Pstrągowski Adam

Adam Pstrągowski – właściciel i prezes firmy S&A S.A., zatrudniającej ponad 200 osób, największej firmy jubilersko­-bursztynowej na Pomorzu. Biżuteria S&A jest dostępna na wszystkich kontynentach, a także eksportowana do Chin. S&A podczas EXPO 2010 w Szanghaju było operatorem Stoiska Narodowego w polskim pawilonie, pełniąc rolę ambasadora polskiego bursztynu i wzornictwa.

O autorze:

Z Adamem Pstrągowskim , prezesem firmy bursztynniczej S&A, rozmawia Dawid Piwowarczyk Czy system edukacyjny zaspokaja oczekiwania Państwa jako pracodawców? Nie. Dlatego też powstała inicjatywa utworzenia własnej, prywatnej szkoły, która kształciłaby potrzebne nam kadry. Zajęcia dydaktyczne opłacane są z naszych funduszy. Ponosimy wydatki na wykładowców i opiekunów. Dzięki temu mamy szansę spośród tych dwudziestu kilku osób wyłowić przyszłych pracowników. Problemem jest to, że zlikwidowano istotne dla naszej branży szkoły. Nie ma już szkoły w Gdańsku na ul. Północnej 5, która jeszcze kilka lat temu kształciła złotników-jubilerów. Na dzień dzisiejszy nie ma w regionie już żadnej takiej szkoły ani na poziomie zawodowym, ani średnim. Jedynie na poziomie szkolnictwa wyższego, dzięki Akademii Sztuk Pięknych, istnieje jeszcze kształcenie spełniające nasze potrzeby. Mamy tu więc do czynienia z potężną luką. Nasza inicjatywna nie jest w stanie rozwiązać wszystkich problemów. Wynika to z tego, że zawód złotnik-jubiler jest specyficzny. Wymaga on większej wiedzy, której nie posiadają absolwenci szkół zawodowych. Dobry pracownik musi mieć bowiem dużą wiedzę na temat historii sztuki i na bieżąco śledzić jej trendy. Wskazane byłoby zatem kształcenie na poziomie wyższym niż zawodowy. Czy nie czuje się Pan trochę oszukany? Odprowadza Pan podatki, tworzy miejsca pracy, a państwo nie jest w stanie być skuteczne na poziomie edukcji. To również w tym względzie musi Pan brać sprawy we własne ręce. Państwo nie traktuje nas poważnie. Branża bursztynnicza jest dumnie nazywana przez władze lokalne lokomotywą rozwoju Pomorza, ale w ślad za tym nie idą żadne konkretne propozycje wsparcia. W branży funkcjonuje około 1500 podmiotów gospodarczych, zatrudnionych jest około 8000 osób, więc sumarycznie jesteśmy jednym z największych i najważniejszych podmiotów na terenie Pomorza. Władze regionu - czy to Gdańska, czy Gdyni - chętnie mówią o bursztynie, wykorzystują go do celów medialnych, w zamian jednak nie okazują żadnego wsparcia dla naszych firm. Dla przykładu, Polska ma największe udokumentowane złoża bursztynu, tymczasem nikt nie może go wydobywać, a firmy zmuszone są surowiec importować z Kaliningradu lub Litwy. Istnieje spółka Bursztyn Bałtycki - Wydobycie, która zamierza walczyć o poprawę sytuacji, uzyskanie koncesji, a także o to, by polskie firmy mogły produkować, wykorzystując nasz surowiec. Na razie jednak poparcie władz kończy się na deklaracjach, za którymi nie idą żadne działania, które wspierałyby nas - bursztynników. Dlaczego władze was tak traktują? Jest to związane z tym, że nie mamy tutaj do czynienia z jedną firmą, tylko z dużą liczbą często bardzo małych firm. My nie protestujemy, nie robimy "najazdów" na Gdańsk czy Warszawę i tym samym wydaje się, że nikt nie traktuje nas poważnie. Tymczasem w naszych firmach znajduje zatrudnienie wiele tysięcy świetnie wykształconych i nieźle opłacanych fachowców. Jesteśmy więc znaczącym elementem pomorskiego rynku pracy. Sumarycznie zatrudniamy nawet więcej osób niż duże