Szulist Jerzy

Właściciel i zarządzający przedsiębiorstwem Mega S.A. Tradycje firmy sięgają roku 1937, kiedy to Franciszek Szulist, ojciec obecnego właściciela firmy Jerzego Szulista, założył zakład energetyczny, zatrudniając kilku pracowników. Dziś jest tu ponad 250 etatowych miejsc pracy i około 100 sezonowych. Mega jest przedsiębiorstwem budowlano -energetycznym wyspecjalizowanym w kompleksowej realizacji obiektów przemysłowych, użyteczności publicznej, mieszkaniowych oraz prac energetycznych w pełnym zakresie napięć. Od momentu powstania pozostaje firmą rodzinną ze 100-proc. kapitałem w jednym ręku. Prezesem spółki jest Andrzej Szulist, reprezentant trzeciego już pokolenia.

O autorze:

Z Jerzym Szulistem , Prezesem gdyńskiej firmy budowlanej Mega, rozmawia Dawid Piwowarczyk Jak z perspektywy osoby kierującej dużą firmą budowlaną wygląda pomorski rynek pracy? Mega istnieje od 1989 roku. W tym czasie przeżywaliśmy różne okresy, w szczytowym zatrudnialiśmy ponad 800 pracowników. Obecnie daję pracę 300 osobom, ale mógłbym przyjąć kolejne 100, a może i 200 osób. Problemem jest to, że pracowników nie ma. Szczególnie brakuje wykształconych, wykwalifikowanych osób, które potrafią coś wykonać. Dlaczego brakuje chętnych? Mamy ciągle bardzo duże bezrobocie. Oficjalne dane mówią, że w dalszym ciągu średnio jedna na siedem, sześć osób nie potrafi znaleźć sobie pracy. Myślę, że problem stanowi między innymi nasz system edukacji. Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu technika, szkoły zawodowe często pytały mnie o możliwość praktyk dla swoich uczniów. Dzisiaj takich szkół jest coraz mniej, większość osób odbiera obecnie wykształcenie ogólne. Po zakończeniu edukacji na poziomie średnim dana osoba nie posiada żadnych kwalifikacji zawodowych. Taka osoba jest już dla was stracona? Oczywiście, że nie. Choć zyskuje ona dla nas znaczenie dopiero dzięki szkoleniu w firmie. To nie system edukacyjny zapewnia nam odpowiednich ludzi, lecz my sami musimy o to zadbać. Dla mnie jako pracodawcy większe znaczenie mają bowiem rzeczywiste umiejętności, a nie ukończone szkoły i posiadane dyplomy. A dobrzy pracownicy odpływają z firmy szerokim strumieniem? Nie. My raczej nie odnotowujemy bardzo znaczącego exodusu. Myślę, że w dużej mierze jest to efekt naszej propracowniczej polityki w firmie. Dbamy o to, by warunki pracy i płacy były takie, żeby pracownik był zadowolony i gotowy związać się z firmą na dłużej. Tylko w ubiegłym roku dwukrotnie zwiększaliśmy pensje i na pewno w nadchodzących latach nasi pracownicy mogą liczyć na kolejny wzrost uposażeń. Wracając do tematu edukacji, sądzi Pan, że środowiska biznesowe i samorządy są w stanie przeprowadzić konstruktywne rozmowy i tak zmodyfikować system edukacyjny, by zapewniał on absolwentów w odpowiedniej ilości i z odpowiednimi kwalifikacjami? By nie dochodziło do takich sytuacji, jak obecnie, gdy z jednej strony mury szkół opuszcza rzesza absolwentów z umiejętnościami, które nie gwarantują znalezienia zatrudnienia, a z drugiej strony środowiska biznesowe informują o poważnych brakach kadrowych w coraz większej liczbie zawodów. Wydaje mi się, że jako biznes mamy przełożenie na decydentów. Niestety bardzo często wszystko rozbija się o kwestię niezbędnych nakładów finansowych oraz o pytanie, kto powinien za nie odpowiadać. Pracodawca, gmina czy inna instytucja? Bazując na swoich doświadczeniach, muszę powiedzieć, że dawniej o wiele bardziej dbano o szkolenie kadr. Jeszcze jako rzemieślnik