Adamowicz Paweł

Paweł Adamowicz od 1998 r. do 2019 r. piastował urząd prezydenta miasta Gdańska. W latach 1984–1989 studiował na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Gdańskiego. W 1990 r. został wybrany na radnego Gdańska z ramienia Komitetu Obywatelskiego. W kolejnej kadencji, w latach 1994–1998, pełnił funkcję przewodniczącego Rady Miasta. W 2001 r. znalazł się wśród założycieli regionalnych struktur Platformy Obywatelskiej. Był przewodniczącym, powołanego do życia w 2011 roku, Gdańskiego Obszaru Metropolitalnego.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Dominik Aziewicz – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”

Dominik Aziewicz: Jak ewoluowało podejście do zarządzania miastem przez 25 lat wolnej Polski?

Paweł Adamowicz: Początki polskiego samorządu to adaptacja do nowych warunków. Pojawiły się pierwsze po długiej przerwie ramy prawne w tym zakresie. Do świadomości urzędników i radnych powoli docierało, jak bardzo miało się zmienić funkcjonowanie miast. Byli pracownicy miejskich rad narodowych jednym aktem stawali się urzędnikami samorządowymi. Okres ten wymagał również przekształceń własnościowych. Generowało to konflikty i spory polityczne. Co więcej, brakowało też środków finansowych, w związku z czym poziom inwestycji był niewielki w stosunku do oczekiwań.

W kolejnym okresie następowało przejmowanie nowych obowiązków. Pierwsze wiązały się z edukacją, ale prawdziwy przełom nastąpił w 1999 roku wraz z reformą samorządową. Połączono województwa, powstały powiaty, radykalnie zwiększono kompetencje władz szczebla gminnego. Trzy lata później po raz pierwszy przeprowadzono bezpośrednie wybory na wójtów i burmistrzów. Obecnie wyzwaniem, które przed nami stoi, jest metropolizacja i partnerstwo różnych jednostek samorządu terytorialnego.

Kiedy w działalność samorządów zaczęto wprowadzać innowacje?

Innowacyjność w samorządzie rozpoczęła się dopiero w połowie lat dziewięćdziesiątych. Oczywiście, już wcześniej czerpano inspiracje z wycieczek studyjnych do krajów zachodnich, ale zazwyczaj brakowało środków finansowych lub podstaw prawnych, żeby je u nas wprowadzić. W Gdańsku ważnym przełomem było poddanie finansów miasta ocenie ratingowej agencji Standard & Poor’s. Do dzisiaj zresztą jesteśmy jedynym miastem w województwie pomorskim, które takiej ocenie regularnie się poddaje. Kiedy wprowadzaliśmy tę zmianę, wielu opozycyjnych radnych sobie z niej kpiło. Dziś działanie to uważamy za oczywiste i niezbędne. Trzeba przezwyciężać bariery mentalne.

Kto był najbardziej niechętny tego typu zmianom? Politycy, urzędnicy, mieszkańcy?

Wszyscy. Często radni, czyli politycy lokalni, nierzadko również urzędnicy. Pamiętajmy, że większość z tych ostatnich praktykę zdobywało w systemie jednolitej administracji państwowej. Swoje obawy miało również społeczeństwo. Przychodzi mi tutaj na myśl przykład kontraktowania usług komunalnych. Tak zwane partnerstwo publiczno­‑prywatne w latach dziewięćdziesiątych było uznawane za pomysł rodem z kosmosu. Mimo to podjęliśmy się przeprowadzenia eksperymentu. Jeszcze przed 1994 rokiem tego typu projekt powstał w celu zarządzania systemem wodno­‑kanalizacyjnym. Stworzenie spółki Saur Neptun Gdańsk było wstrząsem, który przyniósł wielorakie skutki. Powstał front sprzeciwu. Zadawano pytania typu: „dlaczego Francuzi mają zarządzać naszą wodą?”, „czy obcy kapitał ma wpływać na codzienne życie mieszkańców?”. Niedługo później podjęliśmy kolejną próbę, w efekcie której powstała spółka Gdańsk Rębiechowo. Radni ponownie mieli wątpliwości, czy miasto powinno włączać się do zarządzania lotniskiem. Proszę pamiętać, że w tamtym czasie transport samolotowy był tak niedostępny dla zwykłego człowieka, że ani mieszkańcy ani radni nie dawali się przekonać, że rozwój tej gałęzi transportu będzie Gdańskowi bardzo potrzebny. Protokoły z posiedzeń Rady Miasta z tamtych czasów mogłyby być źródłem wielu zabawnych opowieści.

W latach dziewięćdziesiątych partnerstwo publiczno­‑prywatne uznawane było przez radnych, urzędników i mieszkańców za pomysł rodem z kosmosu. Zarządzający miastem muszą jednak umieć przezwyciężać bariery mentalne społeczeństwa.

Przykłady, które Pan wskazał dobrze obrazują znaczenie przywództwa przy zarządzaniu miastem.

To bardzo zasadna uwaga. Historia ludzkości uczy nas, że zmiany rzadko kiedy wychodzą od dużych grup społecznych. Częściej zaczynają się od jednostek albo elit. W tym przypadku nie było inaczej. Krytykowany wówczas przeze mnie prezydent Jamroż miał swoje wady, ale jednej cechy nie można mu odmówić: miał odwagę pójścia pod prąd. Przyjął pomysł spółki Saur Neptun Gdańsk i przekonał do niego większość radnych. Nie głosowałem wtedy za tym kontraktem, ale z perspektywy czasu uważam, że było to bardzo cenne doświadczenie. Jeśli chodzi o pomysły z tamtego czasu, pamiętam jeszcze projekt stworzenia Korporacji Wyspy Spichrzów, zgłoszony przez zaplecze prezydenta Jamroża. Wtedy został on jednak odrzucony. Miała to być forma partnerstwa publiczno­‑prywatnego, mająca na celu zagospodarowanie wyspy. Z perspektywy dwudziestu kilku lat uważam, że sam pomysł nie był zły. Nie było wówczas jednak odpowiedniej ilości kapitału, nawet zagranicznego, który byłby w stanie wyspę zabudować. Rynek nieruchomości ówczesnej aglomeracji gdańskiej nie byłby też w stanie wchłonąć tylu tak drogich metrów kwadratowych. Baliśmy się wyprowadzenia nieruchomości miejskich przez spółkę. Sam pomysł był autorstwa kilku osób, które miały doświadczenia zachodnioeuropejskie, wykraczające poza naszą ówczesną percepcję. Przyznam szczerze, że niektórych rzeczy wtedy nie rozumiałem. Nie zamierzam się teraz obwiniać albo usprawiedliwiać, ale wynika z tego pewna nauka na przyszłość. Innowacyjne przedsięwzięcia wymagają czasu i umiejętności wytłumaczenia, dlaczego dane rozwiązania są ważne i potrzebne. Tamten sposób przedstawienia sprawy budził we mnie podejrzliwość, czy aby na pewno chodzi o dobro miasta. Oczywiście, po czasie wszystkie te problemy wydają się banalne i oczywiste. Obecnie mam uczciwość intelektualną przyznać, że sam koncept był słuszny.

Innowacyjne przedsięwzięcia wymagają czasu i umiejętności wytłumaczenia decydentom, dlaczego dane rozwiązania są ważne i potrzebne.

Dzisiaj angażowanie kapitału prywatnego do rozwiązywania problemów publicznych nie budzi już takiej polemiki?

Niestety, ten temat ciągle budzi kontrowersje. Bywa, że spotykam się, nawet u ludzi z wyższym wykształceniem, ze sformułowaniem: „ale przecież na tym ktoś zarobi!”. Tak jakby samo „zarabianie pieniędzy” było postrzegane jako coś bardzo złego. Takie głosy często pojawiają się w kontekście działalności deweloperów. Sam zarobek wydaje mi się czymś zupełnie normalnym, jak długo jest on efektem rozwiązania jakiegoś problemu. W tym wypadku, jeśli ktoś ma podjąć ryzyko budowania domów, musi mieć też szansę zarobienia na tym. To smutne, że wśród ludzi wychowanych już w III Rzeczpospolitej występuje pogląd, że sukces gospodarczy musi być okupiony przekrętem, a dążenie do zysku jest czymś nieczystym. Niestety, jako społeczeństwo mamy tu lekcję do odrobienia. Ciągle musimy uczyć się, że sektor publiczny może czerpać korzyści z dążenia do zysku podmiotów prywatnych. Bywa oczywiście, że te interesy są antagonistyczne, a władza i administracja muszą przecież stać na straży interesu publicznego. Z drugiej jednak strony wykonywanie tej misji wymaga również wspierania podmiotów prywatnych. Ostatecznie dochody gminne, które służą zaspokajaniu potrzeb mieszkańców, generuje głównie sektor przedsiębiorstw. Obawiam się, że ciągle nie jest to w pełni zrozumiałe przez niektórych radnych i obywateli.

Angażowanie kapitału prywatnego do rozwiązywania problemów publicznych nadal rodzi kontrowersje. Ciągle musimy uczyć się, że sektor publiczny może czerpać korzyści z dążenia do zysku podmiotów prywatnych. Ostatecznie dochody gminne generują głównie przedsiębiorstwa.

Jeśli w latach dziewięćdziesiątych dążenie do innowacji było tak duże, co spowodowało jego spowolnienie?

To był naturalny proces. Po pierwsze, po okresie entuzjazmu musi przyjść pewna stabilizacja lub nawet spowolnienie. Nie da się ciągle być w stanie mobilizacji. Tego chcieli ojcowie rewolucji marksistowskiej, ale jak już wiemy w rzeczywistości społecznej nie jest to możliwe. Po drugie, zaszła przemiana mentalna przywódców i radnych. Radni pierwszej i drugiej kadencji byli bardzo rygorystyczni moralnie. Cechowało ich poczucie służby. Reprezentowali szeroką paletę środowisk społeczno­‑zawodowych – byli wśród nich m.in. profesorowie i przedsiębiorcy. Niestety, od tego czasu następuje zawężenie tego spektrum. Dzisiaj mamy do czynienia z zawodowymi radnymi. Coraz mniej jest w radach prawdziwych indywidualności, a zastępują ich „technicy samorządowi”. Są dobrzy w PR, ale często brakuje im innych kompetencji.

Radni pierwszej i drugiej kadencji byli bardzo rygorystyczni moralnie, pochodzili z różnych grup społecznych, a wielu z nich to prawdziwe indywidualności. Dzisiaj zastępują ich dobrzy w PR „technicy samorządowi”.

Jednym z ważniejszych wyzwań stojących obecnie przed polskimi miastami jest rewitalizacja. Jakie doświadczenia w tym zakresie posiada Gdańsk?

Rewitalizacja jest procesem charakterystycznym dla dużych miast, znajdujących się na obecnym etapie rozwoju samorządu terytorialnego w Polsce. Stanowi ona wyzwanie zarówno pod kątem gospodarczym, jak i społecznym. Wymaga zatem wielorakich kompetencji, których w latach dziewięćdziesiątych byliśmy pozbawieni. Czasami mylnie rewitalizacją określa się wymianę chodników i poprawę nawierzchni ulic. W rzeczywistości najbardziej kosztochłonne są wyzwania społeczne. Często niezbędne jest przemieszczenie mieszkańców w przestrzeni miasta. Za przykład może posłużyć Letnica w Gdańsku. Impulsem do zrewitalizowania tej dzielnicy było Euro 2012. Został tam usytuowany stadion i nie mogliśmy sobie pozwolić na nieodnowienie tej dzielnicy. Stalibyśmy się w Europie pośmiewiskiem.

Jakie działania przeprowadzono?

Niezbędne było zbudowanie koalicji wewnątrz dzielnicy. Podjęto rozmowy z organizacjami pozarządowymi, lokalną parafią, szkołą, a nawet pojedynczymi ludźmi. Muszę przyznać, że spotkaliśmy się z dużym zrozumieniem. Udało się uniknąć konfliktów. Nie przesadzę chyba mówiąc, że zrozumieliśmy się w pełni, co niewątpliwie było korzystne dla mieszkańców. Letnica ma duży potencjał rozwoju. Mogą tam powstać kolejne budynki mieszkalne i centra usługowe.

Kto jest najważniejszym partnerem w procesie rewitalizacji?

Ważnymi partnerami są organizacje pozarządowe. W latach dziewięćdziesiątych powstawały jak grzyby po deszczu. Zajmowały się one jednak głównie działaniami charytatywnymi i raczej nie skupiały się na rozwoju swojej okolicy. Od ostatnich kilku lat obserwujemy renesans patriotyzmu dzielnicowego. Oczywiście, np. wrzeszczanie zawsze mieli swoją tożsamość i poczucie odrębności od mieszkańców Oliwy lub Dolnego Miasta, ale mówimy o pojawieniu się tego typu postaw w kontekście całego miasta.

Od ostatnich kilku lat obserwujemy renesans patriotyzmu dzielnicowego, nie tylko w „silnych tożsamościowo dzielnicach”. Mówimy tu o pojawieniu się nowych postaw w kontekście całego miasta.

Pojawiły się także ruchy miejskie.

Tak, to również efekt naturalnych procesów społecznych: pojawienia się klasy średniej, zwiększania się odsetka osób z wyższym wykształceniem, po części również mody, która przyszła z Zachodu. Na ile trwałe jest to zjawisko? Za wcześnie, by wyrokować. Często są to naprawdę małe grupy osób. Ma to wówczas charakter bardziej pewnego „chciejstwa”, żeby coś się stało niż odzwierciedlenia realnej sytuacji społecznej. Chcę przez to powiedzieć, że ruchy miejskie są zazwyczaj nieliczne i istnieją głównie w rzeczywistości publicystycznej. Tylko niektóre stanowią realną siłę społeczną.

Czy taki partner jest potrzebny samorządom?

Jest bardzo potrzebny. Podobnie jak na przykład zorganizowani przedsiębiorcy. Dla samorządu najlepsza jest sytuacja, w której ma przed sobą zorganizowanego, reprezentatywnego partnera. Pełni on wtedy funkcję kontrolną, wzmacnia poczucie służebności i pokory. Gorzej, kiedy mamy do czynienia z małymi grupkami uzurpatorów.

Dla samorządu najlepsza jest sytuacja, w której ma przed sobą zorganizowanego, reprezentatywnego partnera. Pełni on wtedy funkcję kontrolną, wzmacnia poczucie służebności i pokory. Gorzej, kiedy mamy do czynienia z małymi grupkami uzurpatorów.

Jakie są perspektywy rozwoju samorządu w Trójmieście? Regularnie powraca temat metropolii.

