Z Anetą Szyłak , Szefową Instytutu Sztuki Wyspa, rozmawia Dawid Piwowarczyk
- Jaka jest rola sztuki, kultury we współczesnym świecie, w kształtowaniu obrazu regionu?
- Różna. Ze względu na swoją różnorodność i wielopłaszczyznowość mamy tutaj różnego rodzaju relacje i oddziaływania. Sztuka nie istnieje sama, w oderwaniu od sfery społecznej. Jest sztuka zinstytucjonalizowana, jest sztuka komercyjna, alternatywna. Widać również odmienne postawy samych twórców. Istnieje grupa pałająca chęcią zaistnienia, funkcjonowania w sferze publicznej. Są artyści aktywiści, bardzo często działający w projektach głęboko niekomercyjnych, którzy nie tworzą dzieł materialnych, jak obraz czy rzeźba, ale robią "akcje" - happeningi, warsztaty, działania street-artowe. Jest całe pole sztuki instytucjonalnej. Sztuka potrzebuje do sprawnego funkcjonowania teatrów, sal wystawowych, ale też ludzi. Czasem jeden człowiek potrafi być instytucją. Oczywiście sztuka ma też wartość ekonomiczną, kumulującą się zarówno w publicznych muzeach, jak i w wielkich prywatnych kolekcjach.
- Czy współczesny człowiek potrzebuje kultury, sztuki. Może mass media i inne atrakcje powodują, że są one niepotrzebne?
- Może nie zawsze czujemy potrzeby kulturalne, ale to nas nie zwalnia z obowiązku tworzenia i komunikowania sztuki, gdyż te potrzeby pojawiają się dopiero na pewnym poziomie. Jest spora grupa osób, które swoje potrzeby w tym zakresie zaspokaja, uczestnicząc w spektakularnych projektach, takich jak "Impresjoniści" w Muzeum Narodowym, który przyciąga do muzeum 30 tysięcy widzów. Oczywiście w większości przypadków nie jest to pogłębiony odbiór, bardziej rodzaj spektaklu. Tak naprawdę znawców Rembrandta będzie w tej całej masie może 100 osób, ale to nie znaczy, że jest źle. To też stymuluje. Kontakt z dziełem sztuki nawet niezbyt pogłębiony jest ważny, poszerza horyzonty, może rodzić w odbiorcy nowe potrzeby. Czasami są takie sytuacje, że kontakt ze sztuką jest bliższy i mocniejszy.
- Czy problemem nie jest to, że współczesna sztuka w dużej mierze "oszukuje", że artyści oszukują odbiorców?
- Hochsztaplerka jest w każdej sztuce, mieliśmy ją i wśród impresjonistów.
- Czy kultura potrzebuje władzy i czy władza potrzebuje kultury i sztuki?
- I tak i nie. Na pewnego jednak należy pamiętać o tym, że władza uprzedmiatawia sztukę. Znany jest też tzw. efekt Billbao. Muzeum Gugenheima jest przykładem prywatnego projektu, który buduje prestiż donatorom, czy filantropom. Takie muzeum, krytykowane za narcyzm i rozrywkowość, niewątpliwie przyczyni się do rozwoju gospodarczego miasta i regionu. Tutaj właśnie widzimy multiplikowanie pieniędzy. Środki zainwestowane w sztukę wracają w postaci wpływów z biletów, dochodów gastronomii, hotelarstwa. Największe i najsławniejsze muzea są jednymi z najważniejszych atrakcji turystycznych. To one przyciągają turystów do danego miasta i regionu. Na pewno dla lokalnych polityków inwestycja w kulturę może być dobrym rozwiązaniem. Oczywiście, nie ma co liczyć na to, że taka inwestycja przyniesie natychmiastowe korzyści.
- Pani też daje się zinstrumentalizować?