stocznie czy inne zakłady, ale władze zdają się tego w ogóle nie zauważać. Czy władze pomagają wam w zakresie edukacji? Czy możecie liczyć na ich elastyczność, szybkie i efektywne reagowanie na sygnały płynące od was i z innych środowisk biznesowych? Władze wykazują zainteresowanie. My sygnalizujemy na przykład pilną potrzebę umożliwienia edukacji młodym adeptom sztuki jubilerskiej, gdyż obecnie nie mają oni szans na kształcenie się w tym kierunku. Firmy muszą same przygotowywać osoby zainteresowane pracą w takich zawodach. Zresztą to nie jest tylko nasz problem. Podobnie kształcenie budowlańców, monterów kadłubów, spawaczy państwo w dużej mierze przerzuciło na samych przedsiębiorców. Możecie Państwo liczyć na wsparcie tych działań ze środków publicznych? Wcześniej korzystaliśmy ze środków na prace interwencyjne. Dzięki temu udało nam się wykształcić grono osób, które posiadły pewne umiejętności i mogły zacząć realizować się zawodowo poprzez pracę w naszej branży. Czy to poprawiło sytuację firm bursztynniczych? Tak, ale raczej doraźnie. Branża się rozwija. Potrzeba więcej kadr, a tymczasem młodych ludzi nie przybywa. Powoli zaczynają odchodzić dobrzy fachowcy, z dużym doświadczeniem, którzy byli kształceni jeszcze w latach osiemdziesiątych. Obecnie stajemy przed poważnym problemem, jak w sposób najmniej niekorzystny dla firm dokonać skutecznej sukcesji. Jednocześnie ciągły rozwój wymusza, by do branży trafiały osoby o coraz wyższych kwalifikacjach. Podjęliście już jakieś działania? W porozumieniu z zarządem Stowarzyszenia Bursztynników złożyliśmy deklarację, że jesteśmy w stanie ponieść ciężar firmowania kształcenia młodych osób. Jeden z członków Stowarzyszenia zasugerował, że dobrym partnerem dla takiego projektu może być miasto Gdynia oraz podległy mu zespół szkół zawodowych. Dzięki pomocy Pani Wiceprezydent Ewy Łowkiel udało się zorganizować klasę kształcącą młodzież w interesującym nas kierunku. Przy czym miasto wzięło na siebie finansowanie nauki teoretycznej, a organizacja i finansowanie praktycznej nauki zawodu spoczęła już na naszych barkach. Taki przedmiot jak na przykład materiałoznawstwo jest nauczany w naszej firmie. To my ponosimy koszty z tym związane. Trzech wykładowców to nasi pracownicy, przez nas opłacanymi. A może sposobem na likwidację luk pokoleniowych byłoby zaangażowanie się państwa we wsparcie systemu kształcenia w układzie uczeń - mistrz? Może dana osoba, zamiast przechodzić na wcześniejszą emeryturę, powinna być zachęcana do pozostawania w swojej firmie, już nie na stanowisku produkcyjnym, ale jako mentor, nauczyciel młodych następców? Myślę, że jest to bardzo ciekawe rozwiązanie. Choć na pewno dla nas najlepszym byłoby utworzenie szkoły kształcącej młodych ludzi na średnim poziomie technicznym w potrzebnych nam zawodach. Podobne, bardzo efektywne rozwiązania można zaobserwować w Niemczech czy Szwajcarii. Takie młode osoby przez trzy lata mogłyby się uczyć kwestii teoretycznych. Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby już na tym etapie jeden czy dwa dni w tygodniu uczeń miał możliwość kontaktu z "prawdziwą" firmą. W kolejnych dwóch latach przyswajałby głównie kwestie praktyczne, związane z pracą, materiałami, technologiami. W tym systemie miałby on szansę zdobyć zarówno dużą wiedzę teoretyczną, jak i niezbędne umiejętności praktyczne, a tym samym stać się bardzo chętnie widzianym pracownikiem w pomorskich firmach jubilerskich. Czy to znaczy, że kształcenie zawodowe nie wystarcza? W naszej branży nie. Osoby po szkole zawodowej nie spełniają wszystkich wymogów. Nasza branża jest bardzo specyficzna. W dwa lata można nauczyć kogoś na przykład piec chleb, ale to zbyt krótki okres, by uformować w pełni sprawnego pracownika na potrzeby naszej branży. U nas następują ciągłe zmiany. Nasz pracownik musi za nimi nadążać, musi znać się na modzie, musi wiedzieć, co się w tym zakresie działo na przestrzeni wielu wieków. Dopiero osoba, która zna dobrze historię starożytną, średniowiecze i kolejne okresy, która wie, jak zmieniały się trendy, może być dobrym, kreatywnym pracownikiem. Wprawdzie już teraz nasz kraj słynie z grona zdolnych i cenionych projektantów kreujących nowe spojrzenie na wzornictwo. Jednak w większości są to samoucy. Ważne natomiast jest to, by państwo, bazując na tym, co już jest, zadbało o wsparcie edukacji i rozwoju tak dobrze rozwijającej się i kreującej nowy pozytywny obraz naszego kraju branży. Dlaczego zatem takie technikum jeszcze nie funkcjonuje? Miasto jest niechętne, nie ma możliwości prawnych, czy może są inne przeszkody? Myślę, że to pytanie nie powinno być kierowane do mnie. Ja mogę jedynie narzekać, że wciąż takiej szkoły nie ma. My informujemy, bijemy na alarm, ale jak na razie w tej kwestii nic nie zostało zrobione. Może, nie oglądając się na państwo, firmy powinny same poprzez system stypendialny i praktyki gwarantować sobie dostęp do nowych, najlepszych kadr? Oczywiście, że tak. Chociaż trudno jest oczekiwać, by to przedsiębiorcy wzięli w całości na swoje barki finansowanie takich działań. My oczywiście jesteśmy w tej kwestii aktywni. Organizujemy na przykład różnego rodzaju konkursy. Uczniowie naszej szkoły zawodowej otrzymują niewielkie uposażenie, ale jednocześnie zyskują szansę na otrzymanie wykształcenia, które po ukończeniu edukacji pozwoli im na uzyskanie pracy. Pracy intratnej, dzięki której zagwarantują sobie dobrą sytuację materialną i nie będą zmuszeni do emigracji. Nasza branża w dalszym ciągu jest w dobrej sytuacji i może pozwolić sobie na dzielenie się zyskiem z pracownikami. Pobory na poziomie tysiąca euro nie są żadnym wyjątkiem. Uwzględniając koszty utrzymania, przeprowadzki, koszty życia, takie osoby nie mają praktycznie potrzeby wyjazdu, ponieważ relatywnie w naszym kraju są sobie w stanie zapewnić, jeżeli nie lepsze, to na pewno porównywalne warunki życia - niż w innych, lepiej rozwiniętych krajach. Panie Prezesie, proszę sobie wyobrazić, że spotyka się Pan z Premierem, Marszałkiem, z gronem innych urzędników, którzy dają Panu pełną plenipotencję. Mając taką "carte blanche", co zmieniłby Pan w polskim systemie edukacji, by zaczął on w pełni odpowiadać potrzebom pracodawców? To jest bardzo ciekawe pytanie. Na pewno postawiłbym na możliwość kształcenia na każdym poziomie. Tak, by ten, kto chce, mógł kończyć szkołę zawodową, ten z większymi aspiracjami mógł rozwijać swoje zainteresowania i umiejętności na poziomie średnim technicznym i wreszcie ten najlepszy miał możliwość dalszego pogłębiania swojej wiedzy na wydziale projektowania na ASP. Gdyby taki system zaczął funkcjonować, mielibyśmy pełną gamę potrzebnych w naszej branży kadr. Po ukończeniu ASP byliby projektanci, designerzy. Po szkołach średnich trafialiby do nas fachowcy zdolni do wykonywania tzw. unikatów, precyzyjnych prac ręcznych i projektowych. A poziom zawodowy zapewniałby kadry do produkcji. Z drugiej strony zadbałbym o to, żeby bursztynnictwo, a szerzej mówiąc jubilerstwo i kształcenie w tym kierunku, było świetnym pomysłem na promocję naszego regionu. Szwajcaria słynie z gór i zegarmistrzostwa, nic nie stoi na przeszkodzie, by naszą wizytówką było jubilerstwo i bursztynnictwo. Dziękuję za rozmowę.