uczestniczyłem w całej machinie, której celem było zapewnienie wykształcenia odpowiednim kadrom. Obecnie system ten został w dużej mierze zdemontowany. W efekcie w dużych firmach odczuwa się brak siły fachowej, ale w dalszym ciągu jeszcze zbyt mało robi się w kierunku pozyskania jej. Ponadto uważam, że w tym zakresie bardziej powinny wykazywać się samorządy. Podobnie miasta i gminy powinny lepiej zadbać o poprawę sytuacji na lokalnym rynku pracy. A może to jest pomysł na realizację wspólnych projektów? Może takie firmy, jak Mega powinny na przykład we współpracy z samorządami stworzyć system stypendialny dla uczniów, połączony z gwarancjami zatrudnienia dla grupy najlepszych osób? Chętnie uczestniczyłbym w takim przedsięwzięciu. Wiem, że dzisiaj trzeba zabiegać o swoje kadry. Dlaczego więc do tej pory nie udało się takiego programu uruchomić? Problemem jest między innymi to, że duża grupa uczniów to osoby zainteresowane ukończeniem szkoły, a nie zdobyciem rzeczywistych, wysokich kwalifikacji. Coraz rzadziej młodzi ludzie są gotowi ciężko fizycznie pracować. Część może zdecydowałaby się na to, gdyby zarobki były większe. Jednak, by móc dobrze zarabiać w budownictwie, trzeba mieć dużą wiedzę i duże umiejętności, a rzadko kto spełnia te wymagania już na początku kariery zawodowej. Firma może płacić i chce płacić więcej, ale to pracownik musi swoją pracą zarobić zarówno na swoją większą pensję, jak i na utrzymanie firmy, na wypracowanie środków potrzebnych na finansowanie jej dalszego funkcjonowania i rozwoju. Rynek budowlany rozwija się dynamicznie, więc ze znalezieniem dodatkowych środków nie powinno być większych problemów. Problemem naszej branży są kwestie zamówień publicznych. Do momentu, gdy o wyborze wykonawcy będzie decydowała tylko najniższa cena, trudno będzie poprawić sytuację samych firm i ich pracowników. Podmiot, który chce wygrać, musi maksymalnie ciąć koszty. Tutaj są dwa najprostsze rozwiązania: zmniejszyć pensje swoim pracownikom lub nie zapłacić podwykonawcom. Z tego wynika cała fala bankructw wielu dużych, średnich i małych firm budowlanych w naszym regionie. Przez dłuższy czas problemem była również ekspansja firm zachodnich. Dla nas ich rynki pozostawały zamknięte, a oni mogli podpisywać u nas kontrakty bez ograniczeń. Jednocześnie, chcąc zdobyć przyczółki na naszym rynku, korzystając z zasobów finansowych swoich zagranicznych central, oferowały one ceny nawet poniżej kosztów własnych. To znacznie ograniczało możliwości naszych rodzimych firm. Patrząc z perspektywy firmy Mega, obserwując odpływ kadr do innych krajów członkowskich UE, jak Pan ocenia naszą akcesję do Wspólnoty Europejskiej? Pozytywnie czy negatywnie? Oczywiście muszę przyznać, że odpływ doświadczonych pracowników był dla wielu firm bardzo przykrym doświadczeniem. Według mnie jednak pozytywnym efektem akcesji jest to, że zaczyna się cenić polskiego pracownika. Na ostatniej imprezie zakładowej powiedziałem, że tak naprawdę powinniśmy wznieść dwa toasty. Po pierwsze, co oczywiste, za firmę i jej pracowników, a po drugie za tych, którzy wyjechali. To oni bowiem nauczyli naszych pracodawców szacunku do pracowników, to oni zarabiając i przysyłając do kraju swoje wypłaty, przyczyniają się do wzrostu możliwości nabywczych, a tym samym do zwiększenia popytu i zapotrzebowania na usługi i produkty naszych firm. To tacy ludzie wymuszają na naszych firmach dostosowanie się zarówno w zakresie jakości oferowanych usług i produktów, jak i uposażeń dla