- Tak, daję się zinstrumentalizować mojemu deweloperowi. Bardzo się jednak cieszę, że tworzy mi możliwości do działania, że tworzy nowe miejsca pracy. Na terenie stoczni powstanie nowy ciekawy projekt, który ma szansę zmienić oblicze miasta. Jest to tym bardziej ważne dlatego, że Gdańsk do tej pory miał problemy z dużymi, prestiżowymi inwestycjami. Myślę, że właśnie projekt Młodego Miasta, obudowany między innymi takimi projektami kulturowymi, jak Wyspa, będzie bardzo ważny dla Gdańska. Chcemy pełnić rolę kulturowego mediatora, bardzo ważne jest to, że powstanie tutaj coś nowego architektonicznie. Jest to ten przejaw aktywności ludzkiej, który buduje kulturę miasta. Bardzo często muzea są sławne przez swój budynek. Często jest on przekleństwem muzealników, ale sam staje się rzeźbą pośród przestrzeni miejskiej.
- Jak wygląda pomorska relacja na linii sztuka - władza?
- Należy jeszcze dużo poprawić. Oczywiście ciężko mi się wypowiadać, bo po części sama jestem ofiarą. Problemem jest to, że władza nie zawsze zdaje sobie sprawę z tego, co to znaczy niezależność programowa organizatora. Przecież czym innym jest obowiązek zapewnienia finansowania, kontrolowania prawidłowości wydatkowania, a czym innym niezależność w zakresie programowym.
- A czy nie wydaje się Pani, że władza zaczyna się bać kultury?
- Tak, rzeczywiście dostrzegam takie zjawisko. Wynika to z tego, że politycy operują tak naprawdę w tej samej sferze, co artyści - w sferze symboliki. Polityka stara się utrwalać to co tradycyjne, stara się opierać na tradycyjnych wartościach. Boi się wywrotowego elementu we współczesnej kulturze i sztuce, który opiera się na świadomym reagowaniu i poddawaniu temu co symboliczne i wizualne, co podlega nieustannej krytyce.
- Czy artysta jest skazany na bycie dysydentem?
- Niektórzy z pewnością tak. Lepiej jest na pewno, by kultura nie podlegała kontroli, która szczególnie u nas może bardzo szybko zacząć kojarzyć się z cenzurą. Kultura to naturalna aktywność indywidualna i społeczna. Jest niesamowicie ważne, żeby ta aktywność ciągle trwała, żeby trwało nieustanne przemyśliwanie i przerabianie, czym jest nasza rzeczywistość, jaka jest nasza rola w świecie itp. Bardzo często artyści widzą to, co jeszcze nie ma nazwy. Sztuka często zadaje ważne pytania. Poprzez sztukę dzielimy się naszymi poglądami.
- Znajdujemy się w miejscu, gdzie rozgrywały się najważniejsze wydarzenia historii współczesnej [Wyspa mieści się na terenach Stoczni Gdańskiej - red.] jednocześnie miejsca silnie przez człowieka zmienionego i zdegradowanego. Jaka jest rola kultury w odzyskiwaniu dla miasta przestrzeni publicznej, w rewitalizowaniu terenów zdegradowanych, trenów poprzemysłowych?
- Procesy te zachodziły już w Stanach Zjednoczonych i w Europie Zachodniej i tam dowiedziono, że udział kultury i sztuki w procesach rewitalizacji terenów poprzemysłowych jest bardzo ważny. W takich miejscach tworzy się pewna specyficzna otoczka, pewna społeczność. Duża część ludzi czuje się oszukana przez historię. Cześć boryka się z bezrobociem, z upadkiem zawodu stoczniowca, a kultura powinna tu pełnić rolę komunikacyjną. Powinna przedstawiać pewne zjawiska, prezentować głosy marginalizowane. Sztuka jest współczesnym rodzajem agory, jest tworem radykalnie demokratycznym. W mediach, w polityce pewne głosy nie mogą się przebić. Nas interesuje amplifikacja pewnych zjawisk, które są ciekawe dla nas. Tym samym my artyści stajemy się rodzajem bufora. Potrzebujemy tych ludzi, bo są nam potrzebni, dają nam natchnienie, podpowiadają tematy, ale i my dla nich jesteśmy jakimś sposobem na zakomunikowanie na zewnątrz ich problemów ich postrzegania świata.
- Sztuka jako forma zbiorowej psychoanalizy i terapii?
- Może nie aż psychoanalizy, ale niewątpliwie jest to forma uczestniczenia w pewnym procesie zmian, który nie jest dostępny w innym wymiarze. Poszerzamy pola społecznej obecności. My robimy coś, czego nie robią politycy, inwestorzy, działacze związkowi.