Jeszcze za pierwszej kadencji Rady Miasta, w latach 1990–1994, pod wpływem Andrzeja Lubiatowskiego i środowiska urbanistów z Warszawy, podjęliśmy prace nad zbudowaniem struktur metropolitalnych. Brały w nich udział miasta od Wejherowa aż po Tczew. Początkowo wszyscy byli bardzo otwarci, niestety w okresie 1994–1998 te działania zostały zarzucone. Samorządy miast ukierunkowały swoje działania bardziej do wewnątrz. Dopiero od 1999 roku wznowiono dyskusje i przystąpiono do prac w tym zakresie. Szerzej rzecz ujmując, metropolizacja jest następnym etapem w zarządzaniu dużymi miastami. To wyzwanie stoi przed nami cały czas. Pierwsze potyczki, sukcesy i porażki w tej kwestii obserwujemy już dziś. Wiele jest jednak jeszcze przed nami. Zbudowanie dojrzałych struktur metropolitalnych wymaga głębszego przedefiniowania sposobu widzenia i funkcjonowania administracji.

Wydaje się, że naturalną barierę stanowi tożsamość mieszkańców. Przywiązanie do swoich miast jest bardzo silne.

Ten argument bardzo często przywołuje Prezydent Miasta Gdyni. Ze strony Gdańska nie ma takich obaw, ze strony Sopotu ani pozostałych miast również. Wydaje mi się, że idzie za tym irracjonalna obawa, że Gdańsk kogoś zdominuje. Cały czas odpowiadam na te głosy w ten sam sposób: wszystkie działania metropolitalne oparte są na dobrowolności. Nikt nad nikim nie będzie dominował. Nikt nie utraci swojej tożsamości, chyba że sam będzie chciał ją porzucić.

Używając unijnej analogii, jako metropolia ciągle jesteśmy przed stworzeniem Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, a metropolitalny „traktat z Maastricht” to wciąż melodia przyszłości.

Trochę to przypomina niepokoje dotyczące Unii Europejskiej.

Tak, dlatego czasami żartuję, że jako metropolia ciągle jesteśmy przed stworzeniem Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, a metropolitalny „traktat z Maastricht” to wciąż melodia przyszłości. Tak czy inaczej, proces integracyjny się rozpoczął. Częściowo jest on niezależny od decydentów politycznych i napędzany procesami urbanistycznymi, biznesowymi, rozwojem komunikacji. Na pewno jednak integracja mogłaby być głębsza i szybsza, gdyby była wspierana przez wszystkich samorządowców.

Jaką rolę powinien odgrywać samorząd w przyszłości?

Politycy i urzędnicy powinni być awangardą przemian w mieście. Takie jest moje marzenie. Jak w wyniku decyzji rządu Mazowieckiego o przebudowie państwa polskiego, która co do zasady przebiegała od góry, a została dopełniona od dołu. Stąd też decyzja o przyspieszeniu decyzji legislacyjnych i utworzeniu samorządów. Uważam, że samorządowcy powinni wrócić do źródeł. Wówczas samorząd był motorem zmian w Polsce, teraz rzeczywistość jest dużo bardziej złożona. Wierzę jednak, że samorządy dalej mają potencjał do wprowadzania użytecznych innowacji, prowadząc na przykład prace w trójkącie biznes­‑nauka­‑administracja.

Wójtowie, burmistrzowie i prezydenci muszą w większym stopniu pełnić rolę przywódcy niż administratora. Wyzwania stojące przed miastami są obecnie większe niż kilkanaście lat temu, tak samo wzrosły wyzwania stawiane samorządowcom. To jest naturalne. Jesteśmy bogatsi, bardziej rozwinięci i bardziej świadomi siebie.

Politycy i urzędnicy powinni być awangardą przemian w mieście. Wójtowie, burmistrzowie i prezydenci muszą w większym stopniu pełnić rolę przywódcy niż administratora.

Wydaje się jednak, że dzisiejszy samorząd coraz bardziej idzie w stronę wyspecjalizowanych administratorów, coraz mniej jest charyzmatycznych liderów…

Tutaj dotykamy odwiecznego problemu, nurtującego ludzkość od czasów greckich polis, tzn. selekcji elity rządzącej. Wtedy kreacja odbywała się w organizacjach: różnych stowarzyszeniach, ruchach itp. Z czasem rolę tę przejęły partie polityczne. Niestety, jako członek jednej z kluczowych partii stwierdzam z ubolewaniem, że nie radzą sobie one z wypełnianiem funkcji selekcyjno­‑kreacyjnej grup przywódczych. Na pewno są w tym gorsze od partii zachodnioeuropejskich. Wynika to w dużej mierze z tego, że aktualni członkowie partii nie są zainteresowani tworzeniem sobie konkurencji. Ci, którzy już zdobyli pozycję, chcą ją utrzymać. Ważnym wyzwaniem, które stoi przed przywódcami jest odpowiedź na pytanie: jak kształtować kulturę organizacyjną w partiach, aby możliwe było odświeżanie ich struktur? Partie na Zachodzie – zarówno socjalistyczne, jak i chadeckie – wyrosły z wielu ruchów oddolnych: katolickich, parafialnych, robotniczych, związkowych i stamtąd czerpały kadry i motywację dla swoich przywódców i członków. Polskie partie nie obrosły takimi stowarzyszeniami. Udaje się to w pewnym stopniu PiS-owi poprzez absorpcję bardziej radykalnych prawicowych stowarzyszeń czy środowisk. Generalnie jednak uważam, że polskie partie boją się współpracy z tego typu podmiotami – uważają, że może to zagrozić ich integralności.

Polskie partie polityczne nie radzą sobie z wypełnianiem funkcji selekcyjno­‑kreacyjnej grup przywódczych. Aktualni ich członkowie nie są zainteresowani tworzeniem sobie konkurencji.

O autorze:

Zacznę od banału. Sport jest szalenie ważny. Przede wszystkim poprzez swą rolę integracyjną. Poszczególne dyscypliny sportowe gromadzą wokół siebie całe społeczności. To buduje poczucie wspólnoty, poczucie lokalnego i – w przypadku reprezentacji narodowych – także ponadlokalnego patriotyzmu. Nieszczęście polega tylko na tym, że uwaga mediów skupia się tylko na najbardziej spektakularnych tego przejawach. A więc na subkulturach kiboli. A to niebezpieczny i groźny, ale tylko margines tego zjawiska. A przecież sukces sportowy może być i jest wspaniałym instrumentem promocyjnym. Zarówno w skali miasta, jak i kraju. We wczesnych latach 70. mało kto na świecie interesował się Polską. To zainteresowanie to zasługa wspaniałej drużyny Kazimierza Górskiego. Innym, bardziej lokalnym przykładem może być to, że w latach 90. o miejscowości Wronki powszechnie wiedziało się w Polsce tylko z tego powodu, że istniała tam pierwszoligowa drużyna piłkarska Amica Wronki. Ale myśląc o sporcie, nie możemy ograniczyć się tylko do myślenia o jego wymiarze wyczynowym. Sport wyczynowy jest potrzebny, podobnie jak każdy inny „spektakl”. Ale najważniejszy jest sport powszechny, masowy. Uprawianie sportu bowiem „od małego” uczy współdziałania, współodpowiedzialności oraz solidarności. Tej zwykłej, międzyludzkiej. Szczególnie dotyczy to dyscyplin drużynowych. Mówiąc metaforycznie – uczy tego, że nie jest najważniejsze, czy ja strzelę bramkę. Ważny jest sukces nas, jako drużyny. To drużynie, a więc innym, podporządkowuję swoje prywatne ambicje. To bardzo ważna nauka, która procentuje w życiu społecznym dorosłych już ludzi. Bez wpojenia takich postaw w młodych nie jest możliwa budowa kapitału społecznego. Nie jest możliwy żaden nasz, jako zbiorowości, sukces. Społeczny, gospodarczy. Żaden.
Akcja budowy boisk w ramach programu „Junior Gdańsk 2012” jest klasycznym przykładem budowania kapitału społecznego. Koszty powstania takiego boiska w połowie pokrywa miasto, a w połowie prywatny przedsiębiorca. A więc przedsiębiorca wrasta w miasto, w społeczność lokalną. Staje się współtwórcą, współgospodarzem.
Dlatego też staramy się zapewnić młodym ludziom jak najlepsze warunki do uprawiania sportu. Z budżetu miasta wybudowaliśmy w ostatnich latach dwadzieścia dwa boiska przyszkolne. W ramach unikalnej w skali kraju akcji „Junior 2012” szesnaście boisk, które sfinansowało miasto wspólnie z przedsiębiorcami. Powstało w Gdańsku ponadto dziewięć boisk w ramach centralnej akcji „Orlik”. Na odbiór czeka kilka następnych. Tak więc ten rok zamkniemy pięćdziesięcioma boiskami przyszkolnymi. Ideą tych boisk jest to, że przed południami są one dostępne dla uczniów szkół. Ale wieczorami dla całej społeczności lokalnej – dla okolicznej młodzieży, dla dorosłych… Zresztą akcja budowy boisk w ramach programu „Junior” jest klasycznym przykładem budowania kapitału społecznego. Koszty powstania takiego boiska w połowie pokrywa miasto, a w połowie prywatny przedsiębiorca. A więc przedsiębiorca wrasta w miasto, w społeczność lokalną. Staje się współtwórcą, współgospodarzem. Sport masowy, jego upowszechnienie, to nie tylko boiska przyszkolne. To także ścieżki rowerowe, w których budowie Gdańsk jest krajowym liderem. To także miejsca rekreacyjne w parkach. Staramy się stworzyć możliwości powszechnego rozwoju zachowań sportowych, możliwości do kultywowania zdrowego trybu życia. Stawiamy na aktywnych gdańszczan. Zarówno młodych, jak i dorosłych – w tym także seniorów.

O autorze:

W Gdańsku w 208 różnego typu placówkach uczy się 75 tysięcy dzieci i młodzieży. Miasto przeznacza na ich działalność 32 procent swojego budżetu. Od 1992 roku samorządy kolejno przejmowały do prowadzenia poszczególne typy szkół. Wraz z przejmowaniem placówek do budżetu miasta wpływało relatywnie mniej środków z budżetu państwa. Obecnie w Gdańsku subwencja pokrywa 57 procent wszystkich wydatków na edukację. Inwestowanie w edukację jest procesem długotrwałym, a efekty polityki proedukacyjnej będą widoczne dopiero po latach, dlatego też program rozwoju gdańskiej edukacji nosi nazwę "Gdańszczanin 2020". Obejmuje on drogę rozwoju i kształcenia dziecka od trzeciego roku życia do czasu ukończenia przez nie szkoły ponadgimnazjalnej. Jednym z najważniejszych, zrealizowanych już punktów tego programu jest restrukturyzacja placówek oświatowych. Program zakłada wprowadzenie do szkół podstawowych już od klasy pierwszej obowiązkowej nauki języka obcego i przeznaczenie większej liczby godzin na zajęcia pozalekcyjne i koła zainteresowań. Ważne jest też zabezpieczenie etatów dla pedagogów, psychologów i logopedów. Program zakłada również rozbudowanie zajęć sportowych jako elementu wychowawczego i sprawnościowo-zdrowotnego w edukacji dzieci i młodzieży, a także otwarcie szkół i placówek oświatowych w godzinach popołudniowych - tworzenie w nich dzielnicowych centrów kulturalno-oświatowych. Sukcesem programu są wprowadzone już zmiany w sieci szkół i placówek oświatowych. Były one niezbędne, gdyż w Gdańsku corocznie spada liczba uczniów - średnio o 1300-1500 dzieci, czyli o dwie średniej wielkości szkoły. Zaoszczędzone w ten sposób środki pozwoliły na ustanowienie gdańskiego standardu liczby uczniów w poszczególnych typach szkół: 26 uczniów w klasie w szkole podstawowej (a nie jak dotychczas bywało powyżej 35 uczniów w klasie), 29 uczniów w klasie gimnazjum oraz 30 uczniów w klasie w szkołach ponadgimnazjalnych. Uporządkowane zostało też szkolnictwo ponadgimnazjalne, wzrosła jakość nauczania, a szkoły mają większą swobodę w organizacji czasu wolnego uczniów. Gdańsk postawił również na wychowanie morskie, edukację kulturalną i ekologiczną oraz zdrowotną. W wyraźny sposób wzrósł poziom pracy nauczycieli. Większość z nich (7,8 tysiąca) ma wyższe wykształcenie, a w ostatnich latach ukończyła studia podyplomowe, kursy kwalifikacyjne oraz różnego rodzaju formy doskonalenia zawodowego. Miasto, wychodząc naprzeciw zapotrzebowaniu pedagogów, powołało Ośrodek Kształcenia Ustawicznego Nauczycieli (OKUN). Z szerokiej oferty ośrodka kształcenia korzystają nauczyciele i kadra kierownicza z terenu Gdańska oraz jego okolic. Najciekawszą ofertą, unikatową w skali kraju, jest szkolenie językowe dla nauczycieli nauczania zintegrowanego, w znacznej części opłacane z funduszy miasta. Za ten program OKUN po raz drugi otrzymał certyfikat European Language Label. Duże środki ze specjalnych funduszy celowych przeznacza się na doskonalenie kadry kierowniczej placówek oświatowych. Dyrektorzy szkól i pozostałych placówek oświatowych uczestniczą w programach wymiany międzynarodowej: sympozjach, seminariach i warsztatach organizowanych na terenie naszego miasta oraz w Niemczech, Szwajcarii, Austrii, Włoszech i Francji. W trakcie wspólnych spotkań mają możliwość wymiany doświadczeń oraz poznania wielu innowacyjnych działań edukacyjnych i wychowawczych. W gdańskich szkołach zostały wdrożone międzynarodowe programy edukacyjne, między innymi Sokrates-Comenius (w 2005 roku 28 placówek uzyskało 163 tysięcy euro na realizacje programu), Leonardo da Vinci (5 placówek - 89 tysięcy euro), Młodzież, Grundig. Wyjątkowo interesujący jest ten ostatni program, organizowany wspólnie z Grecją i Włochami. Jego podstawowe zadanie to przygotowanie naszych szkół do kształcenia dorosłych - cudzoziemców. Program Grundig jest wdrażany we wszystkich krajach Unii Europejskiej. Szczególną opieką w naszym mieście objęty jest sport szkolny. Efekty są już widoczne. W ogólnopolskim współzawodnictwie dzieci i młodzieży Gdańsk przesunął się z szóstego miejsca na piąte. Wzrosła liczba klas sportowych, lokowanych w szkołach mających odpowiednią bazę i rozwijających współpracę z klubami sportowymi. Dla uczniów, którzy chcą uprawiać sport rekreacyjnie, są przygotowywane Dzielnicowe Centra Sportu. Będą one prowadziły cykle rozgrywek w różnych dyscyplinach sportowych dla dzieci i młodzieży danej dzielnicy. To tylko niektóre inicjatywy Gdańska w dziedzinie edukacji i wychowania. Pamiętać należy także o klasach przeznaczonych dla dzieci o specjalnych potrzebach edukacyjnych, o rozwoju przedszkoli, szkół z klasami integracyjnymi, kształceniu ponadgimnazjalnym czy zajęciach gimnastyki korekcyjnej. Dbamy o to, by mali gdańszczanie mogli uczestniczyć w terapiach pedagogicznych, uczęszczać do świetlic socjoterapeutycznych i środowiskowych, znaleźć pomoc socjalną, gdy zaś mają osiągnięcia naukowe - korzystać z rozbudowanego systemu stypendialnego. Jest dla nas sprawą szczególnie ważną wspieranie finansowe utalentowanych młodych ludzi. Jedną z takich form jest niedawno wprowadzone stypendium naukowe im. Gabriela Daniela Fahrenheita, o które mogą się ubiegać absolwenci matury międzynarodowej, zainteresowani podjęciem nauki w renomowanych uczelniach za granicą. Dzięki reformie oświatowej osiągnęliśmy już dziś w gdańskich placówkach oświatowych wysoką jakość kształcenia. Potwierdzają to wysokie wyniki zewnętrznych sprawdzianów po szkole podstawowej, egzaminów gimnazjalnych oraz nowej matury, osiągnięte przez młodych gdańszczan.

