kontrolę nad tym, co się dzieje z unikalnym zespołem architektury modernistycznej wokół ulicy Świętojańskiej i 10 Lutego. To postulat do jeszcze jednego uczestnika tej dyskusji – parlamentarzystów – żeby szukać sposobu ochrony ładu przestrzennego, posuniętego już do formy architektonicznej, dla tych zespołów, które nie są jeszcze zabytkami, ale wyróżniają się harmonijną architekturą. Prawo budowlane powinno dawać nadzorowi budowlanemu możliwość bardziej skutecznego działania.

Marcin Nowicki:

Być może większą rolę w decydowaniu o przestrzeni należałoby przypisać społecznościom lokalnym? Podam przykład Nowego Jorku, gdzie żeby wprowadzić się do istniejącego domu, trzeba uzyskać zgodę wszystkich mieszkańców. Oni mają prawo zapytać, czy mam psa, kota, szczura, żonę, ile mam dzieci i tak dalej. To oni wydają zgodę na moją przeprowadzkę do tego domu oraz na ewentualną chęć zbudowania nowego obok ich posesji.

Marek Stępa:

Chcę przypomnieć, że procedura planowania przestrzennego jest u nas bardzo uspołeczniona. Przepisy przewidują naprawdę duży zakres potencjalnego udziału mieszkańców (podkreśliłem słowo „potencjalnego”, bo nie zawsze jest to wykorzystywane). Natomiast nie wyobrażam sobie uspołeczniania również decyzji administracyjnych w zakresie pozwoleń na budowę, gdzie niezbędna jest mimo wszystko fachowa wiedza. Choć w sensie nieformalnym decyzje te i tak są uspołecznione – wszystkie osoby (w tym sąsiedzi), które mogą wykazać interes prawny, są do takiego postępowania dopuszczone.

Sergiusz Gniadecki:

Pan Sotkowski próbował, niestety nieskutecznie, namówić nas do dyskusji na temat ładu przestrzennego, a nie architektury. My zaś w każdej z naszych wypowiedzi szukaliśmy przykładów bardzo detalicznych. Istnieje olbrzymie „pole do zaorania”, szczególnie jeśli faktycznie powstanie, poprzedzona dużą dyskusją, strategia i polityka gmin oraz państwa w kierunku stworzenia warunków inwestycyjnych poprzez to, że najpierw będą powstawały plany rozwoju, infrastruktury, a następnie dzielnice – nie odwrotnie. Dziś wyrastają ogromne dzielnice mieszkaniowe, których jak się później okazuje, nie można skanalizować, odebrać deszczówki, nie ma do nich dróg dojazdowych. Kosztami tych operacji obarczani są deweloperzy, którzy wliczają te środki w ceny mieszkań. Oznacza to de facto, że ciężar obowiązków samorządów przerzucany jest na inwestorów komercyjnych, a w dalszej konsekwencji – na klientów.

Mamy dzisiaj niepowtarzalną okazję, związaną z Euro 2012 i początkiem obecności w Unii Europejskiej, którą musimy fantastycznie rozegrać, projektując i przygotowując najlepsze możliwe warunki inwestycyjne. A wtedy inwestorzy, doceniając to, co zostało przez gminy i samorządy przygotowane, przyjdą w swojej najlepszej jakości, prezentując i promując najlepsze rozwiązania urbanistyczne i architektoniczne.

Leszek Szmidtke:

Jednakże wielcy inwestorzy to tylko część problemu, bo nasza powszedniość jest trochę inna. Wystarczy wyjechać poza granice administracyjne, na przykład Gdańska, i zobaczyć, jak wyglądają powstające tam osiedla, które są przysłowiową „wolną amerykanką”.

Sergiusz Gniadecki:

Na pewno, ale jak już ktoś kiedyś powiedział: mentalność zmienia się poprzez pokolenia. Istnieje wiele dobrych przykładów na rozwój małych miejscowości i wiosek – chociażby Koleczkowo, które dzięki społeczności „czującej” estetykę, realizuje przyzwoite dzieło.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Problemem jest brak planów zagospodarowania

Z Bartoszem Sulimowskim , właścicielem firmy Sulitech, rozmawia Leszek Szmidtke

Prawdziwym testem dla przedsiębiorcy, dla jego wytrzymałości, konsekwencji jest poszukiwanie dobrego miejsca na fabrykę – to jedna z zasłyszanych opinii. Z drugiej strony każdy wójt, burmistrz czy prezydent powie, że ściąganie inwestorów jest ich oczkiem w głowie. Jakie są Pańskie doświadczenia, czy to była droga krzyżowa?

Może droga krzyżowa to nie była, ale na pewno jedno z cięższych doświadczeń w ostatnim czasie. Nie przypuszczałem, że zamiar wyłożenia pieniędzy, stworzenia nowych miejsc pracy będzie oznaczał tak duże i tak liczne przeszkody.

Problemem był brak miejscowego planu zagospodarowania przestrzennego?

Poszukiwałem lokalizacji w okolicach Trójmiasta. Byłem w gminach Pruszcz Gdański, Kolbudy i Żukowo. W pierwszym przypadku były aktualne plany. W pozostałych gminach interesujące mnie miejsca nie miały jeszcze planów.

Dlaczego szukał Pan dalej, skoro gmina Pruszcz Gdański miała przygotowane plany?

Powód był bardzo prozaiczny – cena. Plany zagospodarowania oznaczają wyższe ceny gruntów pod inwestycje. To był ważny powód, ale też żadna z trzech zaproponowanych działek nie rzuciła mnie na kolana.

Ale brak planów zagospodarowania oznacza dłuższe procedury związane z pozwoleniem na budowę. To też wpływa na koszty.

Brak planów jest podstawowym problemem. Przed podjęciem decyzji o zakupie działki muszę mieć pewność, że będę tam mógł postawić budynki, hale i zacząć produkcję. Kiedy muszę czekać sześć miesięcy na wydanie decyzji o warunkach zabudowy, a tak było w gminie Żukowo, to zaczynam się zastanawiać nad sensem przedsięwzięcia. Dopiero po tym czasie miałbym pewność, że mógłbym na tym terenie zacząć budowę i wtedy mógłbym kupić działkę. Bez sensu byłoby kupowanie działki przed uzyskaniem pewności, że będę tam mógł zacząć taką produkcję, jak zamierzałem. W gminie Kolbudy była podobna sytuacja, tylko że wszystko trwało krócej. Kiedy wreszcie decyzja o warunkach zabudowy zapadła, zaczął się cały korowód z uzyskaniem uzgodnień, zezwoleń i cała związana z tym pielgrzymka po różnych urzędach. Po tym, co przeszedłem, wiem, o ile łatwiej rozpocząć inwestycję, kiedy są miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego. Muszę przyznać, że sposób, w jaki zostałem potraktowany w gminie Pruszcz Gdański, budzi szacunek. Kiedy w ubiegłym roku zacząłem szukać miejsca dla siebie, wystarczył jeden telefon do urzędu i zostałem natychmiast umówiony na spotkanie z panią wójt. Na tym spotkaniu przedstawiłem moje potrzeby: wielkość, rodzaj działalności itd. i po kilku dniach dostałem trzy propozycje lokalizacji.