- Użyłem dość mocnego słowa terapia, ale czy właśnie nie jest tak, że poprzez uczestniczenie w pewnych projektach artystycznych duża część "ludzi stoczni" potrafi odnaleźć własną wartość, znaleźć swój nowy sposób na życie, na rzeczywistość?
- Myślę, że ważne jest to że pokazujemy tym ludziom, że oni są dla nas ważni. My przeprowadzając się na te stoczniowe tereny, odgraniczone od świata murem (i to zarówno prawdziwym jak i mentalnym) mamy niespotykaną wcześniej możliwość obserwacji tych społeczności w ich naturalnym środowisku. Oczywiście, nigdy nie będziemy stoczniowcami, ale mamy szansę ich lepiej poznać i co więcej powiedzieć - poprzez sztukę - o nich, o tym, co myślą, co chcą przekazać tym, którzy żyją na zewnątrz, którzy są za murem i którzy nigdy nie mieli okazji znaleźć się tutaj. To, co się tutaj dzieje jest ważne i cenione. Przykładowo "Strażnicy Doków", czyli projekt, który wydawał mi się bardzo lokalny i specyficzny, jedzie w przyszłym roku do Drezna. Gdzie też ciągle nie dokonano ostatecznych rozliczeń z przeszłością.
- A czy projekt przebudowy nie pozbawi was "materii i tworzywa"?
- Zdecydowanie nie. Będziemy pośrodku niezwykle ciekawych i dynamicznych przemian. Te nowe projekty, nowa architektura, nowe zamysły urbanistyczne, nowa społeczność, która powstanie z osób, które na tym terenie zamieszkają sprawi, że minimum przez następne 20 lat będziemy mieli ich aż za dużo.
- Wracając do kwestii odzyskiwania przestrzeni publicznej i tematu "Łaźni". Na terenie Dolnego Miasta, dzielnicy "zakazanej", powstał ośrodek kultury, jakby obcy - z innego świata.
- Zakładając w latach 90-tych "Łaźnię", uznaliśmy, że idziemy w dobrym kierunku. Już wtedy sugerowałam władzom, że właśnie tego typu projekty mogą być szansą na odebranie dzielnicy z rąk "beznadziei" i przywrócenia jej miastu. W grudniu 1998 roku mówiłam, że artystów warto wpuszczać na Dolne Miasto, że warto im na przykład za darmo lub za niewielkie pieniądze oddawać mieszkania, lokale na pracownie.
- I udało się?
- Niestety nie. Widzę, że nie wykorzystaliśmy szansy. Na pewno największą zbrodnią było zbudowanie szerokiej drogi, która oddzieliła Dolne Miasto od pozostałej części miasta. Niewątpliwie jest to jeden z najbardziej urokliwych i ciekawych pod względem architektoniczno-urbanistycznym zakątek Gdańska. I na pewno odzyska swój blask i stanie się dzielnicą rezydencyjną, rywalizującą na przykład z Oliwą. Wydaje mi się jednak, że przespaliśmy szansę na budowę ciekawego kulturowego obrazu tej dzielnicy.
- Kultura może być nową, atrakcyjną twarzą Trójmiasta, Pomorza?
- Wydaje mi się, że tak. Musi jednak dojść do połączenia sił inwestorów, samorządów i takich instytucji jak Wyspa. Myślę, że jesteśmy na bardzo dobrym światowym poziomie, jeżeli chodzi o kulturę. Ważne jest jednak, żeby te nasze polityki kulturalne nie były zbyt wąskie. Za mocno do tej pory inwestowaliśmy w przeszłość. Jak muzyka - to barokowa, jak architektura - to tylko odbudowa kamieniczek. Ewentualne do tego jeszcze dziedzictwo "Solidarności", ale to ciągle za mało. Bardzo wielu kreatywnych ludzi wyjeżdża z Gdańska, ponieważ jest tu za mało możliwości samorealizacji, rozwoju własnych talentów.
- Politycy nie rozumieją współczesnej sztuki.