O autorze:

Z Pawłem Adamowiczem , prezydentem Gdańska, rozmawia Dawid Piwowarczyk . Panie Prezydencie, czy marzy się Panu bycie prezydentem Trójmiasta w następnej kadencji? Marzy mi się, aby integracja działań, integracja funkcjonalna w ramach metropolii gdańskiej - bo tak to nazywam - posunęła się zdecydowanie do przodu. Szczególnie w takich dziedzinach, jak promocja gospodarcza, pozyskiwanie inwestorów, integracja w zakresie komunikacji publicznej. A jak duża powinna być nasza metropolia? Dla mnie jest to obszar pomiędzy Wejherowem a Tczewem. Metropolia ma być jednym tworem administracyjnym? Nie. Pozostanie niezależność instytucjonalna gmin i powiatów wchodzących w jej skład. Natomiast niektóre dziedziny i działania powinny być uzgadniane i prowadzone wspólnie. Czas na mądre samoograniczenie na rzecz interesu metropolitarnego. Oczywiście niektórzy prezydenci, burmistrzowie, wójtowie mogą pełnić swoje funkcje aż do emerytury, ale nie o to tutaj chodzi. Możemy wygrać - w perspektywie 10, 20 lat - walkę o zajęcie jak najlepszej pozycji na globalnym rynku. Walkę, którą toczą ze sobą nie tylko państwa i regiony, ale i metropolie. Czy negocjacje dotyczące Związku Komunikacyjnego nie ujawniły słabości naszych chęci i możliwości w zakresie metropolizacji Pomorza? Należy mieć świadomość, że negocjują liderzy. To od nich zależy, jakie będą efekty. Tymczasem owej świadomości i konieczności współpracy nie ma. Niezbędne są zmiany mentalnościowe u liderów. Nie rozumieją oni jeszcze, że bardziej efektywne i zrozumiałe dla decydentów gospodarczych jest mówienie nie o każdym mieście osobno, lecz o metropolii - o zespole miast. Nie mają świadomości tego, iż każda inwestycja, niezależnie gdzie zlokalizowana, przynosi korzyści także sąsiadom. Dalej pokutuje plemienno-ksenofobiczny styl patrzenia na własne miasta. Być może jest to dobre przed wyborami, do budowania pozycji we własnym mieście, ale na dłuższą metę to zgubna postawa. Musi powstać "Unia Miast Metropolii Gdańskiej" - ostatniego elementu nazwy używam świadomie i w sposób pragmatyczny. Podróżując z prezydentem Karnowskim po Stanach Zjednoczonych, przekonaliśmy się, że jeżeli chodzi o brand, jedynie trzy polskie miasta są jako tako rozpoznawalne: Gdańsk, Kraków i Warszawa. Nie ma więc najmniejszego sensu wymyślanie sztucznych nazw, choćby takich jak Trójmiasto. Posługując się językiem marketingu, musimy mówić o gdańskim obszarze metropolitalnym, gdyż to będzie zrozumiałe. I trzeba tutaj zapomnieć o osobistych ambicjach. Niczyja rola poprzez zastosowanie takiej nazwy nie będzie umniejszana. Każdy do tej metropolii będzie wnosił tyle, ile chce i może, nie tylko pod względem potencjału ludnościowego czy terytorialnego. Możemy wnieść znaną i pozytywnie rozpoznawalną markę. Panie Prezydencie, często w rozmowach z samorządowcami z innych miast pojawia się zarzut, że Gdańsk próbuje zdominować inne pomorskie ośrodki. Próbuje wykorzystywać swoją potęgę, a urzędnicy gdańscy starają się pokazywać swoją wyższość. Nie zgadzam się z takim poglądem. Ale musimy zdawać sobie sprawę z tego, że bez Gdańska metropolii po prostu nie będzie - to on jest jej podstawą. Biorąc pod uwagę naszą wielkość i potencjał, uważam, że Gdańsk zachowuje się nadzwyczaj spokojnie. Pojawiają się nawet zarzuty, że nasze "poprawne politycznie" działania (dążące do zadowolenia wszystkich partnerów) sprawiają, że idei metropolii brak właściwego dynamizmu. Przyspieszenia temu procesowi nie nada jednak województwo. Jeżeli ma istnieć świadomość metropolitalna, muszą ją budować same zainteresowane podmioty. Cały czas przypominam swoim urzędnikom o potrzebie przybierania pozycji służebnej, partnerskiej. To skąd takie negatywne opinie? Staramy się pomagać, jak możemy. Jesteśmy gotowi na realizację każdej prośby naszych partnerów. Myślę, że tego rodzaju opinie wygłaszane są przez podmioty w mniejszym stopniu związane z Gdańskiem i rzadziej z nami współpracujące. Często takie określenia wynikają z osobistych kompleksów czy poglądów innych osób, a nie z negatywnego doświadczenia w konfrontacji z naszymi urzędnikami. Naturalna jest też obawa i dyskomfort przedstawicieli mniejszych gmin w przypadku konieczności współpracy czy negocjowania z nami. Tego jednak nie jesteśmy w stanie zmienić. Jakie są sukcesy w zakresie poprawy relacji na linii współpracy z innymi podmiotami wchodzącymi w skład metropolii? Podam ostatni, bardzo znamienny przykład. Bez Gdańska nie odbyłoby się I Bałtyckie Forum Gospodarcze. Wyłożyliśmy nawet pieniądze za niektórych naszych mniejszych partnerów, choćby gminy. Ale nie chodzi tu o "dziadowanie". W metropolii muszą funkcjonować równe prawa i obowiązki, dopasowane oczywiście do zdolności i potencjału danego podmiotu. Nie może istnieć sytuacja, że korzyści konsumujemy wszyscy, a koszty pokrywa tylko stolica regionu. Panie Prezydencie, istnieje pojęcie "funkcji metropolitalnych". Pojawia się tutaj zarzut, że Gdańsk próbuje je wszystkie "zawłaszczać" dla siebie. To zarzut formułowany tylko przez jeden ośrodek. Głosi go prezydent Gdyni, Wojciech Szczurek. Powiedziałem kiedyś całkiem poważnie i podtrzymuję tę deklarację: jeżeli dla poprawy samopoczucia prezydenta Gdyni i jego współpracowników jest to konieczne, nie mam nic przeciwko temu, by na przykład siedziba Urzędu Wojewódzkiego była w Gdyni. Mówiąc inaczej, to nie nasza wina, że w każdym regionie jest stolica, gdzie koncentrują się pewne funkcje metropolitalne. Od tej reguły mamy w Polsce tylko dwa wyjątki: Bydgoszcz-Toruń, Zielona Góra-Gorzów Wielkopolski. U nas stołeczność Gdańska nigdy nie była kwestionowana. Od tysiąca lat poza drobnymi epizodami (Wolne Miasto i Toruń jako stolica ówczesnego województwa pomorskiego, siedziba przedstawiciela króla w Malborku) nasze miasto jest stolicą regionu. Wbrew temu, co się mówi, nie chcemy zawłaszczać. Dla przykładu, proponowaliśmy, żeby Forum mogło "wędrować" i odbywać się w różnych ośrodkach miejskich na Pomorzu. W niektórych tych opiniach i wypowiedziach przebrzmiewa myśl, która charakteryzowała politykę w latach 30. ubiegłego wieku. Wtedy to ze względów historycznych Gdynia była konfrontowana z Gdańskiem, przedstawiana jako jego alternatywa. Ale to, co było dobre wtedy, teraz, na początku XXI wieku jest niepotrzebne, anachroniczne i być może nawet szkodliwe. Po 1945 roku Gdańsk wrócił do Rzeczpospolitej, natomiast w umysłach i postawach niektórych polityków lokalnych skłonność do budowania nastawienia w opozycji do Gdańska jeszcze pobrzmiewa. Przykładem takiego antagonizmu jest wieczna wojna sportowa na linii Lechia Gdańsk-Arka Gdynia. Musimy pamiętać, że rozlicza się nas z sukcesów gospodarczych. W rozmowach z pomorskimi samorządowcami można jednak usłyszeć tezę, że jednymi z poważniejszych zagrożeń dla budowy metropolii są osobiste antagonizmy, chęć rywalizacji pomiędzy prezydentem Adamowiczem a Prezydentem Szczurkiem. To prawdziwa teza? Nie. Powiem więcej, ta teza nigdy nie była aktualna. Obydwa miasta mają tak różną historię i strukturę społeczną, że trudno je porównywać. Myślę, że ta konkurencja (tudzież konflikt) to w dużej mierze wytwór miejscowych dziennikarzy. My nie konkurujemy ze sobą, lecz z innymi polskimi i europejskimi metropoliami. Dla nas wyzwaniem jest, aby nasza metropolia zaistniała na mapie świata. A to, czy inwestor ostatecznie zainwestuje w Gdyni czy Gdańsku jest pięciorzędną sprawą. Mimo wszystko stereotypy funkcjonują. Gdy inwestujesz - Gdynia, gdy robisz zakupy - Wrzeszcz, gdy chcesz pozwiedzać - Gdańsk, gdy chcesz pożyć sobie wygodnie na emeryturze - Sopot. Te różnice w postrzeganiu miast są wyraźne. To prawda, że stereotypy są. Ale po to wybieramy dobrych liderów, żeby z nimi walczyli, żeby szli pod prąd. Na Pomorzu cierpimy na słabość debaty publicznej, miałkość publicystyki. Posługują się one stereotypami zamiast wnikać w głąb problemu. Większość dziennikarzy koncentruje się na opisie klisz, zamiast skupić się na ocenie współdziałania. A my potrafimy współpracować. Proszę popatrzeć na naszą halę. Jako miasto mogliśmy sami wykonać tę inwestycję. My jednak doprosiliśmy do projektu Sopot. Co więcej, to mniejszy partner jest obecnie inwestorem zastępczym. Czy Pan Prezydent nie boi się "rozlewania" metropolii? To zjawisko, z którym boryka się każda metropolia. To prawda, ale wystarczy pojechać do Berlina czy Hamburga, aby zobaczyć, że tam proces ten jest kanalizowany, że nie "idzie się na żywioł". Tam mają niewątpliwie lepsze instrumenty zarządzania i planowania urbanistycznego. Ale i u nich jest pewien odpływ. Na przykład w Hamburgu zaczynają znowu wracać do śródmieścia. Liczę, że już wkrótce i u nas będziemy mieli do czynienia z podobnymi zjawiskami, że centra Gdańska i Gdyni znowu staną się atrakcyjnymi miejscami do życia. Ze względu na dostępność edukacji, kultury, ochrony zdrowia czy przestrzeni publicznej są one o wiele bardziej atrakcyjne niż tereny peryferyjne. Już powoli to obserwujemy. Jeszcze kilka lat temu śródmieście Gdańska było pod względem inwestycji w budownictwo mieszkaniowe prawie niewidoczne. Tymczasem obecnie buduje się - w samym tylko historycznym centrum - około 500 nowych mieszkań, a na kolejne 1500 wydano już niezbędne pozwolenia. Podobnie dzieje się na Przymorzu i Zaspie. Analogiczne zjawisko ma miejsce w centrum Gdyni. Czy nie grozi nam dynamiczny rozwój metropolii przy jednoczesnym braku pożytku dla regionu? Powiedzmy sobie wyraźnie, iż zawsze istnieć będzie dualizm pomiędzy metropolią a resztą województwa. Ale bez metropolii województwo nic nie znaczy. To tutaj powstaje ponad połowa jego PKB. Metropolia jest lokomotywą regionu pomorskiego. To będzie, jest i zawsze była bardzo dobra współpraca. Myślę, że jesteśmy skazani na siebie. Metropolia bez regionu także nie byłaby w stanie sobie poradzić. Gdzie nasza metropolia może szukać swoich przewag na konkurencyjnym globalnym rynku regionów i metropolii? To bardzo trudne pytanie. Gdy porównamy ofertę szkolnictwa wyższego, tylko w kilku kierunkach możemy rywalizować z Warszawą, Krakowem czy Wrocławiem. Z pewnością kultura, środowisko naturalne czy tak zwana jakość życia czyni nas bardziej atrakcyjnymi. Dzisiaj "białe kołnierzyki" - powracający lub przyjeżdżający do Polski - szukają miejsca do zamieszkania, kierują się nie tylko kwestią rynku pracy, ale również możliwym poziomem jakości życia. W tym zakresie mamy obecnie bardzo wiele do zaoferowania, a nasza atrakcyjność będzie cały czas rosła. Wybrzeże, Półwysep Helski, Kaszuby to niewątpliwe atuty, które pozwalają nam rywalizować z każdym o serca ludzi. Jak będzie wyglądała nasza metropolia za 10-20 lat? Jeżeli pokonamy wszystkie bariery i stereotypy, które w nas tkwią, rzeczywiście możemy być średniej wielkości, atrakcyjną metropolią europejską, która ma swoją specyfikę i identyfikację na mapie Europy. Która będzie przyciągać inwestorów i ludzi z innych regionów. Która posiadać będzie silny ośrodek akademicki i gospodarczy z dobrze rozwiniętymi usługami, ale i dobrze funkcjonującym przemysłem petrochemicznych, stoczniowym i morskim. Mam nadzieję, że będziemy też ważnym ośrodkiem kulturalnym. I to zarówno w sferze kultury "klasycznej", jak i "niestandardowej". Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Z Pawłem Adamowiczem , prezydentem Gdańska rozmawia Leszek Szmidtke , dziennikarz PPG i Radia Gdańsk. Leszek Szmidtke: Prezydent Gdańska spotyka się co jakiś czas z mieszkańcami kolejnych dzielnic. Czy te niekiedy burzliwe zgromadzenia nie zniechęcają do koncepcji obywatelskiej partycypacji? Paweł Adamowicz: Jestem przedstawicielem najmłodszego pokolenia „Solidarności” i wychowywałem się w atmosferze rozmów z ludźmi, niekiedy sporów, ale częściej przyjacielskich debat. Tak też rozumiem obowiązki prezydenta Gdańska: spotykać się, rozmawiać, przedstawiać mieszkańcom nasze pomysły, plany. Wsłuchuję się w ich uwagi, potrzeby i nie wolno mi się zniechęcać. Jeżeli ktoś reaguje inaczej, to nie powinien się angażować w działalność polityczną, a tym bardziej samorządową.