Podjął Pan decyzję o inwestowaniu w gminie Kolbudy i co dalej?

Okazało się, że muszę bardzo dużo rzeczy uzgodnić. Zwykle urzędnik ma chyba trzydzieści dni na wydanie decyzji. Jak źle pójdzie, to przy czterech decyzjach mogą być cztery miesiące. Żałuję, że nie ma osoby w takim urzędzie, która koordynowałaby podobne sprawy. Bez porównania łatwiej byłoby inwestorowi załatwiać wszystko z jedną osobą, w jednym okienku. Tym bardziej, że większość z tych spraw związana jest właśnie z Urzędem Gminy.

Czy ta inwestycja jest poważniejszym zagrożeniem dla środowiska? Bo w takim przypadku zrozumiałe jest wymaganie większej ilości zezwoleń itp.

W żadnym przypadku. Poza tym, to nie są jakieś ogromne hale. Mam na myśli wytyczenie drogi dojazdowej z drogi gminnej, poprowadzenie kanalizacji deszczowej w pasie drogi gminnej, dalej powiatowej. Niemal pół roku potrzebowałem na przebrnięcie tego wszystkiego.

Rynek materiałów budowlanych i usług w tym czasie nie spał. Ceny poszły mocno w górę. Policzył Pan, ile kosztowała ta półroczna procedura?

Wartość inwestycji wzrosła w tym czasie o około trzydzieści procent.

Jak w takim razie tempo wydawania zezwoleń odbija się na inwestowaniu? Czy samorządy nie podcinają gałęzi, na której siedzą?

Na pewno się odbija. Chociaż nie spotkałem się w gminie Kolbudy z niechęcią urzędników. Przyczyna tej długotrwałości wydawania zezwoleń jest chyba poza kwestią dobrej lub złej woli osób, które tam pracują. Wynika to raczej z chaosu w polskim prawie. Architekt, który zajmował się ze mną pokonywaniem tych przeszkód, zauważył, że i tak jest lepiej niż kilka lat temu.

Wspomniał Pan, że jedna osoba powinna koordynować te wszystkie sprawy. Co jeszcze mogłoby usprawnić pracę urzędu?

Zorientowałem się, że więksi i bogatsi inwestorzy, którym zależy na czasie, wynajmują specjalne firmy świadczące takie usługi. Dzięki temu dużo krócej trwa doprowadzenie do końca tych wszystkich spraw, do wydania prawomocnego pozwolenia na budowę. Oczywiście lepiej byłoby, gdyby to urzędy dbały o dobrą koordynację. Po tych doświadczeniach wydaje mi się, że popełniłem błąd, nie wynajmując takiej firmy. Sądziłem, że te usługi nie są warte swojej ceny. Teraz chyba bym się już zdecydował.

Jeżeli nie ma miejscowego planu, to rodzi się jeszcze jeden problem – sąsiedzi, którzy muszą zaakceptować taką inwestycję.

Tak. Wydanie decyzji o warunkach zabudowy jest konsultowane z sąsiadami. To oczywiście zrozumiałe, ale często zdarzają się przy tej okazji protesty bez uzasadnienia. Przepraszam, uzasadnieniem jest chęć zyskania czegoś dla siebie. Na etapie uzgadniania warunków zabudowy sąsiedzi mieszkający bliżej, a nawet ci mieszkający bardzo daleko, mogą oprotestować warunki realizacji inwestycji. Tryb odwoławczy jest bardzo uciążliwy i długotrwały. To także może odstraszać potencjalnego inwestora. Znam przypadek, gdzie pewne lokalne stowarzyszenie przez dwa lata protestowało, blokując wydanie zezwolenia, aż w końcu inwestor zrezygnował z budowy.

Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Dla inwestora najważniejszy jest czas

Z Włodzimierzem Ziółkowskim , wieloletnim Prezesem Pomorskiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej, rozmawia Leszek Szmidtke

Coraz więcej pomorskich gmin stara się o to, by na ich terenie powstała Specjalna Strefa Ekonomiczna. Jednak, by tak się stało, by ta forma pomocy publicznej trafiła do Kwidzyna, Starogardu Gdańskiego czy Kościerzyny, gminy muszą się przygotować. Jak do tego podchodzą zainteresowane samorządy?

Bardzo różnie, są samorządy, które to rozumieją i same się przygotowują. Bardzo dobrym przykładem jest Lubień Kujawski. Tam, po kilku latach samodzielnych prób ściągnięcia inwestorów, burmistrz i urzędnicy nauczyli się wielu rzeczy. Niestety zazwyczaj nie wygląda to tak różowo. Częściej spotykam się z przekonaniem, że jak będziemy mieli Strefę, to od razu przyjdą inwestorzy. Jednak Specjalne Strefy Ekonomiczne, szczególnie w rozumieniu spółek zarządzających, to część systemu pomocy publicznej państwa. Ten system ma kierować inwestorów w określone miejsca, regiony, tam, gdzie jest trudna sytuacja gospodarcza, gdzie inwestorzy wcześniej się nie zjawiali. Spółki zarządzające są jedynie pomocą dla samorządów. To samorządy, społeczność lokalna, powinny wiedzieć, czego chcą i jak mają się rozwijać. Czy są zainteresowani rozwojem turystyki, czy na przykład przemysłem maszynowym, biotechnologią.

Czy samorządy częściej zwracają się z prośbą o utworzenie tzw. podstrefy, czy też inwestorzy wybierają sobie miejsce i trzeba jedynie zabiegów prawnych, by stworzyć Specjalną Strefę, bo to oczywiście oznacza dla inwestorów spore oszczędności?

Ten drugi przypadek jest bardzo rzadki. Zdarza się czasami, że ktoś jest związany emocjonalnie z jakimś miejscem, pochodzi stamtąd i jak mówi: chce spłacić swój dług…

Ale Kwidzyn umiał zatrzymać inwestora dzięki Specjalnej Strefie Ekonomicznej. Czy to był przypadek zaraźliwy dla innych samorządów?

Z Kwidzynem to była trochę inna historia. Wyzwolicielem inicjatywy samorządów był raczej Flextronics, który ulokował się pod Tczewem. Niestety ta inwestycja spowodowała też takie uproszczone myślenie, o którym wspominałem, że skoro jest Specjalna Strefa, skoro jest spółka zarządzająca i dba o wszystko ze ściągnięciem firmy oraz przygotowaniem infrastruktury włącznie, to wystarczy postarać się o Strefę, a cała reszta przyjdzie sama. Duży wzrost zainteresowania obserwujemy od 2000-2001 r. Od tego czasu powstały podstrefy w Człuchowie, Malborku, Sztumie, Chojnicach. Rozwijają się różnie. Dużo zależy od tego, jaką perspektywę mają samorządy, bo inwestorzy stawiają coraz większe wymagania. Oczekują na przykład wyrównanego terenu, podciągnięcia do działki infrastruktury. Potrzebują między innymi dobrej komunikacji z całą Europą, by sprowadzać półprodukty i wywozić gotowe wyroby. I dlatego te gminne programy inwestycyjne muszą być skoordynowane z tym, czego inwestor potrzebuje. Nie zawsze jednak powodzenie zależy od postawy samorządu. Czasami oczekiwania takiej firmy są trudne do spełnienia, szczególnie jeżeli chodzi o kadrę czy komunikację. Przez długi czas inwestorzy najchętniej wybierali południowo-zachodnią część Polski. Tam było łatwiej znaleźć wykształconych ludzi do pracy, łatwiej dojechać autostradą i tym samym wywieźć produkty na inne rynki niż polski. Północ naszego kraju była w gorszym położeniu i dopiero rozpoczęcie budowy autostrady A1 w pewnym sensie pokazało, jakie są tutaj możliwości. Plan stworzenia „korytarza wysokich technologii” od Gdyni do Torunia już jest realizowany. Ulokowanie się Sharpa pod Toruniem unaoczniło, że to jest możliwe.