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke, dziennikarz Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego i Radia Gdańsk. Leszek Szmidtke: Obecność firmy S&A na targach EXPO 2010 w Szanghaju była wejściem na tamtejszy rynek czy umacnianiem pozycji? Adam Pstrągowski: Podkreśliliśmy w ten sposób naszą kilkuletnią obecność na chińskim rynku. Zaczęliśmy w roku 2004, uczestnicząc w misji gospodarczej. Była to podróż przez Hongkong, Szanghaj i Pekin. Po tej wizycie stwierdziliśmy, że potencjał tego kraju jest ogromy i warto znaleźć tam swoje miejsce. Przedstawiciele firm raczej sceptycznie odnoszą się do misji gospodarczych. Dlaczego Panu się udało? Zdarzają się bezowocne wyjazdy, ale nasz udział w misji nie był przypadkowy. Wcześniej starannie się przygotowaliśmy. Od dawna byliśmy obecni na rynkach europejskich i amerykańskich. Oczywiście bursztyn w krajach wysoko rozwiniętych to niewielka część rynku i nie można go porównywać na przykład z diamentami. Jednak naszą biżuterię sprzedajemy od Alaski poprzez Kanadę, Meksyk, Honduras, Tajwan, Japonię, RPA po Australię. W roku 2004 stwierdziliśmy, że firma nie będzie się mogła dalej rozwijać, jeżeli nie wejdziemy na rynek chiński. Dla biżuterii takiej jak nasza był to dobry czas, gdyż po filmie Jurassic Park bursztyn stał się modny. Dodatkowo panujący wówczas trend kolorystyczny w modzie nawiązywał do barwy naszego kamienia. Oczywiście zdawaliśmy sobie sprawę, że nie będzie to trwało wiecznie i że trzeba wykorzystać okazję. Tak też się stało, gdyż dziś modne są kolory bardziej nasycone, ostre –błękity oraz fiolety. Jak wyglądała misja? Odbyliśmy wiele spotkań i rozmów, m.in. z attaché handlowym polskiej ambasady, ale także z miejscowymi przedsiębiorcami. Rozmowy pozwoliły nam zrozumieć, jak tam wygląda prowadzenie biznesu, jaka jest miejscowa mentalność, także sporo się dowiedzieliśmy o społeczeństwie, jego kulturze i gustach. Przekonaliśmy się, że bursztyn w tamtym kręgu kulturowym jest dobrze odbierany. Obok żeń­-szenia i sproszkowanego rogu nosorożca właśnie bursztyn, jako kamień mający 45–50 mln lat, przynosi szczęście. Przede wszystkim jednak znaleźliśmy partnera, z którym zaczęliśmy współpracować. Obecnie mamy około 60 franchisingowych punktów sprzedaży naszych produktów w całych Chinach. Udało się nam wprowadzić biżuterię bursztynową na półkę najważniejszych dóbr luksusowych. Chcemy pójść dalej i wspólnie z naszym partnerem otwierać własne punkty sprzedaży. Zamierzamy także prowadzić sklepy z naszą biżuterią w centrach handlowych najważniejszych aglomeracji. Gdzie kryje się tajemnica sukcesu w Chinach? Nie było i nadal nie ma tam konkurencji psującej rynek, zadowalającej się masową sprzedażą mało wyszukanej i taniej biżuterii. Oferujemy tam specjalnie dobrane i przemyślane kolekcje. Kształtowaliśmy rynek, sprzedając bursztyn oprawiany w 18-karatowe złoto ozdabiane diamentowymi dodatkami. Były specjalne pokazy, odpowiednio prowadzona promocja, prezentująca nasze wyroby jako ekskluzywny produkt. Teraz przechodzimy do większych form oprawianych w srebro i taka biżuteria jest już dostępna dla mniej zamożnych klientów. Jednak nadal są to wyroby wysmakowane, z wyższej półki.