Nikt z nas nie ma patentu na nieomylność i dlatego trzeba budować jak najwięcej kanałów komunikacji z mieszkańcami. Musimy zmieniać swoją mentalność, zarówno ja jako prezydent, jak i obywatele, z takiej roszczeniowomalkontenckiej na obywatelską i zaangażowaną;
L.S.: Ale tego typu spotkania to prawie wyłącznie żale, jak to ciężko się mieszka, że władze ten kawałek miasta zaniedbują, że za mało policji, że chodniki krzywe i dziury w asfalcie. P.A.: To prawda, ale to jeden z elementów całej strategii Obywatelskiego Gdańska. Zarządzanie miastem nie ogranicza się do urzędu czy nawet rady miasta. Cały czas próbuję w to włączać coraz więcej nowych stowarzyszeń, grup samopomocowych czy też indywidualnych ludzi. Działa na przykład Gdańska Rada Pożytku Publicznego, jest Gdańska Rada Sportu czy Gdańska Rada do spraw Seniorów. Są również inne ciała o charakterze doradczo-konsultacyjnym, z którymi współpracujemy. Nikt z nas nie ma patentu na nieomylność i dlatego trzeba budować jak najwięcej kanałów komunikacji z mieszkańcami. Musimy też zmieniać swoją mentalność, zarówno ja jako prezydent, jak i obywatele, z takiej roszczeniowo-malkontenckiej na obywatelską i zaangażowaną .
Potrzebujemy wzmocnienia demokracji przedstawicielskiej o demokrację deliberatywną, debatującą. (…) Ma to być wspólne poszukiwanie dobra publicznego.
L.S.: Czy samorządy, w tym przypadku Gdańska, potrzebują nowej jakości w zarządzaniu miastem, czy dotychczasowa formuła się wyczerpała? P.A.: Gdański, czy szerzej polski model samorządności przechodzi w nową fazę. Potrzebujemy wzmocnienia demokracji przedstawicielskiej demokracją deliberatywną, debatującą. Samorząd nie polega na powoływaniu raz na cztery lata władzy w postaci rady czy też wójta, burmistrza lub prezydenta. Musi być przestrzeń publiczna, w której obywatele mogą dyskutować ze swoimi przedstawicielami o sprawach ważnych dla miasta. Oczywiście w takiej dyskusji każda ze stron musi ograniczać swoje preferencje polityczne, oczekiwania czy wręcz roszczenia. Ma to być wspólne poszukiwanie dobra publicznego. Demokracji w naszym przypadku nie możemy sprowadzać do maszyny dzielącej pieniądze między różne jednostki, grupy społeczne na zasadzie: kto krzyknie głośniej, ten dostanie więcej. Wzmocnienie demokracji przedstawicielskiej przez demokrację debatującą nie nastąpi jednak w krótkim czasie. To długi proces, ale konieczny, jeżeli chcemy dokonać skoku cywilizacyjnego. Dlatego musimy w naszym kraju i w naszym mieście zmienić postawy w elitach władzy oraz w obywatelach. Potrzebujemy więcej dialogu, więcej rozmowy, a mniej monologów, fasadowości i rytuałów .
Model „twardej ręki” jest nie tylko sprzeczny z naszym narodowym charakterem, ale też w dłuższym wymiarze nieefektywny. (…) Zmiany cywilizacyjne wymuszają zmianę modelu demokracji.
L.S.: Tylko po co te zmiany? Co mamy poprzez nie osiągnąć? P.A.: A jaka jest alternatywa? Może powinien być oświecony, autorytarny prezydent, który będzie rządził twardą ręką niczym Władimir Putin? Moim zdaniem taki model nie dość, że jest sprzeczny z naszym narodowym charakterem, to w dłuższym wymiarze jest nieefektywny. Mówimy dziś o społeczeństwie wiedzy, gospodarce opartej na wiedzy. Widzimy, że społeczeństwo jest coraz lepiej wykształcone. Ale to społeczeństwo staje się też coraz bardziej aktywne i chcemy, aby współdecydowało, jak wydawać pieniądze z podatków, które płaci, jaki będzie kierunek rozwoju miasta, województwa czy kraju. Po prostu zmiany cywilizacyjne wymuszają zmianę modelu demokracji. Obywatel nie może być wyłącznie konsumentem, który co cztery lata kupuje partię, program i prezydenta. Powinien przez cztery lata, a więc nieustannie, kontrolować, wywierać presję na tych, których wybrał. Natomiast premier, ministrowie, posłowie, radni, wójtowie, burmistrzowie i prezydenci powinni kontaktować się z obywatelami nie tylko przez konferencje prasowe czy występy w telewizji. Powinni się spotykać, rozmawiać i słuchać. Powinni poczuć prawdziwego obywatela, nawet jeżeli ten obywatel jest niezadowolony .
(…) im ludzie są bardziej aktywni (…) i troszczą się o wspólne dobro, tym społeczeństwo odnosi większe sukcesy. (…) Jako wspólnota jesteśmy mało efektywni. Nawet najbogatszego miasta nie stać na sprzątanie wszystkiego (…) ani na postawienie na każdym skrzyżowaniu ulic policjanta. (…) Dlatego tanie państwo to państwo obywatelskie.
L.S.: Niedawno znajomy bardzo narzekał na bałagan panujący w sąsiedztwie jego domu, że żadne miejskie służby się tym nie interesują, a należałoby krzewy powycinać, skosić trawę, posprzątać śmieci. Zapytałem, czy rozmawiał z kimś z rady dzielnicy – nie wiedział, czy w ogóle jest taka rada. Więc kolejne pytanie dotyczyło radnych miejskich z tamtego okręgu – nie wiedział, kto tam jest w radzie miasta. I usłyszałem, że od tego jest prezydent, urzędnicy, żeby pilnować takich rzeczy. Po to płaci podatki, żeby zajmowały się tym odpowiednie służby. P.A.: Niestety, taka postawa jest powszechna. To jest postawa egoistyczna, która w dłuższej perspektywie będzie się mściła na takich osobach. Doświadczenie Stanów Zjednoczonych czy też wielu krajów Europy Zachodniej, w której istnieje ciągłość społeczna, pokazuje, że im ludzie są bardziej aktywni, zaangażowani, wychodzą z domów i troszczą się o wspólne dobro, tym społeczeństwo odnosi większe sukcesy. Polacy są coraz bardziej zaradni, mają coraz większe osiągnięcia, ale indywidualnie. Nie współpracują natomiast ze sobą. Jako wspólnota jesteśmy mało efektywni i próżno szukać sukcesów społecznych. Trzeba to po prostu zrównoważyć. Płacenie podatków nie jest wytłumaczeniem, bo bez trudu udowodnię, że pański znajomy płaci zbyt małe podatki. I zapytałbym, czy się zgodzi na ich podniesienie, by więcej pieniędzy można było przeznaczyć na dbanie o estetykę miasta. Nawet najbogatszego miasta nie stać na sprzątanie wszystkiego przez firmy tym się zajmujące. Ani na postawienie na każdym skrzyżowaniu ulic policjanta czy strażnika miejskiego, aby pilnował porządku. Ład społeczny polega między innymi na odpowiedzialności każdego za swoje otoczenie, za swoje miasto. Trudno zrobić to samodzielnie, lepiej w grupie. Wtedy koszty zarówno utrzymania ładu, jak i na przykład pomocy bezdomnym, niepełnosprawnym, będą mniejsze. Jeżeli trzeba będzie sprzątać po ludziach, psach, a mieszkańcy będą agresywni wobec siebie, to będziemy mieli do czynienia ze społeczeństwem wojny. Wtedy więcej pieniędzy trzeba przeznaczyć na policję czy szerzej bezpieczeństwo, na sprzątanie. Będzie to oczywiście więcej kosztowało, a na inne cele zostanie mniej pieniędzy. Naturalnie można jeszcze podnieść podatki. Dlatego tanie państwo to państwo obywatelskie .
Zmiany powinny iść w dwóch kierunkach. Przede wszystkim muszą zmieniać swoją postawę radni, wójtowie, burmistrzowie, prezydenci, posłowie itd. (…) Jednocześnie ważne jest kształtowanie postaw przez rodzinę.
L.S.: Trzeba więc przełamywać bariery u obywateli, urzędników, polityków. Trzeba kształtować postawy czy wręcz edukować. Kto ma się tym zajmować i jaka jest rola władz samorządowych? P.A.: Zmiany powinny iść w dwóch kierunkach. Przede wszystkim muszą zmienić swoją postawę radni, wójtowie, burmistrzowie, prezydenci, posłowie itd. Za mało się promuje postawy altruistyczne i dlatego polityczna elita powinna świecić przykładem. Od tysięcy lat wiadomo, że najlepszą edukacją jest przykład, że mówienie, namawianie, nauczanie to za mało. Jednocześnie ważne jest kształtowanie postaw przez rodzinę. W domach za mało się rozmawia, zbyt rzadko się dyskutuje. Nie powstaje swoista kultura dyskusji, szacunku dla rozmówcy i wsłuchiwania się w to, co mówi. Również w szkołach za mało poświęca się uwagi kształtowaniu takich postaw. A to przecież powinna być kontynuacja i rozwój. Ciągle zbyt mało jest zaangażowania w wolontariat, w umiejętność dyskusji. Do tego dochodzi oczywiście rola mediów, zarówno tych tradycyjnych, jak i internetu. Szczególnie poprzez prasę, radio czy telewizję powinno się uczyć, że dyskusja ma służyć osiągnięciu wspólnych wniosków i w konsekwencji celów, że dyskusja nie polega na wykrzyczeniu swoich racji .
Chciałbym zaangażować mieszkańców (…) w rozmowy i debaty na takie właśnie tematy [inwestycje, poszczególne pozycje w budżecie miasta].
L.S.: Sprowadźmy to na lokalny grunt. Czy projekt Obywatelski Gdańsk ma być narzędziem, dzięki któremu osiągnie się jakiś satysfakcjonujący stan, czy jest to cel? P.A.: To jest cel. Mamy narzędzia do jego realizacji, czyli pomoc finansową i doradczą dla organizacji pozarządowych. Otrzymują one na przykład lokale na swoje siedziby. Mamy choćby nagrodę imienia Lecha Bądkowskiego dla wyróżniającej się organizacji – to ważne, by dawać im satysfakcję, a zarazem uczyć takim przykładem innych. Wspieramy cały ruch wolontariatu. Przed nami Euro 2012 i to będzie znakomita okazja dla wolontariuszy. Trzeba będzie miasto przygotować, posprzątać, później zająć się przyjeżdżającymi drużynami oraz kibicami.
Musimy też, jako mieszkańcy, zrozumieć, że wszystkiego od razu nie da się zrobić, że trzeba wybierać.
L.S.: Czy w tym zamyśle widać, jaki obywatele będą mieli wpływ na inwestycje, na poszczególne pozycje w budżecie miasta? P.A.: To jest jedna z rzeczy, do której chciałbym zaangażować mieszkańców, wciągać coraz więcej obywateli Gdańska w rozmowy i debaty na takie właśnie tematy. Już teraz toczą się dyskusje nad planami zagospodarowania przestrzennego. Kiedy pojawią się nowe inwestycje, to będziemy na przykład szukać propozycji promocyjnych. Wszystko po to, by dotrzeć z informacjami do ludzi. Coraz poważniejszym narzędziem jest nasza strona internetowa www.gdansk.pl . L.S.: Czy w ten sposób będziecie pytać obywateli miasta, co chcą, by powstało? P.A.: Nie tylko, co by chcieli. Również znając sytuację finansową miasta, pytamy, co o tym sądzą, jakie mają pomysły. Pytamy, gdyż nasze oczekiwania mogą być oderwane od rzeczywistości. Musimy też, jako mieszkańcy, zrozumieć, że wszystkiego od razu nie da się zrobić, że trzeba wybierać. Jeżeli dziś priorytetem jest przygotowanie Gdańska do Euro 2012 i jest to ogromny wysiłek, to inne inwestycje lub pomysły muszą poczekać .
My też się uczymy, jak rozmawiać z mieszkańcami. Obywatele poznają z kolei, jak współpracować i wpływać na władzę.
L.S.: Boję się jednak, że takie konsultacje będą miały podobny charakter jak pytania o kolor krzesełek na Baltic Arena lub kaplicę wielowyznaniową tamże. P.A.: My też się uczymy, jak rozmawiać z mieszkańcami. Obywatele poznają z kolei, jak współpracować i wpływać na władzę. My też się tego musimy nauczyć, bo to jednak jest pewne utrudnienie, wydłuża czas potrzebny na podjęcie decyzji, no i kosztuje. Jednak to są dobrze wydane pieniądze i dobrze spożytkowany czas . L.S.: Ale to ważne, by istniało rzeczywiste przełożenie obywatela na władzę, na realne decyzje podejmowane w magistracie. Macie już takie narzędzie jak rady dzielnic, jednak w powszechnym przekonaniu jest ono słabo wykorzystane, nawet nie wszystkie dzielnice mają swoje rady. P.A.: Musimy również patrzeć, kto się angażuje społecznie, musimy analizować predyspozycje chcących zostać lokalnymi liderami. Podobnie za mało dyskutujemy na temat warunków, jakie trzeba spełnić, by zostać wojewodą, prezydentem lub radnym. Dlaczego nie pytamy, jakimi kryteriami kierować się przy wyborze ludzi? Musimy być krytycznymi obywatelami, którzy mogą samodzielnie osądzać.
(…) wiele możemy wspólnie zdziałać. Warunek jest jeden: musimy chcieć.
L.S.: Czyli wracamy do edukacji, a na to ma pan wpływ. P.A.: Wszyscy mamy ogromny wpływ. Co roku publikuję informację, ilu gdańszczan przeznaczyło 1 proc. swoich podatków na organizacje pożytku publicznego. Jednostkowo są to niewielkie pieniądze, kilkadziesiąt, czasami kilkaset złotych. Dopiero gdy spojrzymy na całość, widać, jak ogromna jest to suma. Te pieniądze zostają w Gdańsku w rękach organizacji pozarządowych. To pokazuje, jak wiele możemy wspólnie zdziałać. Warunek jest jeden: musimy chcieć .