Czy inwestorzy głównie koncentrują się na kadrze i komunikacji, czy też istnieją inne, mniej ważne argumenty, które jednak mogą zadecydować – estetyka miejsca, zaangażowanie samorządu?

Każde przedsięwzięcie ma kilka najważniejszych kryteriów: na jaki rynek będzie produkcja, skąd sprowadzane będą materiały, jacy mają być kooperanci. Od tego w dużym stopniu zależy wybór miejsca. Później inwestor zastanawia się nad kadrą. W tej chwili mamy lepszą sytuację niż województwa na południu Polski. W związku z tym, że od dawna osiedlali się tam inwestorzy, obecnie jest mniej chętnych i dobrze wykształconych pracowników. Kolejną ważną rzeczą jest wspomniana już komunikacja – drogi kołowe, czasami kolej. Duże znaczenie ma odległość od lotniska. Czasami inwestorzy pytają również o port morski. Trzecia grupa kryteriów to coś, co nazywamy klimatem inwestycyjnym, czyli jakie jest współdziałanie różnych władz na poziomie lokalnym. Inwestor, szczególnie duży, wypytuje o postawę samorządów, rozmawia z wójtami, burmistrzami. Pyta nas, czyli spółki zarządzające Strefami, rozmawia z już działającymi na danym terenie firmami. Chce wiedzieć, jak wygląda wydawanie pozwoleń, czy terminy są dotrzymywane, itd. Najważniejsze pytanie dla inwestora to, kiedy będzie mógł zacząć produkcję na odpowiednim poziomie ilościowym i jakościowym? Jeżeli będą problemy z dotrzymaniem zadeklarowanych terminów, to wypadnie z rynku, ktoś inny zajmie jego miejsce. Zatem klimat, zaangażowanie władz gminy czy miasta, ma ogromne znaczenie. Do tego dochodzi też infrastruktura, firmy budowlane itd. Oczywiście system działania Specjalnych Stref od strony ekonomicznej jest w całym kraju taki sam i tutaj trudno zyskać tzw. przewagę konkurencyjną. Dlatego często decyduje właśnie postawa samorządów w zakresie zwolnienia przedsiębiorców z podatków od nieruchomości.

Czy samorządy to rozumieją i czy też procedury wydawania zezwoleń są sprawnie załatwiane?

Z tym bywa różnie. Oczywiście są gminy, które to dobrze rozumieją. Wiedzą, że taka fabryka jest ważniejsza niż płot między sąsiadami wyższy niż 2 metry, na który też trzeba wydać zezwolenie. Płot może poczekać, a każdy dzień zwłoki to są straty dla przedsiębiorcy. Niemal zawsze kłopoty pojawiają się w okresie wyborów samorządowych. Również po wyborach, kiedy nowa władza uczy się pewnych rzeczy. Często nie rozumie, że jest jedna kwestia, która może zmrozić inwestora na samym początku – ceny ziemi. Tu nie chodzi o to, by oddawać ziemię za darmo. Jednak samorządowi naprawdę się opłaci oddać grunt za przysłowiową złotówkę za metr. Przychody będą później, kiedy fabryka ruszy.

Tłumaczy Pan to pewnie na samym początku i jakie są reakcje?

Na początku jest wszystko jak najlepiej. Później, kiedy Strefa jest ustanowiona, bywa różnie. Dane słowo, kierunek myślenia są dotrzymywane albo wręcz przeciwnie. Kiedy inwestorzy napływają, pojawiają się pieniądze, to pojawia się też inne myślenie: skoro tyle pieniędzy dopływa do spółki zarządzającej, to może byśmy coś uszczknęli. Paradoks polega na tym, że kilka lat temu samorządy wymusiły zmianę w ustawie o finansowaniu samorządów. Wykreślono między innymi punkt mówiący o tym, że spółki zarządzające są zwolnione z płacenia podatku od nieruchomości od infrastruktury na terenie Strefy. Przecież ta infrastruktura zostaje na terenie gminy. Teraz jest tak, że im więcej spółka zarządzająca zainwestuje w drogi, oświetlenie, tym większy płaci podatek.

No chyba nie żałuje Pan, że powstała jakaś podstrefa?

Nie, proszę tego tak nie traktować. Mówię o tym, jak rozumiana jest pomoc publiczna. Także o tym, że nie zawsze ta pomoc jest przeznaczana na budowę nowej infrastruktury i ściąganie kolejnych inwestorów. A Strefy nie będą wieczne.

Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Po pierwsze wizja

Z Wojciechem Koziorowskim , Wiceprezesem Invest Komfort S.A.rozmawia Leszek Szmidtke

Inwestorzy, deweloperzy są najczęściej przedstawiani jako sprawcy bezładu architektonicznego w dużych miastach.

Ładu istotnie nie ma. Natomiast przyczyna to sprawa bardziej skomplikowana. Na pewno braki planów mają duże znaczenie. Brak również kierunku, który możemy dostrzec w innych regionach czy krajach Europy, choćby w austriackim Tyrolu. Tam widać dominujący styl architektoniczny. Powstające obecnie plany preferują to, co było budowane kiedyś. Inwestorzy przyjmują to jednak bardzo niechętnie i stąd właśnie chaos. Budynki są oczywiście znacznie lepsze niż kiedyś, natomiast urbanistyka jest gorsza. Dobrym przykładem jest osiedle Gdynia Karwiny. Budynki oczywiście są słabe, natomiast od strony urbanistycznej osiedle się broni. Powstała nieopodal zabudowa Fikakowa, także innych osiedli, jest już chaotyczna, mimo że budynki są oczywiście lepsze.

Czyli jest zgrzyt między planistami, stroną samorządową a inwestorami?

To raczej brak spójnej wizji rozwoju. Plany są robione długo, a sytuacja na rynku się zmienia i nie zawsze odpowiadają one temu, co w danym momencie można zbudować. Poza tym nasi klienci są przekonani, że dobre jest to, co znamy, czyli tak jak z piosenkami – podobają nam się te, które już słyszeliśmy. Ludzie chętniej kupują mieszkania w budynkach, które przypominają dawne. Dlatego na przykład w Sopocie najchętniej się mieszka w imitujących dziewiętnastowieczne. W Gdańsku w przypominających szesnasto- czy siedemnastowieczne kamieniczki. Moim zdaniem to jest zły kierunek, ale musimy to jako inwestorzy zaakceptować. Tym bardziej, że w powstających planach często pojawiają się zapisy nakazujące nawiązywania do dawnej zabudowy. To potęguje chaos, bo stawia się budynki o stylistyce dziewiętnastowiecznej w miejscu, gdzie nigdy takiej zabudowy nie było, a to przecież fałsz.