W pierwszych latach naszej działalności obserwowaliśmy pewien kompleks Europy. Niemal wszystko, co pochodziło z naszego kontynentu, uwzględniające europejską specyfikę, wzornictwo, było dobrze odbierane. Jednak nastąpiło nasycenie i dziś Chińczycy poszukują czegoś, co jest bliższe ich mentalności i kulturze.
Czy chińskie gusta znajdują swoje odbicie w waszych wyrobach? Każdy rynek rządzi się swoimi prawami i ma pewne oczekiwania. Oczywiście są produkty uniwersalne, ale na przykład tylko w Europie musimy uwzględniać inną stylistykę dla krajów niemieckojęzycznych oraz odmienną dla Francji. Przygotowujemy również specjalną linię dla Wielkiej Brytanii. Chiny są rynkiem wyjątkowo specyficznym. Jesteśmy tam od 2004 r. i dopiero w tym roku zaczęliśmy dyskontować zebrane doświadczenia. Przekaz płynący od chińskich klientów nie jest jednoznaczny. Próbujemy zrozumieć ich oczekiwania, ale odczytanie sygnałów, które wysyłają, nie jest łatwe. Trzeba czasu, żeby je zrozumieć. W pierwszych latach naszej działalności obserwowaliśmy pewien kompleks Europy. Niemal wszystko, co pochodziło z naszego kontynentu, uwzględniające europejską specyfikę, wzornictwo, było dobrze odbierane. Jednak nastąpiło nasycenie i dziś Chińczycy poszukują czegoś, co jest bliższe ich mentalności, kulturze i musieliśmy do tego dostosować nasze produkty. Niestety, ta specyfika jest też dla nas poważnym problemem, gdyż w innych krajach taka biżuteria słabo się sprzedaje. Żeby wejść na chiński rynek, konieczny był partner? Moja rada: partnera, który się urodził, wychował i wykształcił w Chinach nie polecam nikomu. Nasze doświadczenia są jednoznaczne – także bolesne – i wynika z nich, że partnera należy szukać wśród chińskich przedsiębiorców urodzonych lub wykształconych za granicą, np. w Stanach Zjednoczonych. Nasi wspólnicy to Tajwańczyk i Chinka wykształcona w USA. Trzeci pochodzi z chińsko­-tajskiego małżeństwa. Chińska mentalność jest barierą trudną do pokonania. Jakie są inne przeszkody? Działalność w Chinach utrudniają miejscowe przepisy i m.in. dlatego potrzebni są partnerzy znający tamtejsze realia. Firma musi być zarejestrowana w Chinach. Pozwolenia, koncesje oraz cła nastręczają wielu problemów. Sytuacja jest podobna do tego, co można spotkać, wchodząc na rynek rosyjski. Pańska firma ogranicza się do wschodniego, najbardziej rozwiniętego wybrzeża, czy też działacie także w innych regionach? Jesteśmy obecni nie tylko na wschodnim wybrzeżu, w Pekinie, Shenzhen, ale również pod granicą mongolską, gdzie mamy trzy punkty, w których są sprzedawane nasze wyroby. Skupiamy się na wielkich aglomeracjach, gdyż tam jest największa siła nabywcza. Jaka jest roczna wartość waszego eksportu? Nie podam dokładnej liczby. Mogę tylko powiedzieć, że eksportujemy biżuterię za kilkanaście milionów euro. Czy EXPO 2010 i polski pawilon tłumnie odwiedzany przez Chińczyków pomogły wam w prowadzeniu biznesu? Nie zauważyłem znaczącej poprawy sprzedaży naszej biżuterii w trakcie i po zakończeniu EXPO. W ostatnich miesiącach nie znaleźliśmy nowego partnera, nie pojawili się nowi odbiorcy, nie otworzyliśmy też nowych punktów sprzedaży. Polski pawilon, podobnie jak nasze stoisko, obejrzały tłumy ludzi. Specjalnie wysłaliśmy osoby znające język chiński, żeby rozmawiały z odwiedzającymi, pytały o ocenę naszych produktów. Chcieliśmy zebrać jak najwięcej informacji. Tak się działo niemal codziennie przez kilka miesięcy. Na tej podstawie sporządziliśmy obszerny raport charakteryzujący tych ludzi oraz regiony, z których pochodzili. Teraz jest nam łatwiej dopasować kształty i kolorystykę naszych wyrobów do potrzeb chińskich odbiorców.