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz PPG i Radia Gdańsk. Leszek Szmidtke: Dobre kwalifikacje za rozsądną cenę – to w skrócie hasło inwestorów z branży usług biznesowych. Trójmiasto dysponuje takimi atutami, a mimo to Kraków czy Wrocław ściągnęły wielokrotnie więcej inwestorów. Dlaczego? Paweł Adamowicz: Panuje przekonanie, że są to miasta z dużą liczbą szkół wyższych i studentów, a szczególnie absolwentów poszukiwanych przez inwestorów kierunków. Dlatego nasze uczelnie powinny szukać rozwiązań odpowiadających wyzwaniom rynku pracy. Spotyka się pan z rektorami i rozmawia na ten temat? Spotykam się i rozmawiam, ale uczelnie mają pełną autonomię. W ostatnich latach zauważam lepsze reagowanie na potrzeby rynku pracy. Jednak elastyczność powinna być jeszcze większa i władze uczelni muszą myśleć z kilkuletnim wyprzedzeniem o czekających ich zmianach w gospodarce. Alan Aleksandrowicz: Kraków, Wrocław oraz Warszawa to krajowa czołówka. Razem z Łodzią i Poznaniem jesteśmy tuż za podium. Tworzenie warunków do powstawania nowych uczelni jest jakimś rozwiązaniem. Tym bardziej że na przykład w Krakowie oraz sąsiadujących gminach jest więcej szkół wyższych niż w Trójmieście. Większa konkurencja powinna być nie tylko w przypadku uczelni. Były wiceminister spraw zagranicznych Paweł Wojciechowski mówi, że jest zbyt mała rywalizacja między polskimi miastami. Jak będzie większa, to inwestorzy chętniej będą przybywać… Z naszej perspektywy rywalizacja jest bardzo ostra i w kilku przypadkach musieliśmy toczyć zacięte boje o inwestorów. W ostatnim czasie wygraliśmy dla Trójmiasta Sony Pictures oraz Willisa. Niestety, w tym samym czasie nie udało się nam przekonać dwóch innych firm, Franklin Templeton oraz UniCredit, do osiedlenia się w Gdańsku. Analizujecie wygrane i przegrane bitwy. Jakie są wnioski? Centra usług biznesowych, zarówno Franklin Templeton jak i UniCredit, ściśle współpracują z niemieckimi oddziałami tych koncernów. Dlatego ważnym argumentem była liczba absolwentów germanistyki czy szerzej – znajomość języka niemieckiego wśród studentów. W tym punkcie przegraliśmy z Poznaniem i Szczecinem. U nas przeważa język angielski, silną pozycję mają języki skandynawskie. Nie jestem jednak pewien, czy suche dane statystyczne odzwierciedlają stan rzeczywisty. W Trójmieście te firmy bez problemu mogły znaleźć odpowiednią liczbę pracowników sprawnie posługujących się językiem niemieckim. Kolejnym ważnym argumentem była bliskość Niemiec. W takich przypadkach trudno konkurować z Wrocławiem, Poznaniem czy Szczecinem. Geografia jest nieubłagana. Jakie inne słabe punkty należy poprawić? Przede wszystkim należy zwiększyć liczbę wyższych uczelni z kierunkami poszukiwanymi przez inwestorów. Zachęcamy do zakładania takich szkół w Gdańsku; dobrym przykładem jest Polsko-Japońska Wyższa Szkoła Technik Komputerowych, która otworzyła oddział w naszym mieście. Namawiamy inwestorów do wspólnego tworzenia pomagisterskich centrów doskonałości, zajmujących się wyposażaniem absolwentów szkół wyższych w specjalistyczną wiedzę potrzebną w ich firmach. Przez długie lata słabością Gdańska był brak przestrzeni biurowej. Dziś mamy takich powierzchni więcej i ta poważna bariera na pewien czas zniknęła. A czas jest bardzo ważny, gdyż deweloperzy nie będą budować nowych biurowców bez choćby częściowego zapełnienia portfela zamówień. Natomiast inwestorzy z interesującej nas branży nie chcą czekać kilka lat na wybudowanie od podstaw nowego biurowca. Tam decyzje zapadają szybko i jeżeli nie ma odpowiedniego miejsca, szukają go w innych miastach. Najlepsi studenci czy absolwenci nie wystarczą, jeżeli nie mają miejsca na podjęcie pracy. Inwestorzy z sektora usług biznesowych łatwo się osiedlają, ale równie szybko mogą poszukać innego miejsca. Wartość takiej inwestycji jest też dużo niższa niż fabryki. Dlaczego warto zabiegać o takie firmy? Każde miejsce pracy jest ważne i nie można wybrzydzać. Tym bardziej że sektor BPO (Business Process Offshoring) oferuje dobrze płatne stanowiska dla ludzi z wysokimi kwalifikacjami. Miasto bardzo się cieszy z takich ludzi: kupują mieszkania, wyposażają, robią zwykle większe zakupy, uczestniczą w wydarzeniach kulturalnych i sportowych. Ich aktywność obywatelska też jest większa.
Nieprawdą jest ulotność inwestycji offshore. Łatwiej dziś zdemontować fabrykę samochodów lub AGD, niż znaleźć wysoko wykwalifikowanych pracowników w nowym miejscu.
Dla inwestorów jakość życia ma znaczenie? Przedstawiciele firm szukających lokalizacji o tym wspominają, ale przede wszystkim liczą się kadry oraz powierzchnie biurowe. Natomiast nieprawdą jest ulotność inwestycji offshoringowych. Łatwiej dziś zdemontować fabrykę samochodów lub AGD, niż znaleźć wysoko wykwalifikowanych pracowników w nowym miejscu. To są zwykle młodzi ludzie, więc łatwiej podejmują decyzję o przeniesieniu się do Krakowa, Wrocławia czy Budapesztu. Wbrew pozorom nie są tacy skorzy do przeprowadzek. Z naszych obserwacji w innych miastach wynika, że pracownicy tego sektora częściej zostają, kiedy ich firma zmienia lokalizację, niż robotnicy z fabryk produkcyjnych. Firmy mają tego świadomość i jeśli się osiedlają, to na dłużej. Wspomniany już minister Wojciechowski twierdzi, że samorządy nie doceniają tych „miękkich” czynników. Znamy wagę tych argumentów i dlatego z inicjatywy miasta Gdańska Fundacja Oświatowa podjęła się zorganizowania przedszkola i szkoły z językiem angielskim jako językiem podstawowym. Pracownicy nasi i Agencji pomagają rozwiązywać indywidualne sprawy obcokrajowców zatrudnionych w tych firmach. Doceniamy znaczenie „miękkich” czynników, ale wiemy też, na co inwestorzy spoglądają przede wszystkim. Wspieramy również inwestorów w późniejszych miesiącach i latach.
Zadowolenie inwestora jest najlepszą reklamą. Słowa prezesa Intela mają na świecie znacznie większą wartość niż przedstawicieli instytucji rządowych lub samorządowych.
Czyli narzekania przedstawicieli firm na brak takiego wsparcia poinwestycyjnego nie są panu obce? Wiem, że są takie sygnały. Jednak zarówno Agencja, jak i Urząd Miasta dokładają starań, żeby nasi inwestorzy nie mieli powodów do narzekań. Oczywiście, nie wszystko można od razu załatwić, i nie wszystko można w ogóle załatwić, ale Gdańsk pod tym względem na pewno się wyróżnia na korzyść. W każdej firmie pytamy na różne sposoby, m.in. poprzez ankiety, jak oceniają nasze miasto. Często spotykam się z szefami firm. Budujemy trwałe relacje z inwestorami, którzy się u nas osiedlili, i doceniamy ich znaczenie. Przecież ich zadowolenie jest najlepszą reklamą. Słowa prezesa Intela mają na świecie znacznie większą wartość niż przedstawicieli instytucji rządowych lub samorządowych. Czy offshoring jest tak ważną branżą, że należy tworzyć dla niej specjalne plany czy nawet strategię wytyczającą kierunki poszukiwań i rozwoju? Nie musimy tego pisać, my to robimy. Już dziś na terenie metropolii gdańskiej pracuje w tym sektorze około 13 tys. ludzi. Uczymy się i dostosowujemy do potrzeb tego segmentu. Jak trzeba, to o 7 rano spotykam się z inwestorami. Tak właśnie było niedawno z przedstawicielami amerykańskiego koncernu Willis. Udało się ich przekonać, choć pojawił się pewien problem i czekamy na decyzję ministra finansów. Minister zmienił zasady wspierania inwestycji zagranicznych. Firmy, które mogą korzystać ze środków unijnych, nie dostają wsparcia z funduszy rządowych. Zmiana reguł w czasie procesu inwestycyjnego mocno skomplikowała nam sytuację. Czy starania o ściąganie działalności offshoringowej wiążą się z inwestycjami w miejską infrastrukturę? Bezpośrednio nie, ale ułatwiamy zadanie tym deweloperom, którzy chcą budować biurowce. W Urzędzie Miejskim jest specjalna ścieżka przyspieszająca otrzymanie zgody i pozwoleń związanych z takimi inwestycjami. Dzięki tej współpracy mamy dziś w Gdańsku odpowiednią ilość powierzchni biurowych. Jest też specjalna uchwała, dzięki której parki biznesowe mogą uzyskać zwolnienie z podatku od nieruchomości. W kraju mało jest przypadków, żeby deweloperzy w tym sektorze mogli liczyć na takie wsparcie.
Nie zamykamy się we własnych opłotkach. Cieszymy się, że inwestycje takie jak Thomson Reuters lub Sony Pictures znalazły się w Gdyni, a nie w Krakowie czy Wrocławiu. Metropolia jest przecież wspólnym miejscem pracy. Tam również będą pracować gdańszczanie
Czy to są wnioski wynikające z osiedlenia się kilku inwestorów w Gdyni, mimo że pracownicy gdańskiej instytucji wywołali ich zainteresowanie? To doskonale pokazuje nasze podejście. Nie zamykamy się we własnych opłotkach. Cieszymy się, że inwestycje takie jak Thomson Reuters lub Sony Pictures znalazły się w Gdyni, a nie w Krakowie czy Wrocławiu. Metropolia jest przecież wspólnym miejscem pracy. Tam również będą pracować gdańszczanie. Podobnie jak w gdańskich firmach, a nawet urzędzie miejskim, pracują mieszkańcy Gdyni, Wejherowa, Pruszcza czy Żukowa. Ale inwestorzy zgodnie podkreślają potrzebę silnej współpracy, szczególnie Gdańska i Gdyni. Staramy się współpracować ze wszystkimi samorządami. Tym bardziej że jedynie w Gdańsku jest tak sprawny zespół ludzi przygotowanych do ściągania inwestorów z sektora BPO. Gdańska Agencja Rozwoju Gospodarczego pracuje dla całej metropolii. Wspólny zespół, wspólna promocja i wspólny budżet spowodują, zdaniem pytanych inwestorów, dużo większą skuteczność. Też jestem o tym przekonany, ale nie znajdujemy zrozumienia w Gdyni. Wielokrotnie organizowaliśmy różne wyjazdy promocyjne i zapraszaliśmy sąsiadów. Zaproszenia przyjmowały Sopot i Pruszcz Gdański, natomiast Gdynia – ani razu. Mimo to promujemy również Gdynię. Zrobiliśmy wspólnie z GE Money Bank badania i wyszło z nich, że struktura zatrudnienia w firmach jest podobna: 1/3 to mieszkańcy Gdańska, nieco mniej Gdyni, a reszta pracowników pochodzi z Sopotu i innych miejscowości wchodzących w skład metropolii. Jak wyglądają zabiegi o inwestorów? Jesteśmy obecni na targach, w pismach branżowych. Ściśle współpracujemy z PAIiIZ, gdyż część potencjalnych inwestorów trafia do nas poprzez tę rządową agencję. Najskuteczniejszą metodą jest bezpośrednie dotarcie do zainteresowanych. Na szczęście na takie wyjazdy są unijne środki w Regionalnym Programie Operacyjnym i z tego korzystamy. Nasza delegacja niedawno była na największych w Europie targach offshoringowych w Edynburgu. Zabieramy również przedstawicieli firm, które się u nas osiedliły, na różne wyjazdy i promujemy się poprzez tych inwestorów. Taka właśnie delegacja z przedstawicielami pięciu firm wróciła niedawno ze Stanów Zjednoczonych. Amerykanie coraz mniej chętnie inwestują bezpośrednio w innych krajach. Wolą nawiązać współpracę z firmą z Gdańska i zlecić jej wykonanie produkcji lub usług. Dla amerykańskich firm jest to mniej ryzykowne rozwiązanie niż budowanie na miejscu zespołu od zera. Dla nas jest to też korzystne, gdyż dzięki temu na miejscu będą powstawały duże i dobre firmy. Czy polskie firmy są zainteresowane offshoringiem i czy szukacie inwestorów na rodzimym rynku? Takich przypadków jest niewiele, ale fala powoli narasta. Spodziewam się, że krajowe koncerny energetyczne będą wyodrębniały usługi biznesowe. PZU już stworzyło centra usług: księgowe, kadrowe czy finansowe. Między innymi takie centrum powstało w biurowcu na ulicy Arkońskiej. Za jakiś czas zniknie jeden z dzisiejszych atutów, czyli niższe niż w krajach Europy Zachodniej koszty pracy. Czym wówczas będziemy zachęcać do inwestowania? Oczywiście, w tej grupie zawodowej różnice w płacach będą się zmniejszały. Dlatego już dziś musimy zmieniać nasz wizerunek: przestać eksponować właśnie niskie koszty pracy, a zacząć pokazywać wartość intelektualną i kompetencje Polaków. Przecież w matematyce nasi studenci są jednymi z najlepszych na świecie. Czyli wracamy do początku naszej rozmowy: wysoki poziom kształcenia, współpraca uczelni z gospodarką, otwarcie na potrzeby rynku pracy. Kreatywność, talent, tolerancja są niezwykle ważne w budowie społeczeństwa i gospodarki przyszłości. W Gdańsku, na Pomorzu, w Polsce musimy być otwarci na inność, na nowe prądy, nie zaniedbując własnej tożsamości. Taka metropolia będzie przyciągać ludzi i firmy. Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego i Radia Gdańsk.
Pomorskie elity powinny uświadomić sobie znaczenie Chin w światowej gospodarce. To już nie jest egzotyczny kraj sprzed trzydziestu lat.