Z okien Pańskiego biura widać wznoszącą się najgłośniejszą gdyńską budowę – Sea Towers. I z tego, co słyszałem Pańska firma nie narzeka na brak chętnych do kupowania bardzo drogich mieszkań.

Nie, nie narzekamy. Mieszkania tam są kupowane bardzo chętnie. Oczywiście nie sprzedajemy od razu wszystkiego. Sytuacja na rynku powoduje, że robimy to proporcjonalnie do postępu prac.

Ale te dwie wieże nie przypominają wspomnianej starej piosenki.

To wynik zwycięstwa sił postępu nad siłami zachowawczymi. A poważniej, raczej wyjątek potwierdzający regułę. Dzięki poparciu samorządu udało się zrobić coś, co w moim przekonaniu oddaje ducha Gdyni. Coś, co symbolizuje nowoczesność, co jest inne niż zabudowa modernistyczna uważana za istotę tego miasta. Istotą Gdyni nie jest modernizm ani jakaś inna zabudowa z pierwszej połowy dwudziestego wieku, tylko nowoczesność.

Wspominał Pan o niedostosowaniu planów zagospodarowania. Przeglądając taki plan, na co zwraca Pan szczególną uwagę?

Na funkcję, na intensywność i na ograniczenia, które taki plan zawiera. Funkcja, czyli co na tym terenie można zbudować, może to być na przykład funkcja mieszkaniowa lub usługowa. Intensywność ma duże znaczenie, bo istotą szacunku ekonomicznego dla danego gruntu jest stwierdzenie, jaką ilość metrów kwadratowych powierzchni całkowitej czy też użytkowej można na tym terenie uzyskać. Innymi spotykanymi parametrami są: wysokość, długość elewacji, bywają również inne zapisy, na przykład w Gdańsku w rejonach objętych ochroną konserwatorską są to zapisy dotyczące układu dachów, podziału elewacji.

A co najczęściej budzi niezadowolenie inwestorów, co można niejako przy okazji naprawić, by na przykład usprawnić procedury wydawania pozwoleń?

Każda strona ma nieco inne spojrzenie na sprawę i nieco inny interes. I oczywiście coś, co jest niekorzystne z punktu widzenia dewelopera, może być korzystne dla urzędu czy lokalnej społeczności. Dla nas najważniejsze są właśnie: funkcja i wysoka intensywność. To, co niepotrzebnie ogranicza inwestorów, to zapisy dotyczące pozostałych elementów zabudowy, szczególnie konserwatorskie. Oczywiście, z jednej strony miasto broni się przed chaosem, ale z drugiej to nie architekci, urbaniści kształtują ład przestrzenny, tylko urzędnicy. W Gdańsku na przykład królują skośne dachy. Tylko że jest to przenoszenie w wiek XXI czegoś, co było budowane w XVI i XVII wieku. Ludzie, którzy są bardzo zakorzenieni w przeszłości, nadmiernie ją cenią, nie patrząc w przyszłość. Żyją w przekonaniu, że coś, co było świetne dawniej, musi być również dobre teraz. Tyle że łatwo o fałszerstwo, można na przykład zobaczyć w Gdańsku kamienice wyrzeźbione w styropianie.

Jeżeli znajdzie się działka, która daje szansę na postawienie czegoś nowego, czegoś nieszablonowego, to czy próbujecie zmienić plan miejscowego zagospodarowania, o ile oczywiście w ogóle jest – bo jeżeli nie ma, to problem chyba mniejszy?

Mniejszy lub większy. Jeżeli jest odpowiadający nam plan, to mamy komfortową sytuację. Można od razu przystąpić do inwestycji. Nie zamraża się wtedy dużych pieniędzy. Brak planu oznacza spore kłopoty. Można oczywiście realizować inwestycję na zasadzie „dobrego sąsiedztwa”, ale to nakłada ograniczenia związane właśnie z charakterem otoczenia. Ta ustawa ma taką kapralską formę. Natomiast zrealizowanie planu trwa co najmniej rok i jest to wersja optymistyczna, bo częściej od półtora roku do dwóch lat. Na tak długi czas trzeba zamrozić pieniądze. Oczywiście inwestor może wówczas wpływać na kształt tego planu poprzez składanie koncepcji, które urzędnicy mogą brać pod uwagę. Znacznie gorsza jest sytuacja, gdy miejscowy plan jest zły. Aby go zmienić, trzeba przekonać władze danego miasta, że w tym miejscu można postawić coś lepszego. To się czasami udaje i takie przykłady mamy w Gdańsku, gdzie tereny pierwotnie określane jako usługowe zostaną zamienione na mieszkaniowe. Dotyczy to centrum i zamiast pełnej biur, zamierającej po godzinie 15 części miasta będzie tam tętniło normalne życie.

Zdaje się, że w przypadku Sea Towers była podobna sytuacja…

Tak, plan przewidywał częściowo inne funkcje, a nie przewidywał budynku apartamentowego. Po zmianie stał się ważną częścią całości. Tuż obok przewidziano centrum kongresowe, centrum rekreacji i turystyki. Apartamentowiec jest pierwszy i w dużym stopniu sfinansuje dalsze części, a poza tym jest to nowa jakość i myślę, że dobrze się stało, że powstał.

A czy przedstawialiście swoją wizję tego miejsca, czy musieliście się jakoś układać, negocjować ze stroną samorządową?

Układać się, to nie jest dobre słowo. Przedstawiliśmy swoją wizję tego miejsca, która chyba zbiegła się z wizją miasta. Zrobiliśmy konkurs i wybrany został najlepszy projekt. Osiągnęliśmy po prostu konsensus.

Często spotyka się Pan z taką postawą władz?

Jest coraz większa przychylność władz. Nasze problemy zwykle wynikają z pewnej opieszałości urzędniczej. Miasto ma dużo rzeczy do zrobienia, a niestety zasoby są ograniczone. Generalnie władze miast są otwarte na dobre pomysły. Oczywiście czasami to, co nam się wydaje sensownym posunięciem, nie jest tak odbierane. Chcemy być firmą otwartą na nowoczesność, a to niekiedy powoduje tarcia, na przykład ze służbami odpowiedzialnymi za ochronę zabytków.

Wiesław Bielawski na pytanie, co dzisiaj decyduje o kształcie inwestycji, odparł, że przede wszystkim świadomość inwestora.

Chyba nie tyle świadomość, bo to jest bardzo pojemne słowo, a raczej posiadanie wizji tego, co chce się stworzyć. Z jednej strony oczywiste jest to, że dla inwestorów najważniejsza jest marża, ale z drugiej jakiś pomysł, odwaga w spojrzeniu w przyszłość, żeby mieć też przyjemność z tego, co się buduje. I chyba to jest przewagą inwestorów lokalnych nad tymi większymi, globalnymi. Mieszkając tutaj, przez lata będziemy patrzeć na to, co zbudowaliśmy i przez pryzmat naszych budowli będziemy oceniani. Chcemy oczywiście dobrze sprzedać nasze inwestycje, ale też chcemy je tak kształtować, by nawet po długim czasie patrzeć na nie z przyjemnością. Wracając więc do pytania, po pierwsze wizja, po drugie dobry biznesplan, by istniejącą wizję oblec w ciało. Potrzebni są też dobrzy architekci.