pracowników. Myślę, że zmiany w tym kierunku będą postępowały szybciej niż niektórym się obecnie wydaje. Czy zmiany na rynku pracy oraz wzrost uposażeń i podejścia pracodawców wpływają, Pana zdaniem, na zmianę postawy pracowników? Czy bardziej dbają o swoją pracę, lepiej, sumienniej ją wykonują? Czy wprost przeciwnie, widząc braki kadrowe, rozumiejąc, że ich pozycja w stosunku do pracodawcy uległa znaczącej poprawie, zaczynają - kolokwialnie mówiąc - "olewać" swoje obowiązki? Jest bardzo różnie. Dużo zależy od indywidualnej postawy życiowej danego pracownika. Uważam jednak, że pracownicy, dostrzegając wzrost pensji, stwarzane przez pracodawcę szanse na dobry zarobek, na rozwój zawodowy, zaczynają bardziej szanować pracę, rzetelniej wypełniają swoje obowiązki. Ważnym jest także to, że ludzie coraz chętniej się zadłużają, na przykład na zakup mieszkań. Mając na uwadze konieczność regularnego obsługiwania kredytu przez wiele lat, pracownik zachowuje się dużo bardziej odpowiedzialnie. Wie bowiem, że utrata pracy może oznaczać brak możliwości spłaty zobowiązań, a w konsekwencji może skończyć się nawet utratą tak cennego dobra, jak mieszkanie. Wracając do fali wyjazdów, uważa Pan, że istnieje szansa, iż za jakiś czas ci, którzy wyjechali, zaczną do nas wracać i zasilą ponownie nasz pomorski rynek pracy? Myślę, że część osób wróci, ale obawiam się, że ci najlepsi, najbardziej poszukiwani niestety są już dla nas straceni. Ilu zostanie, a ilu wróci? Na pewno zostanie bardzo duży odsetek tych, którzy zdecydowali się wyjechać razem z całymi rodzinami. Dla nich ważne jest to, że tam istnieje większa stabilizacja, że dzieci mają inne możliwości edukacji, rozwoju. Coraz częściej takie osoby decydują się tam na kredyt, aby kupić dom czy mieszkanie. Niestety, obawiam się, że bardzo duża grupa już do nas nie wróci. Panie Prezesie, coraz częściej słyszymy, że budowlańcy wracają, bo w Polsce są w stanie zarobić tyle samo, a nawet więcej niż na Zachodzie. Czy to prawda? Myślę, że jeszcze tak nie jest. Oczywiście pewnie coraz częściej będziemy mieli do czynienia z indywidualnymi przypadkami, gdzie rachunek ekonomiczny będzie u nas korzystniejszy. Dobrzy fachowcy mogą już teraz zarobić u nas 6, a nawet 8 tys. miesięcznie. Jeżeli przeliczymy to na euro, uzyskamy kwotę 2 tys. euro. Jeżeli następnie uwzględnimy koszty utrzymania, kwestię przywiązania, więzi rodzinnych, to okaże się, że dla takich osób wizja emigracji zarobkowej nie jest już atrakcyjna. Myślę, że fala wyjazdów będzie malała wraz ze wzrostem pensji i zmianą podejścia pracodawców do pracowników. Panie Prezesie, braki kadrowe wymusiły na pracodawcach przychylniejsze spojrzenie na kwestię zatrudniania osób z grup dawniej uważanych za wykluczone zawodowo. Czy myśli Pan, że i w budownictwie czeka nas na przykład wysyp kobiet murarzy czy zbrojeniarzy? Nie przewiduję takiego zjawiska. Jestem w tej kwestii konserwatystą. Uważam, że pewne zawody pozostaną domeną mężczyzn, ale oni powinni mieć możliwość zarobienia na utrzymanie całej rodziny. Czy w związku z brakiem rodzimych rąk do pracy będziemy musieli posiłkować się importem siły roboczej z innych regionów, krajów? Tak. Myślę, że to jest nieuchronne. Sam zastanawiam się nad budową hotelu robotniczego, w którym mógłbym kwaterować takie osoby. Uważam, że stoimy dopiero na początku boomu budowlanego. Pamiętajmy, że w najbliższych latach tylko przy współudziale środków unijnych będziemy mogli sfinansować inwestycje w gigantycznej kwocie 100 mld euro. Biorąc