Leszek Szmidtke: W trakcie IV Pomorskiego Kongresu Obywatelskiego mówił Pan o potrzebie wykorzystania chińskiej szansy. Jednak pomorskie firmy działające w Państwie Środka można policzyć na palcach. Co zrobić, żeby wspomnianą szansę wykorzystać? Paweł Adamowicz: Główne miasta naszej aglomeracji oraz przedsiębiorcy powinni się zintegrować. Bez współpracy, wspólnych projektów i współfinansowania trudno będzie wspierać mały i średni biznes walczący o zagraniczne rynki. Musimy wspólnie pokazać się chińskim inwestorom i wspólnie wspierać nasze firmy wysyłające swoje produkty na tamtejszy rynek. Podobnie powinniśmy się zachowywać wobec chińskich turystów zastanawiających się, gdzie wyjechać na urlop, oraz studentów poszukujących możliwości kształcenia się na zagranicznych uczelniach. Dziś największe europejskie miasta oraz państwa zabiegają o chińskie inwestycje, turystów i studentów oraz starają się wspierać eksport swoich producentów do Chin. Polska, uznając przed laty jako jedno z pierwszych państw Chińską Republikę Ludową i pomagając jej w odbudowie po wojnie domowej, cieszy się w Chinach pewną sympatią. Niestety, nie staramy się wykorzystać tych pozytywnych uczuć. Podobnie jak nie wykorzystujemy sympatii Chińczyków studiujących przed laty w Polsce, a dziś piastujących ważne funkcje. Pomorskie elity powinny uświadomić sobie znaczenie Chin w światowej gospodarce. To już nie jest egzotyczny kraj sprzed trzydziestu lat. Pomorze i Chiny – czy przykładamy właściwą miarę? Raczej to rząd i jego odpowiednio finansowane instytucje powinny dźwigać główny ciężar wspierania polskiego eksportu, a samorządy pełnić rolę pomocniczą. Oczywiście, że nasze działania nie powinny zastępować instytucji rządowych. Jednak wiemy, w jakim żyjemy świecie. Bez naszego wsparcia firmy chcące eksportować wyroby na tak specyficzne rynki jak chiński lub indyjski raczej sobie nie poradzą. Dlatego należy wybrać kilka dziedzin lub regionów, a może nawet jeden region, na którym skoncentrujemy swoją uwagę oraz działania informacyjno­-promocyjne. Mniejsze od Pomorza szwedzkie regiony z powodzeniem wspierają swoje firmy w Chinach. Podobnie zachowują się niemieckie landy, a nawet poszczególne miasta – Brema jest tego doskonałym przykładem. W Niemczech zabiegi samorządów mają charakter równoległy do działań rządu. Czy powinniśmy się wzorować na Niemczech lub krajach skandynawskich? Powinniśmy stosować sprawdzone sposoby, a zacząć od uświadomienia sobie ogromu chińskiego rynku. Nasze elity polityczne i gospodarcze muszą się zainteresować Chinami, ale także innymi krajami tej części świata. Poznanie tych państw i społeczeństw będzie pierwszym krokiem do większej niż do tej pory obecności naszych firm na niezwykle obiecujących, ale też bardzo specyficznych rynkach. Prezydentom pomorskich miast, także marszałkowi, nie będzie łatwo wytłumaczyć wyborcom, dlaczego należy wspierać firmy chcące eksportować, a już szczególnie do krajów tak odległych jak Chiny. Zaraz Pan usłyszy, że tyle dróg jest do zrobienia, że szkoły potrzebują pieniędzy na remonty itd. Globalizacja oznacza, że pomorskie firmy muszą wszędzie szukać swojej szansy i jeżeli znajdą dobre rynki dla swoich towarów lub usług, to pośrednio skorzystamy na tym wszyscy. Kraje takie jak Polska – zmagające się z pozostałościami poprzedniego ustroju, starające się nadrobić stracony czas – powinny być bardzo aktywne. Nie trzeba być wielkim państwem, żeby wypracować silną pozycję gospodarczą. Belgia i Holandia to doskonałe przykłady, jak małe kraje mogą być liczącymi się w świecie graczami. Stało się to dzięki wysokiej świadomości społecznej i otwarciu klasy politycznej, gospodarczej, intelektualnej na świat. Oczywiście, ta świadomość budowała się tam w innych warunkach. Te kraje miały niegdyś kolonie oraz od wieków porty, do których zawijały statki z całego świata. Nie zaznały też tak dotkliwie zniszczeń wojennych ani socjalizmu. Tym bardziej nasze myślenie przy lokalnych działaniach powinno być globalne.
Lokalny rynek jest ograniczony i w pewnym momencie nasyci się. Dlatego trzeba pomagać naszym firmom w szukaniu innych rynków zbytu, żeby mogły produkować, tworzyć nowe pomysły.
Mimo to polityk sprawujący władzę i dysponujący publicznymi pieniędzmi musi wytłumaczyć społeczeństwu sens takich inwestycji. Wprawdzie działania otwierające nas na świat, także wspierające naszych eksporterów, nie przynoszą efektów w ciągu roku lub dwóch, jednak nie mamy innego wyjścia. Lokalny rynek jest ograniczony i w pewnym momencie nasyci się. Dlatego trzeba pomagać naszym firmom w szukaniu innych rynków zbytu, żeby mogły produkować, tworzyć nowe pomysły. Chiny to druga gospodarka świata, to prawie półtora miliarda ludzi, i jeżeli nawet tylko niewielka część z nich jest zamożna, mamy do czynienia z olbrzymią rzeszą konsumentów. Zależy nam również na chińskich turystach. Przecież oni mają przed sobą cały świat i jakoś musimy zachęcić ich do przyjazdu do Gdańska i na Pomorze. Proszę też pamiętać o chińskich nadwyżkach finansowych. Trzeba namówić Chińczyków, żeby lokowali je w Polsce. Nasze uczelnie również otwierają się na świat. Niż demograficzny w Polsce oraz w wielu innych krajach europejskich każe szukać przyszłych studentów między innymi w Chinach. Nie zapominajmy, że wiele naszych firm już zleca wykonie różnych produktów lub półproduktów na Dalekim Wschodzie. Współpraca na szerszą skalę nie będzie możliwa, jeżeli nie zrozumiemy Chin. Dlatego już dziś musimy zdobywać wiedzę, poznawać ich mentalność, uczyć się ich języka, wysyłać naszych studentów na chińskie uczelnie itd. Znam w Gdańsku rodziny, w których dzieci uczą się języka chińskiego i wybrały jako drugi kierunek studiów sinologię lub chinoznawstwo. Przedstawicielstwo naszego regionu w Chinach będzie skutecznym narzędziem promocji gospodarczej i turystycznej. Czy pomoże także w rozwijaniu kontaktów kulturalnych? Jest to jedno z narzędzi służących do wspierania działań, które są dla nas ważne. Mam nadzieję, że nasze biuro w Pekinie będzie taką latarnią, punktem orientacyjnym zarówno dla mieszkańców naszego regionu, jak też dla Chińczyków zainteresowanych Polską i Pomorzem. Żeby nie wyważać otwartych drzwi, może warto rozejrzeć się za jakimiś wzorcami? Trzeba się uczyć zarówno od naszych sąsiadów, jak i od Polaków mieszkających w Chinach. Wiele rzeczy możemy zrobić niemal od zaraz. Proszę otworzyć dzisiejszą prasę regionalną i zobaczyć, jak mocno promują się poszczególne miasta. Powinniśmy się zastanowić, czy tak należy wydawać pieniądze. Czy nie została zachwiana proporcja między promocją własnych działań w swoich miastach a promowaniem na zewnątrz? Wbrew pozorom, mamy sporo pieniędzy przeznaczonych na promocję, ale nie wydajemy ich w przemyślany sposób. Chciałbym, żeby powrócił taki zaczepny, ekspansywny duch przedsiębiorczości z początków lat 90. ubiegłego wieku i żeby go wykorzystać do zewnętrznej ekspansji. Zmiana ustrojowa z przełomu sprzed dwudziestu lat była związana z pewnymi wartościami – wolnością i demokracją. Chińskie wartości są odmienne, podobnie jak ustrój Chińskiej Republiki Ludowej. Świętą zasadą zagranicznych kontaktów handlowych jest uszanowanie odmienności naszych partnerów. Ma to szczególne znaczenie, gdy myślimy o dalekosiężnej współpracy Polski, Pomorza oraz Gdańska. W takich przypadkach nie ma miejsca na misyjne rozumienie polityki. Pragmatyzm jest odpowiednim słowem, którym można określić rozwiązanie tego dylematu. Są ludzie i instytucje odpowiedzialne za ważne dla nas wartości. Natomiast nie zawsze należy to przenosić na płaszczyznę gospodarczą. Potrzeba dużej roztropności. Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego i Radia Gdańsk. Leszek Szmidtke: Czy próbował Pan zrozumieć argumenty ministra Jacka Rostowskiego, kiedy wyjaśniał, dlaczego samorządy nie mogą zadłużać się na dotychczasowym poziomie? Paweł Adamowicz: Wsłuchiwałem się w jego uzasadnienie i miałem wrażenie, że sposób zdobywania i analizowania informacji przez ministerialne służby jest mało skrupulatny. Minister przedstawiał symulację wzrostu zadłużenia samorządów terytorialnych, opierając się na niepełnych danych. Dlatego w późniejszych konsultacjach z ministrem Michałem Bonim zasugerowaliśmy podporządkowanie Regionalnych Izb Obrachunkowych resortowi finansów. Co kwartał otrzymują one od nas sprawozdania finansowe i mają pełny obraz sytuacji.
Samorządy w niewielkim stopniu przyczyniają się do zadłużenia publicznego, którego głównym „producentem” jest rząd i jego agendy.
Inni samorządowcy jako przyczynę tego posunięcia wymieniają kampanię wyborczą i „nóż na gardle” ministra Rostowskiego związany z groźbą przekroczenia 55-procentowego progu zadłużenia. P.A.: Rzeczywiście, później Jacek Rostowski do tego nie wracał. Być może zauważył, że samorządy w niewielkim stopniu przyczyniają się do zadłużenia publicznego, którego głównym „producentem” jest rząd i jego agendy. Trudno jednak zaprzeczyć, że zadłużenie samorządów w ostatnich kilku latach zauważalnie wzrosło. P.A.: Ma ono jednak charakter przejściowy i związane jest z inwestycjami współfinansowanymi ze środków Unii Europejskiej. W tym roku nastąpi spadek poziomu zadłużenia. W niektórych miastach tegoroczny poziom wydatków inwestycyjnych jest niższy niż w roku ubiegłym. Z taką sytuacją możemy spotkać się na przykład w Gdyni. Przywołam jeszcze jeden argument Jacka Rostowskiego: trudno oszacować zadłużenie samorządów, ponieważ jest ono przerzucane do różnych spółek zależnych. P.A.: Ten zarzut jest niepoważny. Długami spółek komunalnych nie można tak po prostu obciążać samorządów. Jeśli np. spółka Gdańskie Inwestycje Komunalne, która jest inwestorem zastępczym, nadmiernie się zadłuży, to zostanie postawiona w stan upadłości. Miasto nie ma możliwości pokrycia takich długów. W sytuacji podbramkowej może co najwyżej dokapitalizować spółkę. Dlatego posługiwanie się takimi argumentami przez ministra finansów jest demagogią. Jednak zarówno w kraju, jak i w naszym regionie są samorządowe spółki, które znajdują się w trudnej sytuacji. Argument Jacka Rostowskiego nie jest więc wyssany z palca. Z drugiej strony za kilka lat Jednostki Samorządu Terytorialnego nie będą mogły zadłużać się tak, jak obecnie, po co więc to grożenie palcem? P.A.: Samorządy, szczególnie w dużych miastach, zdają sobie sprawę z nadchodzących zmian i powoli się do nich przygotowują. Gdańsk już zaczął zmieniać strukturę zadłużenia. Zdecydowaliśmy się między innymi na wcześniejszą spłatę najmniej korzystnych kredytów. Nie można zapominać, że ogromne inwestycje realizowane przez samorządy są finalizowane właśnie teraz. Na lata 2010–2013 przypada najwyższa kumulacja wydatków. Później poziom zadłużenia będzie malał. Unijne dofinansowania zwykle przekraczają połowę kosztów inwestycji, czasami jest to ponad 70 proc., więc te pieniądze otrzymamy po rozliczeniu. Ministerstwo Finansów powinno o tym wiedzieć.
Co roku dokłada się nam kolejne zadania, nowe wydatki bez zapewnienia ich finansowania. Doskonałym przykładem jest ograniczenie do 80 proc. dotacji na świadczenia celowe pomocy społecznej, konieczność finansowania przez samorządy oświetlenia dróg publicznych na terenach miast czy też pomysł z wysłaniem sześciolatków do szkół.
W najbliższym czasie, po kilku latach tłustych, nastąpią lata chude i unijnych pieniędzy będzie dużo mniej. Gdzie zamierza Pan szukać funduszy na kolejne inwestycje? P.A.: Niekorzystnych zjawisk będzie więcej. To nie tylko spadek dochodów niektórych samorządów i ograniczenie ich zdolności kredytowej, ale także wzrost wydatków bieżących. Na to ostatnie składają się zarówno decyzje poszczególnych wójtów, burmistrzów czy prezydentów, jak i obciążenia nakładane na nas przez rząd i sejm. Co roku dokłada się nam kolejne zadania, nowe wydatki bez zapewnienia ich finansowania. Doskonałym przykładem jest ograniczenie do 80 proc. dotacji na świadczenia celowe pomocy społecznej, konieczność finansowania przez samorządy oświetlenia dróg publicznych na terenach miast czy też pomysł z wysłaniem sześciolatków do szkół. Czy takie zmiany mogą okazać się większym zagrożeniem dla finansów samorządów niż ograniczenia w zadłużaniu? P.A.: Obie tendencje są dużym zagrożeniem dla Jednostek Samorządu Terytorialnego. Inwestycje są finansowane przede wszystkim z tzw. wolnych środków. Jeżeli wzrastają wydatki będące efektem decyzji rządu lub parlamentu, mamy mniej pieniędzy na inwestycje. Możliwości inwestowania zmniejsza też modyfikowanie przez resort finansów poziomu zadłużania się przez samorządy. Utrzymanie się tych trendów spowoduje kłopoty z wykorzystaniem środków unijnych przeznaczonych dla Polski w nowej perspektywie finansowej UE 2014–2020. Na szczęście sprawa ograniczeń w zadłużaniu się samorządów przycichła. Podbudowała nas też rozmowa z ministrem Michałem Bonim, który rozumie, że stan finansów JST jest ważny nie tylko z powodu bieżącego stanu polskiego długu publicznego, ale staje się bardziej istotny, jeżeli chcemy całkowicie i odpowiednio wykorzystać środki unijne w przyszłym budżecie Unii Europejskiej. Może minister uznał po prostu, że oszczędzać powinien nie tylko budżet centralny, ale również samorządy? P.A.: Gospodarowanie finansami w samorządach jest dużo bardziej racjonalne niż w budżecie centralnym. Poza tym warto przypomnieć, że samorządy są niezależne. Nie wracajmy więc do modelu z lat 70. i 80. ubiegłego wieku, kiedy lokalna administracja była częścią administracji państwowej. Czasami w urzędach centralnych widać tęsknotę za takim rozwiązaniem. Samorządy muszą szukać nowych dochodów. Jakie są pomysły? P.A.: Jednym z pomysłów jest zwiększenie udziału JST w podatkach PIT oraz CIT. Innym – zmiana formuły naliczania podatku od nieruchomości. Nie bardzo wierzę w zwiększenie przez rząd dotacji i subwencji. Czy samorządy interesują się instrumentami finansowymi, z których korzystają firmy? Teresa Blacharska: Są to dla nas trudno dostępne narzędzia. Współpraca z bankami nie należy do łatwych. Wprawdzie jesteśmy dla nich bardzo wygodnymi klientami, ale wykorzystywanie nowych instrumentów stanowi margines. Pamiętamy, jak banki w 2009 r., kiedy osiągnęły dużą nadpłynność, bardzo się asekurowały i podnosiły ceny kredytów. Nawet