Od pewnego czasu podkreśla Pan ten element ekonomiczny, że inwestycja musi się sprzedać. Czego dzisiaj klient nie kupi? A może nie ma takiego problemu, bo rynek jest tak wygłodzony, że sprzedaje się wszystko?

To zależy od tego, kim jest inwestor. Firmy takie jak nasza, które mają jakiś dorobek, nie mogą sobie pozwolić na wpadki. Nawet jeśli dzisiaj klient jest bardziej skłonny do podejmowania ryzykownych decyzji, to za kilka lat miałoby to negatywny wpływ na naszą pozycję rynkową. Dlatego staramy się tworzyć dobrą architekturę. Usiłujemy odchodzić od pewnej monokultury, która występowała w budownictwie do tej pory, wprowadzając na przykład kamień, aluminium. Sea Towers w Gdyni są tego najlepszym przykładem.

Każdy poważniejszy inwestor będzie podkreślał, że chce się wyróżniać. Jednak dostęp do materiałów budowlanych, do technologii jest praktycznie taki sam, więc czym można się wyróżniać?

Można się wyróżniać stawianiem ciekawych budynków, dbałością o detale, jakością używanych materiałów. Można się wyróżniać na przykład wykonywaniem mieszkań „pod klucz”.

Jeżeli jednak nowe budynki powstają na obszarach chronionych bądź w tzw. otulinie, to muszą się dostosować do pewnych wymogów lub, jak kto woli, ograniczeń. Czy na przykład Nowa Lastadia wpisuje się w otoczenie?

Można się wtapiać w kontekst, ale też inwestycja może być kontrapunktem, może podkreślać otoczenie poprzez zupełnie inną jakość. Nie wiem, czy budynek o kształcie ogórka w Londynie powstałby, gdyby musiał się dostosować literalnie do otoczenia. Zatem kontekst tak, ale nie poprzez nawiązywanie do przebrzmiałej formy. To może być kwestia skali, odniesienia, funkcji, jak również nieprzesłaniania czegoś, co jest cenne w starej architekturze. Przyznam, że dostosowywanie się do określonego kontekstu jest dla mnie poważnym kłopotem. Często jest to fałsz. Rozumiem, że polskie społeczeństwo dba o to, co pozostało. Tym bardziej, że zostało niewiele. Jednak często owocuje to wtórnością. Nawet chybione przypadki nowoczesnej architektury prowadzą nas w lepszą stronę niż ta wtórność. Jeżeli będziemy się na niej koncentrować, to będziemy mieli Disneyland.

Czy patrząc na to, co dzieje się na rynku, nie obawia się Pan, że obszary z gotowymi planami szybko się wyczerpią, a tym samym zatrzymają się inwestycje?

Dzisiaj plany ograniczają budowy i mówię to z pełną odpowiedzialnością. Inne ograniczenia: brak siły roboczej, brak materiałów, brak pieniędzy na rynku – zostały przełamane. Wąskim gardłem dla planów, ich powstawania i jakości są twórcy, czyli samorządy. Tam pieniądz nie wędruje w miejsca najbardziej zagrożone, bo jest uwiązany budżetem. Dlatego miasto często nie ma pieniędzy, by przygotowywać plany miejscowego zagospodarowania, ponieważ musi też spełniać inne zadania.

Jakich w tej chwili poszukuje Pan architektów?

Poszukujemy architektów, którzy profesjonalnie potrafią zaadaptować coś, co chcemy zaoferować klientom. Potrafiących stworzyć nowe budynki, w których ludziom będzie się dobrze mieszkać, umiejętnie kształtujących przestrzeń mieszkalną. Poszukujemy ludzi, którzy zaproponują nam coś, co jest inne niż budynki i mieszkania powstające w ostatnim dziesięcioleciu. To, co ostatnio budowano w Trójmieście, opierało się na zbliżonej technologii. Natomiast poza granicami Polski, jak również w Warszawie, widać nowe spojrzenie. Są to nowe wzory elewacji, ciekawe wnętrza, architektura krajobrazu, która przez lata była bardzo zaniedbana. Liczy się nie tylko dom, ale również ogród, obiekty sportowe i co ważne, zwraca się uwagę nie tylko na to, by wszystko było dobrze zbudowane, ale też umiejętnie skomponowane.

Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Decyduje świadomość inwestora

Z Wiesławem Bielawskim , Wiceprezydentem Miasta Gdańska ds. Polityki Przestrzennej, rozmawia Leszek Szmidtke

Spójrzmy na istniejące plany zagospodarowania przestrzennego naszych miast i gmin. O jakich możemy mówić tendencjach, kierunkach? Czy w naszym regionie dopatrzymy się czegoś, co nas będzie wyróżniało, jakiejś regionalnej specyfiki?

Szczerze mówiąc nie, aczkolwiek w szczegółach dotyczących tej części planów odnoszących się do tzw. trzeciego wymiaru, stosowania poszczególnych materiałów, określonych rozwiązań konstrukcyjnych doszukamy się takich elementów. Najczęściej wynikają z oceny kontekstu przestrzennego. Jeżeli w danej miejscowości charakterystyczny jest układ domów z kalenicami równoległymi do osi ulic, to takie ustalenia wprowadza się w planach i nie jest to rzadkie. Można też inaczej postawić pytanie: czy szereg ustaleń rzeczywiście ma uzasadnienie w tych planach i czy rzeczywiście coś takiego jak architektura o charakterze regionalnym może powszechnie występować w przestrzeni danego regionu?

Ale inaczej ten kontekst regionalny będzie wyglądał w mieście wielkości Gdańska, z tak bogatą przeszłością architektoniczną, a inaczej na obszarach wiejskich.

Oczywiście, mówimy o dwóch skrajnie różnych jednostkach osadniczych. Miasto, a szczególnie miasto metropolitalne, będzie się kierować zupełnie innymi prawami rozwoju i kształtowania przestrzeni niż miasteczko czy wieś, które mają charakter kameralny. Jednak jedna i druga skrajność obsługiwana jest przez tych samych planistów oraz urbanistów. A oni wykonują to zadanie w takim zakresie, w jakim pozwala im prawo, wiedza, doświadczenie, no i oczywiście pieniądze, jakimi dysponują poszczególne jednostki.

Patrząc na to, co teraz powstaje: domy, obiekty użyteczności publicznej, nieco złośliwie można rzec, że architekci oraz urbaniści nie przykładają się do pracy. Szczególnie jeżeli spojrzymy na tereny poza dużymi miastami.

Jeżeli mówimy o obiektach publicznych w małych miejscowościach, to poziom architektury wyraźnie się poprawia. Nieco inaczej wygląda to z domami jednorodzinnymi. Mamy chyba do czynienia z odreagowaniem ograniczeń poprzedniego systemu. Druga sprawa to poczucie estetyki poszczególnych inwestorów. A przecież architektura jest obrazem społeczeństwa.