pod uwagę wszystkie te zjawiska, jak ,Pana zdaniem, będzie ewaluowała sytuacja na pomorskim rynku pracy? Oczywiście, bardzo trudno to przewidzieć. Obawiam się, że te problemy będą się nawarstwiać, a jedyną szansą na poprawę będzie napływ kadr z zewnątrz. Myślę, że raczej nie możemy liczyć tu na Białoruś czy Ukrainę. "Pomoc" może nadejść raczej z Rumunii, Bułgarii, Wietnamu czy Chin. Czy wzrost wydajności jest szansą na eliminację lub ograniczenie tych braków na rynku pracy? Myślę, że w bardzo niewielkim stopniu. Polskie firmy cały czas podnoszą wydajność i obecnie jest w tym względzie coraz mniej możliwości poprawy. Ciągle stawiamy na usprzętowienie, mechanizację. Oczywiście, widzę, jakie zmiany nastąpiły w ciągu tych ostatnich lat, ale margines zmian jest tutaj już bardzo mały. Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz Pomorskiego Przeglądu  Gospodarczego i Radia Gdańsk. Leszek Szmidtke: Mega rozpoczęła działalność przed II wojną światową jako zakład rzemieślniczy. Teraz zatrudnia kilkaset osób. Jak zmieniło się w tym czasie zarządzanie? Jerzy Szulist: Mój ojciec założył firmę w 1937 roku. Potem przyszła wojna, a po jej zakończeniu też nie można się było rozwijać. Mega istniała jako zakład rzemieślniczy, zatrudniając kilku pracowników. Bywały momenty, gdy miała ogromne kłopoty z materiałami i walczyła o przetrwanie. W 1966 roku przejąłem firmę. Początkowo też byłem rzemieślnikiem i dopiero w drugiej połowie lat osiemdziesiątych mogłem się rozwinąć. Wtedy wybudowaliśmy nową bazę w Rumii i poszerzyliśmy działalność energetyczną o budowlaną. L.S.: Kiedy uznał pan, że firmy nie da się prowadzić tak jak zakładu rzemieślniczego? J.S.: Po 1989 roku można już było kupić materiały, sprzęt i firma zaczęła się rozrastać. Coraz ważniejsze było zatrudnianie i kształcenie odpowiedniej kadry. Ważnym momentem okazało się zakupienie byłej bazy Energoblok Wybrzeże, która wcześniej budowała elektrownię jądrową w Żarnowcu. Przejąłem po tej firmie m.in. 120 ludzi. To wymusiło nowy sposób zarządzania i myślenia. L.S.: Już nie mógł pan osobiście poprawiać okablo­wania? J.S.: Ręczne sterowanie się skończyło. Musiałem też szukać poważniejszych zleceń. Pierwszym poważnym zadaniem była budowa wspólnie z Budimexem rozlewni Coca­‑Coli w Gdyni, a potem Klifu. L.S.: Czy podpatrywał Pan, jak partnerzy radzili sobie z takimi przedsięwzięciami? J.S.: Początkowo nie miałem pojęcia, jak powinno wyglądać prowadzenie tak dużej firmy. To się zaczęło zmieniać, kiedy mogliśmy wyjeżdżać na Zachód, tam budować i zdobywać doświadczenie. L.S.: Dwa lata temu nastąpiło przekazanie władzy. Co zmienił nowy prezes? Andrzej Szulist: Zmiany wprowadzamy cały czas, bo firma, która tego nie robi, stoi w miejscu. Rynek wciąż się zmienia, więc trzeba się dopasowywać. Niedawno wprowadziliśmy zmiany organizacyjne i mamy dwóch nowych dyrektorów, którzy awansowali ze stanowiska kierowników projektu. Preferujemy wewnętrzne awanse, chociaż będziemy zatrudniać młodych inżynierów spoza firmy. Zaczną jako majstrowie, a potem zostaną kierownikami robót, budowy, projektu. Może kiedyś któryś z nich zostanie dyrektorem w naszej firmie. Jeżeli uważamy, że mamy dobrych ludzi, to czemu nie dać im szansy rozwoju w przedsiębiorstwie?
Widać, kiedy przychodzi moment, w którym trzeba zacząć myśleć o spółce – z ograniczoną odpowiedzialnością albo akcyjnej – i zbudować odpowiednią strukturę zarządzania. To newralgiczny punkt w rozwoju firmy i często właśnie wtedy popełnia się błędy.