teraz, kiedy nasze spółki starają się o kredyty, banki wymagają gwarancji z naszej strony. Jaka jest tegoroczna dynamika wzrostu kosztów utrzymania? P.A.: Nie mamy pełnego obrazu, gdyż w tym roku rząd zafundował nam nieoczekiwane wydatki. Możemy oszacować je w edukacji, pomocy społecznej, ale jeszcze za wcześnie, by powiedzieć, ile dokładnie będzie nas to kosztowało. Ale każda kolejna inwestycja przekłada się na wzrost kosztów utrzymania. T.B.: Przygotowaliśmy wyliczenia, ile musimy przeznaczyć na rozwijającą się infrastrukturę. Inwestycją, której utrzymanie będzie w przyszłości kosztowało najwięcej – kilka milionów złotych rocznie – jest tunel pod Martwą Wisłą. Poza tym duża liczba nowych projektów spowoduje, że nawet jeżeli pojedyncze odcinki dróg nie będą zbyt drogie, to zebrane razem stanowią poważną pozycję, na przykład w utrzymaniu zimowym, oświetleniu, drobnych naprawach itp. Dlatego liczymy, czy opłaci się wymiana części oświetlenia na bardziej energooszczędne. Testowane na kilku odcinkach dróg i w niektórych szkołach oświetlenie ledowe okazało się tańsze o około 40 proc. Gdańsk ma pewne doświadczenia z budżetem zadaniowym. Czy w ten sposób można wydawać pieniądze bardziej efektywnie? P.A.: Pozytywne efekty nie będą widoczne od razu. Stopniowo wprowadzamy kolejne zmiany. Nie mamy wielu narzędzi, które są potrzebne do precyzyjnego określania osiąganych rezultatów, brakuje nam między innymi systemów informatycznych. Po przeanalizowaniu wstępnych ocen nie spodziewam się dużych oszczędności. Mamy też inne ograniczenia. Jeżeli chcemy na przykład wprowadzać taki sposób zarządzania w oświacie, musimy liczyć się nie tylko z wysokością subwencji, ale także z Kartą Nauczyciela. Nie mamy też żadnego wpływu na podwyżki. Rząd robi to za naszymi plecami, nie pytając o ocenę wydajności czy efekty pracy poszczególnych nauczycieli. Rachunek skonsolidowany ma być kolejnym narzędziem pomocnym w usprawnieniu gospodarowania pieniędzmi przez samorządy. P.A.: Korzystamy z tego narzędzia od dłuższego czasu i spodziewaliśmy się lepszych efektów. Wielokrotnie spotykamy się z dobrymi pomysłami, ale w praktyce nieliczne przynoszą zapowiadany rezultat. Z jednej strony mamy do czynienia z próbami oszczędności, bardziej racjonalnego gospodarowania, a z drugiej z nie zawsze przemyślanym wydawaniem unijnych pieniędzy, nawet w przypadku największych miast. P.A.: Samorządy, szczególnie największych miast, większość środków unijnych przeznaczają na duże inwestycje infrastrukturalne. Zdarzają się inwestycje budzące wątpliwości. Uważam na przykład, że za pieniądze publiczne nie powinno się budować aquaparków. Lepiej zostawić to prywatnym firmom. Możemy stworzyć w planach miejsce i ewentualnie jakoś zachęcić inwestorów. Podnoszą się też głosy, że samorządy budują za dużo teatrów, oper, muzeów itp. Każdy budzący wątpliwości przypadek należałoby rozpatrywać indywidualnie, ale kultura jest dużą atrakcją dla mieszkańców i turystów, ma też znaczenie gospodarcze. Czy, kiedy strumień unijnych pieniędzy wyschnie i trzeba będzie poszukać innych źródeł, samorządy, a szczególnie duże miasta, łaskawiej spojrzą na partnerstwo publiczno‑ prywatne? P.A.: Mówimy o potrzebie doprecyzowania tego narzędzia od wielu lat i przypomina to rzucanie grochem o ścianę. Michał Boni problemy tłumaczy możliwością wliczania PPP w finanse publiczne przez Eurostat. Jeżeli tak się stanie, to rząd nie będzie zainteresowany takimi inicjatywami. P.A.: To jest najnowsza bariera blokująca rozwój tego typu partnerstwa. Byliśmy tym bardzo zaskoczeni i protestowaliśmy. Nie rozumiem, jak można zaklasyfikować udział w partnerstwie publiczno­‑prywatnym do poziomu zadłużenia. Jakich zmian potrzebują finanse samorządowe w najbliższych latach? P.A.: W ostatnich latach dużo się wydarzyło na świecie i nie wyobrażam sobie, żeby premier, ministrowie finansów oraz spraw wewnętrznych nie wzięli pod uwagę tych globalnych zmian. Rząd powinien przejrzeć zadania realizowane przez samorządy i nie mnożyć nowych wydatków, którymi później je obciąży. Czy samorządy są dla rządu partnerem w dyskusjach o nowych zadaniach i wydatkach? P.A.: Spotkania z przedstawicielami rządu odbywają się bardzo rzadko. Najczęściej dochodzi do nich, kiedy je po prostu wymusimy. Niektóre ministerstwa są bardziej otwarte, inne zaś zwracają mniejszą uwagę na problemy, z którymi borykają się samorządy. Bądźmy jednak dobrej myśli. Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego i Radia Gdańsk. Leszek Szmidtke: Jaki był udział samorządu Gdańska w tworzeniu obecnej strategii województwa pomorskiego? Paweł Adamowicz: Próbuję sobie przypomnieć i… chyba był niewystarczający. Nie pamiętam jakiejś burzy mózgów z udziałem samorządowców największych miast lub firm, organizowanej przez samorząd regionalny. Proszę tego nie traktować jako oskarżenie wobec poprzednich władz województwa. Jest to bardziej refleksja nad tym, że nie było płaszczyzny dialogu, zastanowienia się nad najważniejszymi sprawami naszego regionu.
Nasza aktywność czasami jest tak dominująca, że zabiera zbyt wiele czasu i chęci. Nie myślimy o celu i następstwach naszej działalności.
Skoro strategia ma być drogowskazem, potrzebujemy nie tylko dalekosiężnej wizji, ale też oparcia jej na regionalnych potrzebach. Mówimy o szerszym problemie, który nie jest naszą regionalną czy krajową specyfiką. W wiekach średnich zwracano uwagę na znaczenie vita contemplativa , czyli umiejętności myślenia i refleksji w pewnej opozycji do vita activa. Nasza aktywność czasami jest tak dominująca, że zabiera zbyt wiele czasu i chęci, by można było się jeszcze zastanowić nad tym, co robiliśmy, robimy i będziemy robić. Nie myślimy o celu i następstwach naszej działalności. W obowiązującej strategii regionalnej i strategii Gdańska gospodarka morska nie była specjalnie eksponowana. Tymczasem w ostatnich latach kilka inwestycji spowodowało, że zarówno przemysł stoczniowy, jak i porty oraz ich zaplecze odżyły. Co z tym zrobić, przystępując do modyfikacji strategii regionalnej? Chcielibyśmy zrobić jak najwięcej, gdyż porty powinny być motorem naszej gospodarki. Niestety, niewiele zależy od nas. Obowiązująca, anachroniczna ustawa nie daje samorządom prawie żadnych możliwości wpływania na działalność portów leżących na ich terenie. Kolejnym problemem jest dostępność komunikacyjna Gdańskiej Metropolii i szerzej całego Pomorza. Jesteśmy częścią większego organizmu i trzeba wreszcie połączyć sprawną siecią drogową, kolejową, a może nawet wodną nasz region z resztą kraju. Ostatnie lata, a szczególnie inwestycje związane z zapleczem logistycznym, jak DCT w gdańskim porcie i powstający suchy port pod Tczewem, są dobrym sygnałem zwiastującym większe zmiany. Strategie są między innymi po to, żeby przewidywać i stwarzać warunki rozwoju takich trendów. Co powinno się znaleźć w modyfikowanej strategii regionalnej z punktu widzenia rodzącej się metropolii? Miasta i gminy Gdańskiego Obszaru Metropolitalnego przygotowały dla samorządu regionalnego szereg przemyśleń. Szczególną uwagę zwróciliśmy na dalszą integrację komunikacyjną GOM oraz całego województwa. Obszar metropolitalny, a dokładniej dwa organizmy aspirujące do takiego statusu, to nowa jakość, wcześniej niewystępująca w regionalnej strategii. Jak ująć to nowe zjawisko? Rzeczywiście są dwa organizmy. Na pewno nie pomaga nam odrębność Forum Norda zrzeszające m.in. Gdynię i Wejherowo. To zły sygnał dla najbliższego otoczenia, ale też dla różnych środowisk w kraju, że nie potrafimy współpracować. Samorządy tworzące Gdański Obszar Metropolitalny budują wspólną tożsamość. Nie jest to proste zestawienie aspiracji Gdańska, Tczewa, Żukowa czy Pszczółek. Dlatego tworzymy zaplecze intelektualne, eksperckie. Rozwój terytorialny chyba nie jest najważniejszym problemem powstającej metropolii? Toczymy dyskusje o rozwoju, ale też działamy. Urzędy pracy miast i powiatów obszaru już współdziałają. Powstają projekty np. tworzenia wspólnych spółdzielni socjalnych, wakacyjnych staży dla młodzieży, promocji gospodarczej – razem byliśmy na marcowych targach w Cannes. Wspólne działania, dyskusja i refleksja będą powoli przekładać się na budowanie wspólnoty celów i pewnego wspólnego stylu działania. Gminy tworzące obszar metropolitalny są bardzo zróżnicowane społecznie, kulturowo i nawet etnicznie. To zróżnicowanie jest bogactwem, ale może też być barierą we współdziałaniu. Dlatego jednym z celów jest wypracowanie wspólnego mianownika kultury organizacyjnej dla samorządowych liderów. Podobne standardy współpracy są ważne dla sprawnego realizowania przyszłych projektów. Ale gdzieś musi powstać centrum strategiczne, które zajmie się przygotowywaniem pomysłów na przyszłość. Gdzieś też powinien być ośrodek władzy, który będzie reprezentował wszystkich członków stowarzyszenia, na przykład w rozmowach z marszałkiem. Stowarzyszenie ma swoje władze – jestem jego przewodniczącym. Regularnie się spotykamy i powoli tworzymy kolejne pomysły. Przygotowujemy się do nowego okresu programowania w latach 2014–2020. Rozmawiamy o strategii regionalnej na następne lata, ale też o naszych planach na przyszłość.
W nadchodzących latach kluczowe dla Gdańska, całej metropolii oraz regionu będzie udrożnienie przepływu między światem nauki, gospodarką i organizacjami pozarządowymi. Stworzenie poczucia, że gramy w jednej drużynie.
Z czym GOM przystąpi do dyskusji o zmianach w strategii regionalnej? W nadchodzących latach kluczowe dla Gdańska, całej metropolii oraz regionu będzie udrożnienie przepływu między światem nauki, gospodarką i organizacjami pozarządowymi. Stworzenie poczucia, że gramy w jednej drużynie. Musimy też dalej budować pomorską tożsamość. Tworząc strategię regionalną, ale też nasze lokalne plany na przyszłość, musimy przywiązywać większą wagę do wsłuchiwania się w głosy ludzi pracujących na rzecz dobra wspólnego, którzy realizują ciekawe pomysły i prowadzą działalność biznesową. Musi powstać wspólnota myślenia i działania. W Gdańsku udało się ją stworzyć wokół Euro 2012, więc wiemy, że to możliwe.
Przedsiębiorcy nie wierzą, że ich udział w pracach nad strategią przyniesie w krótkim lub dłuższym czasie jakieś korzyści. Dosyć powszechne jest przekonanie, nie tylko w kręgach biznesowych, że wybieganie w przyszłość dalej niż 2–3 lata nie ma sensu.
Jest Pan przekonany, że na przykład właściciele lub menedżerowie dużych firm przykładają wagę do tego, co samorząd regionalny lub Gdańska zapisał w strategiach? Niestety, przy pracach nad planami rozwoju nie udaje nam się dotrzeć do środowisk gospodarczych. Przedsiębiorcy nie wierzą, że ich udział w takich pracach przyniesie w krótkim lub dłuższym czasie jakieś korzyści. Dosyć powszechne jest przekonanie, nie tylko w kręgach biznesowych, że wybieganie w przyszłość dalej niż 2–3 lata nie ma sensu. Być może należy się dokładnie rozliczać z realizacji wcześniejszych strategii, żeby nasi partnerzy uwierzyli w ich znaczenie. Mimo to jestem umiarkowanym optymistą. Tym bardziej że inne polskie oraz europejskie miasta i regiony podążają podobną drogą. Gdańsk ma bardzo duży budżet i może z niego wygospodarować poważną kwotę na inwestycje. Samorząd regionalny bez środków z UE ma dużo mniejsze możliwości. Inaczej też wyglądają sprawy własnościowe. Jakim partnerem dla takiego miasta jak Gdańsk jest samorząd regionalny w pomysłach na przyszłość i w ich późniejszym realizowaniu? W najbliższych latach samorząd regionalny będzie dysponował środkami unijnymi z regionalnego programu. Natomiast im bliżej roku 2020, tym bardziej będzie nas to pytanie dręczyło. Dlatego już dziś powinniśmy podjąć dyskusję o funkcjach samorządu wojewódzkiego, kiedy nie będzie już unijnych pieniędzy w obecnej postaci. Musimy się na przykład zastanowić, jaką część dochodu narodowego powinna dystrybuować władza regionalna, żeby móc wpływać na kształt regionu. Czeka nas bardzo poważna dyskusja o ustroju samorządów. Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Rozmowę prowadzą Marcin Nowicki – dyrektor Obszaru Badań Regionalnych i Europejskich IBnGR oraz Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk Marcin Nowicki: Czego panowie oczekują od pomorskich uczelni? Mieczysław Struk: Przede wszystkim tego, by pomorskie uczelnie były miejscem kształcenia przyszłej inteligencji – ludzi, którzy w przyszłości będą pracowali, tworzyli w gospodarce, kulturze, w innych dziedzinach. Silny ośrodek akademicki ma również zatrzymywać bardzo wartościowych ludzi w naszym regionie. Powinien być postrzegany jako miejsce awansu społecznego czy zawodowego, w którym doskonale odnajdują się ludzie kreatywni. Wreszcie, w takim miejscu powstają nowe produkty, koncepcje i pomysły, dzięki którym region może się dynamiczniej rozwijać. Uczelnie to także miejsce wspierania lokalnej i regionalnej tożsamości, miejsce, w którym skupiają się twórcy, ludzie kultury. Na końcu wymienię dziedziny i obszary działalności pomorskich uczelni, które wywołują duży niedosyt, a mianowicie prace badawczo­-rozwojowe na rzecz gospodarki oraz badania podstawowe. Co istotne, pomorskie uczelnie mają nie tylko zaspokajać potrzeby mieszkańców regionu, ale także przyciągać młodych ludzi z ościennych województw oraz obcokrajowców. Paweł Adamowicz: Dołożę jeszcze funkcję formacyjną. Oczekujemy, że młody człowiek przez 4–5 lat studiowania wyrobi sobie pewne potrzeby związane z kulturą, postawami społecznymi, otwartością itd. Ogromne znaczenie ma też funkcja opiniotwórcza, czyli aktywne zaangażowanie w debatę publiczną. Przywództwo intelektualne powinno być na stałe wpisane w środowisko akademickie, jak jest np. w USA, w Wielkiej Brytanii oraz wielu innych krajach. Kadra naukowa w Polsce po 1990 roku zbyt rzadko zabiera głos w ważnych sprawach publicznych. M.N.: Uczelnie są wypadkową stanu całego społeczeństwa. Dlatego warto zapytać, czy pozostałe części tej układanki dają szansę naszemu szkolnictwu wyższemu na spełnianie oczekiwań. Doskonałym przykładem są relacje z gospodarką – po co kształcić świetnych fachowców, którzy nie znajdą pracy? Powstaje coś, co określić można jako paradoks innowacyjności – najbardziej kreatywni pracownicy w nieprzygotowanych, skostniałych strukturach korporacyjnych stają się dla nich prawdziwym obciążeniem, a nie atutem. P.A.: W tej prowokacji jest wiele prawdy. Mamy do czynienia z mocno zróżnicowanymi oraz podzielonymi środowiskami biznesowymi i olbrzymi potencjał nie znajduje odbicia w działalności uczelni. Administracja państwowa i samorządowa też jest zbyt pasywna i może nawet źle interpretuje autonomię wyższych uczelni. Nie ma komunikacji oraz współpracy, więc nie ma efektów.