- I nie muszą wcale jej rozumieć. Każdy ma prawo do swoich poglądów, ma prawo sam określać, co lubi, co mu się podoba. Politycy, decydenci są w szczególnej sytuacji. Muszą mieć bardziej holistyczny ogląd i wspierać nie tylko to, co lubią. Muszą wpierać całą sztukę, która jest tego warta, która buduje nowe, kulturowe oblicze miasta. Pamiętam jak w 1997 roku przyszedł do nas do "Łaźni" Tomasz Sowiński - wtedy wiceprezydent Gdańska, a późniejszy wojewoda - i oglądając jedną z wystaw sztuki nowoczesnej powiedział: "Ja tej sztuki i nie lubię, i nie rozumiem. Widzę jednak tutaj mnóstwo młodych ludzi ogromnie zainteresowanych i zaangażowanych i dlatego ja Pani pomogę". Według mnie to jest przykład wzorcowej postawy rozumnego i odpowiedzialnego polityka. Politycy muszą zrozumieć, że kultura musi istnieć nie po to, żeby zadawalać samych decydentów, lecz być ważnym elementem tożsamości miasta. Gdańsk stać na masę rzeczy, trzeba tylko wiedzieć jak sensownie inwestować te środki w kulturę.
- Jak to robić?
- Trzeba ufać ekspertom, ale mają to być osoby kompetentne i niezależne. Polityk powinien z takiego doradcy korzystać w taki sposób, by dawało to efekty lokalnej społeczności.
- Ale dla wielu myśl o dopuszczeniu pluralizmu, również w sztuce, o pozwoleniu ludziom na samodecydowanie jest zdecydowanie nie do przyjęcia. Mamy wielu polityków, dla których istnieje tylko jedna - ich własna - słuszna droga.
- To jest poważny błąd myślenia. Politycy nie mają żadnego prawa za nas decydować. Nie można kontrolować wolnych, rozumnych ludzi. Doświadczenie uczy, że przynosi to efekty odwrotne od założonych. Ludzie zaczynają się buntować, walczyć o niesłusznie przez polityków zawłaszczone pole wolności przynależnej każdemu z nas. Nasz rząd oczywiście inwestuje w kulturę, bo marzy mu się i potrzebuje imperialnej oprawy. Dlatego instytucje kulturalne będą istnieć, ale ważniejsze jest, co tam się będzie, a raczej czego nie będzie się pokazywać.
- Czy grozi mam powrót "drugiego obiegu"?
- Tak. Co więcej on już się rodzi i rozwija. Podobnie dzieje się w Stanach Zjednoczonych, tam też sztuka szuka swoich sposobów na ekspresję w kierunkach, które często nie są akceptowane i finansowane przez władzę publiczną. Tam jednak istnieje całkiem inne podejście do kultury. Instytucja prywatnego donatora jest tam silnie zakorzeniona i twórca może liczyć na wsparcie ze środków niepublicznych. U nas inwestowanie w sztukę jest ciągle bardzo mało popularne. W Stanach zdecydowana większość środków trafiających do instytucji kultury pochodzi z kieszeni prywatnej. Państwo poprzez budowę systemu podatkowego wprost zachęca do takiego działania, samemu jak gdyby rezygnując z ingerencji w kulturę.
- To mi się wydaje u nas nieprawdopodobne, żeby Państwo, a tak naprawdę jego urzędnicy zgodzili się na ograniczenie swojego wpływu i kontroli nad tak ważną dziedziną życia, jaką jest kultura. Przecież to tutaj trwa ciągła "walka" o rząd dusz.
- I właśnie dlatego tak szybko rośnie i puchnie nam to nasze tanie państwo. Ale pamiętajmy, że tendencje w bardziej rozwiniętych krajach są zdecydowanie inne. Francja, Skandynawia pokazują, że finansowanie kultury może być oparte na zdrowszych zasadach. Pamiętam swoje zdziwienie, gdy badając system finansowania w Finlandii, odkryłam, że nie ma u nich Ministerstwa Kultury, a wszystkie funkcje realizowane są poprzez jeden departament w Ministerstwie Edukacji. Jednocześnie był to jeden z tych krajów, gdzie udział ludzi w kulturze jest największy. U nas tymczasem powstają kolejne urzędy, a pustoszeją sale teatralne i muzealne. Cała masa obszarów aktywności państwa powinna z pompatycznych ministerstw trafić z powrotem do ludzi.
- Dziękuję za rozmowę.