L.S.: Ile władzy zachowuje prezes, a ile deleguje na swoich podwładnych, dyrektorów, kierowników? A.S.: Kiedy firma rośnie, należy zwracać uwagę na podział kompetencji. Mocno przestrzegam schematu organizacyjnego i staram się nie omijać moich podwładnych w kontakcie z ich podwładnymi. Obserwuję naszych podwykonawców. Są wśród nich firmy, które rosną tak jak my przed laty. Widać, kiedy przychodzi moment, w którym trzeba zacząć myśleć o spółce – z ograniczoną odpowiedzialnością albo akcyjnej – i zbudować odpowiednią strukturę zarządzania. To newralgiczny punkt w rozwoju firmy i często właśnie wtedy popełnia się błędy. Zły dobór kadry zarządzającej czy powierzanie zbyt dużych kompetencji osobom bez odpowiedniego nadzoru może położyć firmę. L.S.: Mega jest przykładem firmy rodzinnej i wielopokoleniowej. Czy dopuszczacie myśl, że potrzebni są jednak jacyś wspólnicy, ktoś z kapitałem, kto pomoże w rozwoju? A.S.: Nie widzimy takiej konieczności, bo naszą strategią jest posiadanie stabilnej firmy, która poprzez dobre zarządzanie będzie generowała maksymalne zyski. Nie chcemy uczestniczyć w wyścigu firm budowlanych w generalnym wykonawstwie, gdzie niektóre firmy mają nawet kilka miliardów obrotu. L.S.: Dlaczego nie chcecie brać w tym udziału? A.S.: Dużym firmom bardziej zależy na obrocie niż na zyskach. Stąd się chyba biorą bardzo dziwne ceny w przetargach publicznych. Nie dziwię się inwestorom publicznym, że są zadowoleni z dużych oszczędności. Natomiast nie jest to dobre dla samego przedsięwzięcia, gdyż na pewno będą opóźnienia i ktoś poniesie dodatkowe koszty. L.S.: W takim razie czym będzie Mega za dziesięć, dwadzieścia lat? A.S.: Firmy wykonawcze mają duże możliwości rozwoju. Oprócz tego, że działamy jako generalny wykonawca, jesteśmy podwykonawcami na dużych budowach. Mamy własnych ludzi, sprzęt, know­‑how. L.S.: Unijne środki na infrastrukturę zostaną wyczerpane w ciągu dwóch – trzech lat. Nim napłyną pieniądze z kolejnego okresu programowania, minie kilka kolejnych lat. Co takie firmy jak Mega będą robiły przez ten czas? A.S.: Kiedy skończą się fundusze unijne, świat nie przestanie istnieć. Inwestycji będzie mniej, a chętnych do pracy więcej i rynek będzie trudniejszy. My jeszcze mamy spółkę deweloperską, dla której Mega wykonuje usługi. Liczę też na rynek energetyczny, który ma duży potencjał rozwoju. L.S.: Czy prezes i przewodniczący rady nadzorczej wciąż ustalają kierunki działań, a syn z ojcem zawsze się zgadza? J.S.: Nie jestem w zarządzie, ale syn zawsze się ze mną kontaktuje. Jestem prawie codziennie w firmie i większe problemy rozwiązujemy razem. Do rozmów zapraszamy też pozostałych członków zarządu. Każdy ma swoją wiedzę i doświadczenie, czasami trzeba też posłuchać tych, którzy są o szczebel lub dwa niżej. Oni widzą wiele spraw inaczej niż my zza biurka prezesa. L.S.: Czy syn od samego początku miał być następcą? J.S.: Gdy się rodzi dziecko, a szczególnie syn, to człowiek chciałby, żeby była kontynuacja. Zwłaszcza że ja sam przejąłem firmę po ojcu. Jak drzewko się sadzi i dogląda, to widać, co z niego wyrasta. Syn przejawiał chęci, poszedł na politechnikę i skończył budownictwo drogowe. Dobrze prowadzi firmę, a jak czegoś nie wie, to zapyta. L.S.: Czy w innych firmach przekazywanie władzy wygląda podobnie? A.S.: Każdy chadza swoimi ścieżkami. Czasami zazdrościmy, że jest trzech wspólników i mogą podzielić między sobą problemy. Niedawno firma budowlana Inpro zadebiutowała na Giełdzie Papierów Wartościowych. Być może właściciele doszli do wniosku, że nie chcą tworzyć firmy wielopokoleniowej.
Główną barierą jest brak kapitału. Owszem, pieniądze można pozyskać z banków, ale trzeba mieć gwarancje, zabezpieczenia. Dlatego mamy taki przerób, na jaki nas stać.