Nasz kapitał społeczny jest niski i trudno wyzwolić współpracę między światem akademickim, gospodarką i administracją samorządową. O ile poziom intelektualny nie odbiega od tego, co występuje w innych krajach, o tyle różnimy się pod względem poziomu aktywności społecznej.
Leszek Szmidtke: Ktoś jednak powinien przerwać ten zaklęty krąg i może należy zacząć od środowiska akademickiego? P.A.: Uważam, że ciężar aktywności i przerwania tego kręgu niemocy spoczywa na przedsiębiorcach i administracji samorządowej. Środowiska biznesowe są w swych działaniach racjonalne i bardziej im powinno zależeć na efektywniejszej współpracy. Od ich postawy oraz potrzeb będzie zależał poziom absolwentów, a także wdrażanie pomysłów powstających w uczelnianych laboratoriach. Nie chcę przerzucać na przedsiębiorców odpowiedzialności, ale przykładowo firmie z sektora ICT, działającej na zagranicznych rynkach, coraz bardziej będzie zależało na podnoszeniu swojej konkurencyjności poprzez zatrudnianie lepszych pracowników. Naturalna będzie współpraca z Wydziałem ETI na Politechnice Gdańskiej, wpływanie na zmiany programowe i przyjmowanie na staże studentów. Liderzy samorządowi są zainteresowani rozwojem swoich miast i regionów, więc też będą pomagać, naciskać i wymagać od uczelni lepszego dopasowania się do wymogów współczesnego świata. Przecież od jakości wykształcenia będzie zależała przyszłość.
Nie jestem przekonany, że samorząd ma wyznaczać kierunki rozwoju uczelni lub odwrotnie, że uczelnie mają wskazywać drogę samorządowi. Lepszym rozwiązaniem jest współpraca, wzajemne inspirowanie się. Korzyść będzie obopólna.
M.S.: Nie jestem przekonany czy samorząd regionalny ma wyznaczać kierunki rozwoju uczelni lub odwrotnie – że uczelnie mają wskazywać drogę samorządowi. Lepszym rozwiązaniem jest współpraca, wzajemne inspirowanie się. Korzyść będzie obopólna. Zgadzam się, że nasz kapitał społeczny jest niski i trudno wyzwolić współpracę między światem akademickim, gospodarką i administracją samorządową. O ile poziomem intelektualnym nie odbiegamy od innych krajów, o tyle poziomem aktywności społecznej różnimy się znacząco. Na to nakładają się problemy o charakterze instytucjonalnym. Co zmieniło się na uczelniach po 1990 roku? Jak wygląda zarządzanie, szczególnie publicznymi, uniwersytetami? Jak wygląda motywowanie pracowników naukowych? Czy jest różnica w ocenie między publikacją w światowej rangi naukowym czasopiśmie, a wydawnictwem uczelnianym? Jak więc widać, jest mnóstwo błędów systemowych, które bardzo negatywnie rzutują na szkolnictwo wyższe. M.N.: Zmiany są widoczne gołym okiem, ale mają bardzo powierzchowny charakter. Publiczne uczelnie, dzięki unijnemu i samorządowemu wsparciu, otrzymały spore środki na nowe budynki z salami wykładowymi oraz laboratoriami. Moja wątpliwość dotyczy przekładania się tych inwestycji na jakość kształcenia i badań – czyli jak te nowe „skorupy” wypełnić teraz lepszą treścią? P.A.: Mamy bardzo dobre relacje z rektorami pomorskich uczelni. Wątpliwość natomiast budzi otwarcie niższych szczebli: katedr, zakładów, a nawet wydziałów na współpracę z biznesem, samorządami, lokalnymi społecznościami. Nie mówię o indywidualnej działalności poszczególnych pracowników naukowych, ale o współpracy instytucjonalnej. Musimy się zastanowić, jak ma wyglądać polski uniwersytet, a jak wyższa szkoła o profilu zawodowym? Jak je finansować? A szczególnie, jaką część powinny stanowić pieniądze publiczne i czy – tak jak do tej pory – powinny iść za studentem? Rzeczywiście, pomogliśmy w budowie nowej infrastruktury, ale nie pomożemy w jej utrzymaniu. Uczelnie same będą musiały podołać rosnącym kosztom. Dotychczasowe źródło w postaci płatnych studiów się wyczerpało – niż demograficzny mocno przebuduje dotychczasowe szkolnictwo wyższe. M.N.: W trwającej obecnie dyskusji dominuje relacja uczelnie­-gospodarka. Jednym tchem wymienia się kierunki potrzebne i niepotrzebne gospodarce. Czy nie upraszczamy problemu i czy pies nie jest jednak pogrzebany gdzie indziej? Może zamiast przestarzałego szufladkowania wiedzy w tzw. kierunki i całej tej dyskusji, który z nich jest bardziej przydatny na dzisiejszym rynku pracy, powinniśmy wprowadzić prawdziwą modułowość kształcenia – interdyscyplinarność, w której decydować będzie jakość edukacji, a nie nazwa kierunku? P.A.: Nie możemy się rzucać od ściany do ściany. Na naszych uczelniach muszą być różne kierunki, ale musimy uwzględniać w proporcjach oczekiwania, między innymi gospodarki. Nie można planować z wieloletnim wyprzedzeniem liczby studentów na poszczególnych kierunkach w oderwaniu od prognoz rozwoju gospodarki czy społeczeństwa. Uczelnie są finansowane z pieniędzy podatników i muszą w swojej pracy uwzględniać potrzeby swoich dobroczyńców. Opinia publiczna ma prawo wymagać, żeby uniwersytety dopasowywały się do potrzeb rynku z myślą o tym, co będzie za 10 lub 20 lat. Dlatego trzeba kierunki modyfikować i na przykład zapraszać do prowadzenia zajęć praktyków biznesu albo inne interesujące osoby. Wykłady Jana Krzysztofa Bieleckiego lub Lecha Wałęsy na Uniwersytecie Gdańskim są ciągle wyjątkami. Przepływ powinien też odbywać się w drugą stronę – a więc studenci muszą uczestniczyć w życiu publicznym, w różnego rodzaju wolontariatach. Wiedza i umiejętności zdobyte w ten sposób są równie ważne jak wykłady w aulach.
Bardziej trzeba skupić się na modyfikacji programów niż likwidacji mniej potrzebnych kierunków. Można łączyć nawet na pozór bardzo od siebie odległe kierunki. Dlatego studiujący, np. kulturoznawstwo – też powinni poznać mechanizmy gospodarcze lub odbywać praktyki w firmach.
M.S.: Potrzebny jest balans między bieżącymi i przewidywanymi potrzebami rynku, przy zachowaniu konkurencji w dostępie do kierunków studiów. Bardziej trzeba skupić się na modyfikacji programów niż likwidacji mniej potrzebnych kierunków. Można łączyć nawet na pozór bardzo od siebie odległe kierunki. Dlatego studiujący, np. kulturoznawstwo – też powinni poznać mechanizmy gospodarcze lub odbywać praktyki w firmach. Rzeczywiście – uczelnie są mało elastyczne w modyfikowaniu programów lub nawet uruchamianiu nowych kierunków studiów. L.S.: Co przy autonomii uczelni mogą zrobić samorządy, żeby w programach czy szerszej działalności pracowników naukowych oraz studentów pojawiały się treści ważne dla regionu? M.S.: Świat zewnętrzny jest pełen inspiracji. Staramy się oferować udział w różnego rodzaju przedsięwzięciach i angażować zarówno profesorów, jaki i studentów. Jest to oczywiście długotrwały proces, w którym mamy sukcesy, ale też porażki. Niedawno byliśmy z prezydentem Adamowiczem w Dolinie Krzemowej w Plug and Play Tech Center. Wręcz legendarne miejsce, w którym następuje inkubacja, rozwój start­-upów. Tam schodzą się aniołowie biznesu, żeby posłuchać krótkich prezentacji pomysłów na biznes. Jeżeli w czasie 4–5-minutowej prezentacji inwestor zostanie przekonany do pomysłu na biznes, to wykłada pieniądze na realizację projektu. Szef Plug and Play przyjechał do Gdańska i na spotkanie z nim w Parku Naukowo­-Technologicznym przyszło zaledwie 7 osób. Spotkanie z taką osobą nie zainteresowało żadnego z adiunktów czy asystentów pomorskich uczelni na tyle, by przyjść ze swoimi studentami. Takich przykładów jest więcej i nie rozumiem, jak można nie korzystać z takich inspiracji.
Siłą uczelni jest wspólnota. Nowe pomysły, idee rodzą się w rozmowie. Uniwersytet jest takim miejscem, gdzie ludzie się spotykają, dyskutują, a nawet spierają się. Dlatego środowisko akademickie musi skupiać się w określonym miejscu i w naszym regionie uczelnie powinny działać w Trójmieście.
M.N.: Uczelnie mają otwierać filie w mniejszych miastach czy studenci z Chojnic, Człuchowa i Kwidzyna mają przyjeżdżać do trójmiejskich szkół wyższych? P.A.: Siłą uczelni jest wspólnota. Tak było u zarania uniwersytetów w średniowieczu, tak jest i dziś. Nowe pomysły, idee rodzą się w rozmowie. Uniwersytet jest takim miejscem, gdzie ludzie się spotykają, dyskutują, a nawet spierają się. Dlatego środowisko akademickie musi skupiać się w określonym miejscu i w naszym regionie uczelnie powinny działać w Trójmieście. M.S.: Wprawdzie będę bronił Słupska jako miasta, gdzie powinna być uczelnia, ale silny ośrodek akademicki rzeczywiście powinien być w Trójmieście. Co natomiast mogę powiedzieć samorządom, np. Starogardu Gdańskiego lub Kwidzyna, w których zlokalizowany jest silny przemysł potrzebujący dobrze wyedukowanych absolwentów szkół wyższych? To, że na ich terenie są znakomite miejsca na odbywanie praktyk. Jabil, IP, Polpharma i wiele innych firm powinny otworzyć się na studentów – w trakcie praktyki można wybrać oraz kształcić dla siebie przyszłych pracowników. M.N.: Co w takim razie mogą zaproponować Prezydent Gdańska i Marszałek Województwa Pomorskiego młodym ludziom z Chojnic, Człuchowa, Kwidzyna lub Ustki? Jak powinien wyglądać konsensus niezbędny przy tworzeniu silnego ośrodka akademickiego w Trójmieście bez straty dla mniejszych miast, w których zlokalizowane są dziś niewielkie uczelnie i często jest to dla nich kwestia prestiżu? P.A.: W najbliższej przyszłości trzeba będzie dokonać strategicznych wyborów. Jeżeli chcemy tworzyć w naszym regionie silny ośrodek ICT, to trzeba łowić talenty nie tylko z Pomorza, ale z całej północnej Polski. Dlatego potrzebny jest rozbudowany program łączący wysoką jakość kształcenia z atrakcyjnym systemem stypendialnym. M.S.: Trójmiasto już staje się coraz silniejszym ośrodkiem. Między innymi demografia będzie wymuszała zarówno coraz szersze poszukiwania studentów, jak i koncentrację. Prognozy demograficzne wskazują, iż w roku 2030 studentów będzie mniej o 20%. Nie wszystkie prywatne uczelnie się obronią. Będziemy wykorzystywali środki unijne na kierunki szczególnie dla nas ważne, będziemy też rozwijali programy stypendialne dla doktorantów. Gdańsk, Gdynia i Sopot, gdzie jakość życia jest dobra, będą naturalnym magnesem przyciągającym młodych ludzi. Jest jednak jedno zastrzeżenie: nie może spadać status uczelni. Niestety, nasze możliwości, tj. możliwości władz samorządowych regionu, są ograniczone i dlatego oczekujemy, że rząd ograniczy autonomię uczelni i będąc płatnikiem, zacznie wymagać wyższej jakości nauczania i efektywnych badań. Jesteśmy sojusznikami szkół wyższych. Bardzo pomagaliśmy w modernizacji i rozbudowie infrastruktury i naprawdę jako samorządy zrobiliśmy wiele, by zaplecze infrastrukturalne uczelni spełniało wysokie standardy. Natomiast w nowym okresie programowania środki unijne będziemy wydawali już inaczej, oczekując efektów i tego, by mury uczelni nie były puste. Zwłaszcza mury uczelni publicznych. L.S.: Jak powinna wyglądać społeczna odpowiedzialność uczelni? P.A.: Uczelnie wyższe powinny być bliżej związane z regionami, na terenie których działają. Oczekujemy takich rozwiązań prawnych, które ułatwią instytucjonalną współpracę samorządów ze szkołami wyższymi, które między innymi będą przekładały się na rozwój pożądanych kierunków kształcenia i podnoszenie jakości nauczania. Uważam też, że inaczej powinno wyglądać zarządzanie uczelniami. Potrzebne są działania, które przygotują nas na dobre wykorzystanie środków unijnych w latach 2014–2020 i które nastawione będą na rozwój innowacji. Innowacje tworzą zaś ludzie, a nie mury.
Strategia uczelni musi też realizować strategię rozwoju regionu i chyba trudno o trafniejsze podsumowanie jej społecznej odpowiedzialności.
M.S.: Musi się zmienić klimat i musimy nauczyć się współpracy w trójkącie uczelnie­-samorządy­-biznes. Ponieważ samo narzekanie nie przyniesie poprawy, trzeba przygotowywać konkretne propozycje współpracy. Od rektora Politechniki Gdańskiej usłyszałem niedawno, że strategia jego uczelni musi też realizować strategię rozwoju regionu i chyba trudno o trafniejsze podsumowanie społecznej odpowiedzialności. Niestety, póki co przekonanie profesora Krawczyka nie znajduje naśladowców we władzach pomorskich szkół wyższych.

Skip to content