Jeśli ktoś chciałby dziś postawić nową elektrownię wodną, będzie miał przed sobą prawdziwą drogę krzyżową. Zgoda na zbudowanie czegokolwiek na rzece, piętrzenie wody, pielgrzymowanie po różnych urzędach mogą trwać dwa, trzy, a nawet pięć lat.Leszek Szmidtke: Słuchając krajowych oraz unijnych polityków i urzędników, można odnieść wrażenie, że energetyka bazująca na odnawialnych źródłach jest ich oczkiem w głowie. Woda bez wątpienia jest takim źródłem, więc małe elektrownie wodne powinny być pod troskliwą opieką. Roman Kotłowski: Z ostatnich dwudziestu lat najlepiej wspominam koniec lat 80. ubiegłego wieku. Wtedy rzeczywiście można było liczyć na wsparcie urzędów, zakładów energetycznych, otrzymać preferencyjne kredyty. Dzięki temu stawialiśmy stacje transformatorowe, odnawialiśmy turbiny, umacnialiśmy brzegi. Później było coraz gorzej, nawet pojawiały się problemy ze sprzedażą energii i stało się to mało opłacalne. Mówiło się o zielonym świetle, ale co innego mówiono, a co innego robiono. Jeśli ktoś chciałby dziś postawić nową elektrownię wodną, będzie miał przed sobą prawdziwą drogę krzyżową. Ja i mój syn, jako właściciele elektrowni, jesteśmy w dobrym położeniu: elektrownia działa i nie muszę się starać o kredyty i zezwolenia wodnoprawne. Uzyskanie zgody na zbudowanie czegokolwiek na rzece, piętrzenie wody, pielgrzymowanie po różnych urzędach mogą trwać dwa, trzy, a nawet pięć lat . L.S.: Czytałem niedawno, że mała elektrownia wodna to znakomity interes. Koszt budowy szacuje się na 400–500 tysięcy złotych, a zwrot z inwestycji następuje po 3–4 latach. R.K.: Mamy takie nieformalne koło właścicieli małych elektrowni wodnych w naszym regionie. Jest nas około dwudziestu i na takie tematy również rozmawiamy. Proszę mi wierzyć, to już nie jest tak opłacalny interes jak na przykład dwadzieścia lat temu. Dziś nie ma starych młynów czy innych obiektów, na fundamencie których można usadowić turbiny. L.S.: Czyli trzeba samemu znaleźć miejsce i budować od podstaw? R.K.: Trzeba budować od podstaw, tworzyć piętrzenia, kopać kanały. Takie prace ziemne są bardzo drogie. Wspominałem wcześniej, ile trzeba czasu na otrzymanie pozwoleń, i oczywiście w czasie kryzysu trudniej otrzymać kredyt. Jeżeli gdzieś istnieją stare piętrzenia, jakieś fundamenty, to zwrot zainwestowanych pieniędzy może nastąpi po dziesięciu latach. L.S.: Na odbiór energii chyba nie narzekacie? R.K.: Rzeczywiście, na odbiór wyprodukowanej w naszej elektrowni energii nie mogę się skarżyć. Teraz istnieje obowiązek odbioru energii ze źródeł ekologicznych, ale i wcześniej zakład energetyczny zawsze odbierał naszą produkcję. Kłopot jest natomiast ze świadectwami, które uzyskujemy od prezesa Urzędu Regulacji Energetyki. Te świadectwa możemy odsprzedać na przykład Enerdze, ale musimy to zrobić poprzez giełdę. To jest uciążliwe, gdyż musimy mieć maklera, biuro maklerskie. Jednak najgorzej została rozwiązana sprawa podatku. Większość małych elektrowni wodnych jest na ryczałcie. Natomiast sprzedaż świadectw poprzez giełdę jest traktowana jako biznes i trzeba za to płacić inny, 19-procentowy podatek. Tak więc jesteśmy podwójnie opodatkowani, a ponoć tak nie powinno być. L.S.: Ile energii produkuje Pańska elektrownia? R.K.: Około 40 kWh na dobę. Znam jednak przypadki mniejszych elektrowni, które produkują zaledwie 5 kWh, a muszą przejść tę samą drogę prawną i rozliczają się tak samo jak dużo większe obiekty. L.S.: Nie chcieliście Panowie zwiększyć mocy lub nawet wybudować dodatkowej elektrowni wodnej? R.K.: To niemożliwe. Bolszewka jest małą rzeką, przepływ średnioroczny to 1,3 metra sześciennego na sekundę. Dawniej były tu dwie turbiny, ale w 1973 roku, po nacjonalizacji, jedna z nich została zlikwidowana. Planowano zezłomować całe wyposażenie, w tym turbiny. Na szczęście demontaż trwał aż trzy miesiące, więc poprzestano na zniszczeniu jednej. Niedawno kupiłem używaną turbinę i planujemy jej uruchomienie. Jest mniejsza i będzie produkowała połowę tej energii, co obecnie pracująca. Musimy tylko dorobić kolano odpływowe. L.S.: Jest zbiornik na wodę? R.K.: Nie. To jest elektrownia przepływowa i wody nie magazynujemy. Kanał ma kilometr długości. Woda jest spiętrzona na wysokość 5 metrów. Dodatkowym plusem jest podnoszenie wód gruntowych w okolicy. Korzystają z tego wędkarze, ale też sąsiedzi pływający latem kajakami po kanale. L.S.: Woda zamula kanał? R.K.: Tak. Woda niesie piasek i co jakiś czas trzeba kanał czyścić. Zauważyłem jednak, że rzeka niesie też inne zanieczyszczenia. Tak jakby ktoś spuszczał ścieki do wody. L.S.: Czy rzeki na Kaszubach niosą wystarczająco dużo wody, by opłacało się instalować elektrownie wodne? R.K.: Tak, chociaż nie wszystkie. Niektóre rzeki mają górski charakter i duże przepływy. Łeba czy Reda w górnych biegach mają duży potencjał. Niestety, warunki do takich inwestycji nie są najlepsze. Gdyby administracja skróciła czas wydawania pozwoleń, a banki chętniej udzielały kredytów na budowę, to pewnie by się znaleźli chętni do postawienia kolejnych elektrowni. L.S.: Zarówno małe, jak i duże elektrownie wodne nie mogą ograniczać migracji ryb. To duży koszt? R.K.: Koszt i kłopot. Każda elektrownia musi być zaopatrzona w przepławki, ale ich budowa to ogromny wydatek. Elektrownie tej wielkości co nasza nie wypracowują tak wielkich dochodów, żeby zwróciły się tego typu wydatki. Nie ma specjalnych preferencyjnych kredytów na takie cele. O dotacjach z funduszy chroniących środowisko lub unijnych już nawet nie wspomnę. L.S.: Widziałem tabliczkę informującą, że pańska elektrownia powstała sto lat temu. Przez ten czas technika mocno poszła do przodu. Szuka Pan nowych rozwiązań? R.K.: Rzeczywiście obchodzimy w tym roku okrągłe urodziny. Jedna turbina pracuje od samego początku, druga, w tej chwili montowana, jest młodsza, ale na tym poprzestaniemy. L.S.: Dziękuję za rozmowę.
Pomorski Przegląd Gospodarczy
Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową
ul. Do Studzienki 63
80-227 Gdańsk