Owszem, ale na ten obraz składają się poszczególne części. Nie tylko to, co sobie wymyśli samorząd, ale również siła, wyobraźnia oraz poczucie estetyki inwestora. Co przeważa?

Chyba decyduje świadomość inwestora. Tego, co naprawdę chce i czego oczekuje od planów zagospodarowania przestrzennego, a czego od architekta. Nie jest to tylko problem finansów. Ktoś, kto jest pod wpływem odpowiednio wysokiej kultury zamieszkiwania czy też szerzej rozumianych kanonów estetyki, osiągnie lepszy efekt niż ten, kto patrzy na inwestycję wyłącznie w kategoriach ekonomicznych, którego nie interesuje, jak obiekt oddziałuje na zewnątrz. Nie zapominajmy, że to często bywa również manifestacja indywidualności lub pozycji społecznej.

To, co się dzieje na rynku, nie daje powodów do optymizmu. Pragnienie zysku chyba nadal będzie dominowało nad potrzebą harmonijnego wkomponowania w krajobraz lub otaczającą zabudowę. Chociaż ta harmonia też bywa różnie rozumiana.

Będziemy mieli do czynienia z jedną, jak i z drugą postawą. Trudno jednak powiedzieć, co zdominuje najbliższą przyszłość. Spodziewam się, że będzie to swoista równowaga. Na szczęście inwestorzy coraz częściej zauważają, że to, jak są postrzegani, zależy od tego, co proponują. Rozumieją, że dobrze zaprojektowana architektura komponuje się z otoczeniem, wtapia się w przestrzeń, nie próbuje udowadniać, że jest czymś lepszym od innych i nie próbuje być najważniejszym elementem w krajobrazie.

Zgodził się Pan z tym, że nie ma jednoznacznych cech pomorskiej architektury. Czy jednak spoglądając na powstające obiekty, jak również na to, co tworzy się w pracowniach, zauważa Pan coś charakterystycznego dla naszego regionu?

Wszystkie miasta o charakterze metropolitalnym ulegają globalizacji, a ich architektura ma charakter międzynarodowy. Podąża za nowinkami w wysokich technologiach, w materiałach, w możliwościach konstrukcyjnych. Jeśli poszukujemy regionalizacji, to trzeba sięgać do małych miejscowości, bo tam mamy większą szansę znaleźć przykłady nawiązujące do architektury z lat poprzednich, specyficzne dla tego regionu. Możemy mówić o charakterystycznych domach z prostopadłym bądź równoległym do drogi układem kalenicy. Możemy mówić o pewnych rozwiązaniach, jak choćby konstrukcja szkieletowo-drewniana wypełniana cegłą. W końcu na ten regionalny charakter wpływa także stosowanie materiału budowlanego najczęściej tam występującego. Poza tym regionalizm ma też różne oblicza. Gdańsk w swojej historii zapożyczał wiele z architektury innych miast hanzeatyckich, miast niemieckich, duńskich i holenderskich.

Co ma większe znaczenie dla przestrzeni: pojedyncze dzieła wybitnych architektów czy też ta masa jednoi wielorodzinnych budynków mieszkalnych?

Żaden obiekt, żaden budynek, choćby miał charakter szalenie indywidualny, nie powstaje w wyabstrahowanej przestrzeni. To, że został postawiony w określonym otoczeniu, kontekście: plac przed budynkiem, sąsiednie ulice, charakter pobliskiej architektury, ma ogromne znaczenie. Dlatego nie można powiedzieć, co ma większy wpływ. Sądzę, że każdy obiekt wpisujący się w otoczenie będzie dobrym rozwiązaniem.

Gdańskich rozwiązań pewnie będzie bronił Pan jak niepodległości, więc spójrzmy choćby na Sopot. Centralne miejsce, czyli ulica Bohaterów Monte Cassino i Krzywy Domek. Wpisuje się on w tamtejsze otoczenie?

Uważam, że idealnie się wpisuje w klimat Sopotu. Oczywiście, o ile pozostanie jedynym tego rodzaju budynkiem. Należy go traktować w kategoriach pewnego humoru czy dowcipu architektonicznego, ale wpisuje się w klimat miejscowości o charakterze uzdrowiskowym. Proszę spojrzeć, jak wielu ludzi tam się zatrzymuje, ogląda ten budynek i robi sobie zdjęcia.

To, co dzisiaj powstaje, jest nie tylko dla nas, lecz również dla następnych pokoleń.

Tym bardziej należy na to spojrzeć pozytywnie. Przykładem z przeciwległej strony dosłownie i w przenośni jest kamienica „Trzy Gracje”. Obie te budowle powstały z poszanowaniem wszelkich zasad kontekstu kulturowego. Obok tego drugiego budynku przechodzi się jednak obojętnie, moim zdaniem jest wręcz nudny.

Wróćmy zatem do relacji między architektami, inwestorami a samorządami. Kto ma wiodący wpływ na powstającą zabudowę?

Każda inwestycja jest realizowana w kilku etapach. Pierwszy to przygotowanie planistyczne i urbanistyczne. Tutaj decydujący głos ma gmina, która poprzez dokumenty określa zasady. Kolejnym etapem jest projekt architektoniczny i wtedy moim zdaniem decydujący głos ma inwestor. I tutaj dochodzimy do relacji między architektem, inwestorem a administracją architektoniczno- budowlaną, która ma wydać pozwolenie na budowę i ocenić, na ile projekt wypełnia ustalenia planu, czy jest architekturą godną uwagi, możliwą do zaakceptowania. Podkreślam, że jakość architektury jest trudna do oceny i do dyskusji na poziomie prawa, na poziomie planów zagospodarowania przestrzennego. Mamy w tym przypadku do czynienia z ingerencją prawników w tzw. sferę trzeciego wymiaru. A co prawnicy potrafią zrobić z projektem, czy wręcz z prawami fizyki, widzieliśmy po tragicznym zawaleniu się hali w Katowicach.

Tyle że teraz mówi Pan o teorii. W praktyce inwestorzy nie bardzo przejmują się na przykład wymaganiami planów.

To jest oczywiście poważny problem, a także pytanie, jak wygląda egzekucja prawa ze strony administracji architektoniczno-budowlanej. Ona odpowiada za przestrzeganie tego prawa, jakim są plany. I w przypadku Gdańska tak się dzieje. Trzeba jednak pamiętać, że architektura jest obrazem społeczeństwa. To, kim jesteśmy, widać właśnie poprzez powstające budowle.

Jednak bardzo dużo zależy od postawy samorządu. To lokalna władza ma decydujący wpływ na kształt powstającego prawa. To ona może różnicować charakter zabudowy poprzez narzędzia, którymi dysponuje. Przykład gminy Chojnice pokazuje, że jest to możliwe.