L.S.: Jakie są obecnie główne bariery rozwoju? A.S.: Brak kapitału. Owszem, pieniądze można pozyskać z banków, ale trzeba mieć zabezpieczenie. Mało tego, wiele firm żąda zabezpieczenia gwarancji należytego wykonania, gwarancji bankowych na okres rękojmi. Trzeba też mieć jakieś środki obrotowe na wybudowanie. Dlatego mamy taki przerób, na jaki nas stać. Większy oznaczałby większe zabezpieczenia i to nas ogranicza. L.S.: Koncentrujecie się głównie na rynku krajowym. Rynki zagraniczne nie budzą waszego zainteresowania? A.S.: Budziły, ale dla naszych obecnych potrzeb rynek Polski północnej jest wystarczający. Budowaliśmy m.in. metro w Warszawie i mam nadzieję, że wrócimy do stolicy, kiedy ruszą prace przy kolejnym odcinku. Stawiamy też farmy wiatrowe w Polsce, a w porcie w Świnoujściu robiliśmy całą modernizację infrastruktury elektrycznej. L.S.: Jaka jest konkurencja? A.S.: Bardzo duża. Zwłaszcza na rynku zamówień publicznych, w których ostatnio praktycznie nie startujemy. Jeżeli do rywalizacji staje kilkanaście firm i jedynym kryterium jest cena, nie warto się angażować. Ludzie śmieją się, że wygrywa ten, kto się pomyli. J.S.: Według tych specyfikacji zwycięzcą może być tylko ten, kto oferuje połowę realnej ceny. Wiadomo, że musi to sobie zrekompensować – albo oszuka podwykonawcę, albo obniży jakość wykonania robót. L.S.: Dlaczego po kilku latach robi się remonty na autostradach i drogach? Dlatego, że wygrał oferujący najtańsze wykonanie. A.S.: Ustawa ułatwia stosowanie dumpingu cenowego. Idealnym rozwiązaniem byłoby odrzucanie najniższej i najwyższej ceny albo stworzenie jakiejś średniej ważonej. Wtedy odchylenie od niej o dziesięć czy piętnaście procent dyskwalifikowałoby taką ofertę. Uważam, że to byłoby bardzo zdrowe dla polskiej gospodarki. L.S.: Firma pracowała m.in. przy budowie PGE Arena, była podwykonawcą w Programie „10 plus” Grupy Lotos. Stykaliście się z różnymi firmami, obserwowaliście je. Czy jest duża różnica w sposobie zarządzania firmą między tym, co obserwujecie na polskim rynku, a zagranicą? A.S.: Różnica jest duża i jeszcze sporo nauki przed nami. Zagraniczne firmy kładą bardzo duży nacisk na BHP i my staramy się iść zgodnie z tym trendem. Poza tym, oprócz specjalnych certyfikatów zarządzania bezpieczeństwem pracy, mają tam inżynierów oddelegowanych tylko do pilnowania tych zagadnień. Ochrona środowiska również jest skrupulatnie nadzorowana.
Mamy takich podwykonawców, dostawców, z którymi stale współpracujemy i znamy się. To ważne, gdyż czasami wystarczy jedno słowo i oni przystępują do prac, a rozliczamy się później.
L.S.: Czy zawsze podpisujecie umowy z innymi firmami, czy też są takie, do których, bez zbędnych formalności, macie zaufanie, że rzetelnie wywiążą ze zobowiązań? A.S.: Mamy takich podwykonawców, dostawców, z którymi stale współpracujemy i znamy się. To ważne, gdyż czasami wystarczy jedno słowo i oni przystępują do prac, a rozliczamy się później. L.S.: Czy zaufanie to taki element, który można przeliczyć? A.S.: Sposób działania firm zlecających prace ma wpływ na koszty. Niektóre są bardzo restrykcyjne, szukają dziury w całym. Są też takie, na które trzeba brać poprawkę ze względu na często zdarzające się niespodzianki. Dzielę firmy na dwie grupy: takie, które zatrudniają finansistę i prawnika, oraz te zatrudniające inżynierów. Oczywiście umowa, pieniądze są ważne, ale nie mogą przysłaniać zadania. Tymczasem na negocjacje prawnik potrafi przynieść umowę liczącą np. tysiąc stron, a później pani sędzia, która przed chwilą prowadziła sprawę rozwodową, musi rozstrzygnąć spór między firmami. L.S.: Czego Panowie oczekują od administracji rządowej i samorządowej? A.S.: Żeby nie przeszkadzały, ale też żeby zapewniły nam warunki uczciwej konkurencji. W budownictwie z jednej strony jest duży obszar szarej strefy. Z drugiej – duże firmy, które startują w przetargach, zaniżając ceny. A ponieważ materiały i wykonanie kosztują podobnie, muszą zaoszczędzić na podwykonawcach. Matematyki się nie oszuka. J.S.:  Zachodnie koncerny budowlane, które funkcjonują w Polsce, mają łatwiejszy dostęp do środków finansowych. Oprócz tego ich działalność w naszym kraju to dziesięć procent ich łącznego obrotu, są więc gotowe ponieść nawet stratę, żeby wywalczyć miejsce na rynku. L.S.: Dziękuję za rozmowę.

Skip to content