Polska potrzebuje marki, która byłaby swoistym dobrem narodowym – marki pokazującej w Chinach, że w naszym kraju powstają nowoczesne, przemyślane i ładne produkty.
Czy Polska powinna mieć jakąś silną markę, która stanie się w Chinach rozpoznawalna i w pewnym sensie będzie lokomotywą ułatwiającą start innym firmom? Nie ma nic lepszego jak dobrze kojarzona marka, która otwiera drzwi innym. Doskonałymi przykładami są NOKIA, IKEA, Mercedes czy Audi. Polska potrzebuje marki, która byłaby swoistym dobrem narodowym – marki pokazującej w Chinach, że w naszym kraju powstają nowoczesne, przemyślane i ładne produkty. W naszej branży Polacy dopracowali się wysokiej pozycji. Mówi się o stylistyce i jakości polskiego wzornictwa jubilerskiego. Na targach w Mediolanie czy Monachium wystawiają się nasi projektanci i podkreślają, skąd pochodzą, ponieważ ma to już znaczenie dla dobrego odbioru. Niedawno nasz hiszpański partner wspominał, że często musi opowiadać o polskim wzornictwie. Podobne zjawisko obserwujemy właśnie w Chinach. Jeżeli będziemy się rozwijać, to Polska może stać się symbolem biżuterii designerskiej. Coraz częściej zagraniczni producenci zlecają polskim twórcom wykonanie wzornictwa. Ostatnio turecki potentat zlecił właśnie S&A wykonanie wzornictwa bursztynowego i złotego dla arabskich klientów. Takie przypadki świadczą o rosnącym znaczeniu polskich firm i artystów. Zatem mamy duży potencjał. Jak to przełożyć na stworzenie powszechnie znanej – także w Chinach – marki? Zaproponowałem pewną koncepcję podczas rozmów w Ministerstwie Gospodarki z właścicielami firm, uczestnikami wspomnianej misji do Chin. Należy stworzyć bardzo prosty brand, który będzie wyróżniał butiki sprzedające nasze produkty. Klasyczny kod kreskowy, nad którym będzie napis Made in Poland. W butiku będą zaś polskie wyroby z segmentu dóbr luksusowych. Odpowiednio należy taką markę wypromować, a później sprzedawać. Nawet rząd może być jej właścicielem. Niestety, politycy nie rozumieją potrzeby promowania krajowych produktów. Uważają, że eksporterzy sami muszą sobie poradzić. Nie wiem, czy w takim razie powinienem pytać, jak Pan ocenia wsparcie firm eksportujących na przykład za Odrą. Kiedy słyszę, na co mogą liczyć niemieccy eksporterzy, to zgrzytam zębami, aż szkliwo pęka. Mam okazję do takich porównań zbyt często i wolę się nie wypowiadać. Dziękuję za rozmowę.

Skip to content