Myślę, że na poziomie samorządów widać coraz większą troskę o ład przestrzenny. Kłopoty zaczynają się, gdy inwestorzy, deweloperzy ubiegający się o zezwolenie na budowę schodzą na poziom koleżeńskich relacji z przedstawicielami władzy i próbują omijać zbyt rygorystyczne czy niewłaściwe ich zdaniem zapisy w planach. Ale tu już powinien wkraczać nadzór budowlany. Strona samorządowa coraz bardziej zdaje sobie sprawę z tego, jaki ma wpływ i coraz lepiej określa cele, jakie chce osiągnąć. Oczywiście nie musi się to pokrywać z intencjami właścicieli nieruchomości oraz inwestorów.

Jaka jest rola innych szczebli, na przykład samorządu regionalnego?

W moim przekonaniu jest nikła i nie widzę w tym nic złego. Tzw. władztwo planistyczne znajduje się na poziomie gminy. Z tego poziomu można właściwie ocenić, co się dzieje. Z regionalnego, moim zdaniem już nie.

Ale jest na przykład rada powołana przez premiera przy ministrze rozwoju regionalnego, w której Pan zasiada. Po co taki twór?

Poziom planowania krajowego czy regionalnego to raczej strategia. Tutaj mówimy o oddziaływaniu polityki, ekonomii, szeroko rozumianych spraw społecznych, kultury. W przypadku planów miejscowych nie ma takich bezpośrednich relacji. Dokumenty strategiczne mówią o pewnych intencjach, celach rozwoju, mechanizmach, instrumentach.

Przecież to prawo lokalne wypływa z tych intencji regionalnych czy krajowych. Jest więc jakieś przełożenie?

Tak, ale w ograniczonym zakresie. Dokument, jakim jest koncepcja przestrzennego zagospodarowania kraju, mówi raczej o koncentracji kapitału, o wiedzy, mówi o przepływach towarów, ludzi, informacji. Nie mówi natomiast o wspomnianym trzecim wymiarze, który postrzega człowiek.

Kolejny zarzut – to brak współpracy między sąsiednimi gminami. Granica administracyjna w praktyce oznacza dwa różne światy i w sensie planistycznym i w sensie infrastruktury.

Oczywiście same różnice nie są czymś nagannym, ale jeżeli faktycznie granica administracyjna oznacza przepaść, to jeden z samorządów postąpił niewłaściwie. Myślę, że generalnie z trudem uczymy się współpracy. Zarówno na szczeblu regionalnym, międzygminnym, jak i międzyludzkim.

Tylko że dla nas to już nie jest teoria. Powstanie metropolii oznacza między innymi konieczność współpracy między sąsiednimi gminami, między wszystkimi gminami wchodzącymi w skład tego związku w tworzeniu planów oraz infrastruktury.

To jest ważna sprawa dla tego podmiotu, który ma zrzeszać 17 gmin. Nie wiem jeszcze, jaki będzie zakres takiego planu. Nie sądzę, by poszedł tak daleko, jak to wygląda na poziomie poszczególnych gmin. Na szczeblu metropolitalnym będzie raczej planowanie strategiczne.

Tylko czy rozmawiając o przyszłości, nadal koncentrujecie się na wspólnym bilecie, czy też te rozmowy idą dalej, wchodzicie w nowe obszary?

Jeszcze nie doszliśmy do takich spraw, ale moim zdaniem, to będzie jedno z zadań dla metropolii. Ta przestrzeń nie patrzy na granice administracyjne. Trzeba tworzyć wspólne ramy dla wszystkich podmiotów, które w obrębie tej metropolii mają funkcjonować.

Dziękuję za rozmowę.

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Zapobiec pstrokaciznom

Z Dr inż. Zbigniewem Szczepańskim , wójtem gminy Chojnice, rozmawia Leszek Szmidtke

To właśnie samorządy najczęściej obwinia się o to, że nasze wsie i miasta są po prostu brzydkie. Niby wójtowie, burmistrzowie i prezydenci mają narzędzia do kształtowania przestrzeni, a jednak efekty są mizerne.

Większość samorządów nie rozumie, jak ważne ma w rękach narzędzia. Radni często zachowują się jak maszynki, uchwalając to, co zostanie poddane pod głosowanie. W zapisach planu miejscowego wielokrotnie znajdujemy interesy właścicieli gruntów i planisty, który nie zawsze jest bezinteresowny. A posiadanie prawa własności do działki nie jest prawem do decydowania wyłącznie według własnej woli. Kiedy ambicją jest zbudowanie domu różniącego się od sąsiednich, to powstają pstrokate osiedla i na przykład każdy dom ma dach w innym kolorze: żółtym, niebieskim, grafitowym, a obok jeszcze stary eternit. Polska, moim zdaniem, jest jednym z brzydszych krajów Europy. Niestety w mojej gminie też tego nie uniknęliśmy.

Chciałem rozmawiać o pomysłach, które wyróżniają gminę Chojnice, a Pan mówi, że jest tak jak wszędzie.

Staramy się uczyć na własnych błędach. Wprowadziliśmy już pewne zmiany w prawie miejscowym, by zapobiec różnego rodzaju pstrokaciznom, budom itp. Już 17 lat temu ustaliliśmy w gminie, w miejscowych planach, że powierzchnia działki to minimum tysiąc metrów. I dzisiaj nie ma u nas mniejszych działek.

W innych gminach sprzedaje się mniejsze działki. Jakie więc znaczenie ma ten zapis?

Chodziło nam właśnie o to, by nieco się różnić od innych. Chcemy, by nowe domy tonęły w zieleni. Podpatrzyliśmy to u Duńczyków i przykładamy dużą wagę do tego, by było zielono. Zwracamy również uwagę na szczegółowe zapisy planów, by wykluczały one budowę tzw. pałacyków. Mamy ich na Pomorzu bardzo dużo, mimo że jest wiele zabytkowych obiektów, które wymagają ratunku.

Jednak o charakterze, o wyglądzie pomorskiej wsi w mniejszym stopniu decydują dwory czy pałace, a w większym zwykłe domy.

Kiedy przysłowiowy Kowalski chciał przekwalifikować grunty rolne na inwestycyjne lub budowlane, to urzędnicy, samorządowcy podchodzili do tego automatycznie. Gmina nie zastanawiała się nad kosztami, które musiała później ponieść, uzbrajając te tereny. Takie na przykład błędy popełniliśmy we wsi Swornegacie. Na granicy parku narodowego, parku krajobrazowego stworzyliśmy nowe osiedla. Powstały 2 lub 3 kilometry od centrum tej pięknej kaszubskiej wsi. To naprawdę był wielki błąd. Często nie analizujemy szczegółowych zapisów planów zagospodarowania. Mówię to szczerze, bo większość samorządów tak właśnie postępuje. Jeśli planista przygotowujący projekt wpisuje, że „dopuszcza się naturalną kolorystykę dachów”, to, co to znaczy? Niebieski, zielony, żółty czy czerwony to przecież naturalne kolory tęczy! I kiedy na małej przestrzeni, na jakimś osiedlu, niemal każdy dom ma elewację i dach w innym kolorze, to mamy totalną pstrokaciznę!

Czyli, Pańskim zdaniem, należy doprecyzowywać plany zagospodarowania przestrzennego?

W niektórych krajach tzw. starej Unii Europejskiej prawodawstwo wręcz wymaga wpisywania dopasowanych projektów. My nie chcemy iść aż tak daleko, by faworyzować jednego projektanta, ale kilka lat temu na koszt gminy opracowaliśmy pewne projekty regionalne, robił to między innymi Jan Sabiniarz. Chcieliśmy, proponując darmowe projekty, propagować architekturę regionalną, kaszubską.

Czy widać już efekty?

W kaszubskiej miejscowości Swornegacie już można to zauważyć, w innych jeszcze nie. Cały czas podkreślam, że uczymy się na naszych błędach i błędach naszych sąsiadów. Zarzuca nam się nawet ograniczanie praw obywatelskich, bo decydujemy, w jakim kolorze mogą być elewacje czy dachy. Tylko że przestrzeń nie należy do każdego z nas, przestrzeń należy do wszystkich i musimy też szanować sąsiadów oraz gości. W czasie Pomorskiego Kongresu Obywatelskiego wypowiadała się osoba mieszkająca w Holandii i dziwiła się naszej pstrokaciźnie. W Holandii dopuszcza się różne kolory, ale poszczególne części danej miejscowości czy poszczególne ulice są jednorodne kolorystycznie.

Czyli w gminie Chojnice chcecie, by domy przy jednej ulicy miały dachy w kolorze niebieskim, przy drugiej już w żółtym, a przy trzeciej w czerwonym?

Trochę Pan przesadził. O gminie Chojnice zrobiło się głośno, kiedy wnioskowałem na sesji ograniczenie zapisów dopuszczających dużą paletę kolorystyczną dachów. Zapis o naturalnych kolorach taką pstrokaciznę umożliwia. Dlatego postulowałem ograniczenie kolorystyki dachów do jednego – ceglastoczerwonego, gdy uchwalaliśmy plan obejmujący reprezentacyjną miejscowość naszej gminy, kolebkę polskiego żeglarstwa śródlądowego, Charzykowy. Wprowadziliśmy więc w planie na ośmiu hektarach zapis, że dopuszcza się na dachach jedynie kolor ceglastoczerwony. Oczywiście podniósł się krzyk, ale przypominam, że planowanie i zagospodarowanie przestrzenne to ustawowe kompetencje gmin. Chociaż do tej pory samorządy korzystały z tego w niewielkim stopniu. Na terenie gminy Chojnice jest 40 miejscowości, 17 tysięcy mieszkańców, a przyjeżdża tutaj rocznie około 200 tysięcy turystów. Dlatego szczególnie w tych najczęściej odwiedzanych miejscowościach: Charzykowy, Swornegacie, Funka, Bachorze, Krojanty będziemy zwracali baczną uwagę na kolorystykę elewacji i dachów. Charzykowy były dla nas znakiem, że musimy coś z tym zrobić. Niedawno byłem na Dolnym Śląsku z samorządowcami z powiatu człuchowskiego, podziwialiśmy tam starą, piękną architekturę. Byliśmy też w przepięknej Pradze, gdzie w starym centrum nie znajdzie się innego koloru niż ceglastoczerwony. Jeden z uczestników tego wyjazdu, który ma w gospodarstwie budynek z niebieskim dachem, stwierdził, że w najbliższym czasie zmieni ten kolor.

Nowe plany będą dotyczyły nowych inwestycji, a jak chce Pan rozwiązać sprawę istniejących zabudowań?

Wszystkie plany, które mają być uchwalane, będą podlegały szczególnej obróbce. Będziemy oczywiście to uzgadniali z władzami parku narodowego i parku krajobrazowego, a także z Urzędem Marszałkowskim Województwa Pomorskiego i Pomorskim Urzędem Wojewódzkim. Wydaje mi się, że gminy powinny lepiej współpracować z innymi instytucjami, urzędami. Wiem, że będzie to niekiedy odbierane jako ingerowanie w prawo i kompetencje gmin. Niestety jestem prawie pewny, że w Charzykowych na wspomnianych ośmiu hektarach znajdzie się ktoś, kto postawi dach w kolorze grafitowym czy brązowym. I wówczas będzie tylko jedna możliwość – policja budowlana i rozbiórka takiego dachu. Pyta Pan, co z istniejącymi „gargamelami”. Jesteśmy bezbronni, nie mamy żadnych instrumentów, żeby na przykład zabronić wymiany starej, pięknej, omszonej dachówki na niebieskie blachy, którymi właściciel chce pokryć dach. Oczywiście możemy prosić, możemy rozmawiać, możemy sprawę nagłaśniać…

Możecie również zachęcać, stosując ulgi finansowe dla modernizujących swoje domy. Pieniądze są zwykle skutecznym narzędziem w takich przypadkach.

Tak, ale staram się nie tworzyć dodatkowych furtek. Chociaż w najbliższym czasie uruchamiamy system dofinansowania dla tych, którzy będą zmieniać stare dachy kryte eternitem. Oczywiście w takich przypadkach na pewno wprowadzimy ograniczenia kolorystyki nowych dachów.

Czy w gminie Chojnice dostrzega Pan architekturę, którą możemy nazwać regionalną?

Nie ma oczywiście jednoznacznej definicji architektury regionalnej. W starych budynkach można się doszukiwać pewnych cech. Natomiast dzisiaj możemy do tego nawiązywać. Wspominałem, że zleciliśmy opracowanie kilku projektów uwzględniających naturalne materiały budowlane, a więc kamień, drewno, trzcinę. Można z nich korzystać…

Są zainteresowani?

Niestety niewielu. Może samorządy powinny mieć jeszcze jakiś prawny instrument pomagający lansować takie projekty. W gminie Chojnice oraz w Brusach w ostatnim czasie postawiliśmy budynki publiczne nawiązujące do starej regionalnej architektury. Nie ma lepszych przykładów dla naszych mieszkańców niż takie działania. Goszcząc co roku około 200 tysięcy turystów, staramy się dbać o wizerunek gminy. Różnie to bywa, ale się staramy. Jest jeszcze jeden problem – dzika zabudowa. Od kilkunastu lat z tym walczymy. Około 300 budynków zostało rozebranych, pozostało jeszcze jakieś 20. Procedury trwają bardzo długo. Często sprawa kończy się w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym w Gdańsku lub nawet w Naczelnym Sądzie Administracyjnym. Taka sytuacja zachęca wręcz do łamania prawa, do stawiania takich nielegalnych domów. Dochodzą do tego jeszcze tzw. wozy Drzymały. Często rolnicy dzielą swoje pola na 30 arowe działki. I chociaż nie ma tego w planach, to tak postępują. Nie dopuszczamy do zabudowy mieszkaniowej, więc jako właściciele gruntów rolnych o takiej powierzchni stawiają sobie przyczepy campingowe. Jest to wielkie zagrożenie dla terenów cennych przyrodniczo.

Wiele jednak zależy od postawy samorządów, postawy wójtów.

Tak, samorządy mają instrumenty prawne, jednak jako społeczeństwo jeszcze do tego nie dorośliśmy. Jeżeli plany miejscowe są ogólne, to można niemal wszystko budować. A przecież przestrzeń jest dobrem wspólnym, na straży stoi gmina posiadająca narzędzia do pilnowania jej jakości.

Dziękuję za rozmowę.

Skip to content