Władze DCT Gdańsk zapowiedziały uruchomienie kolejnego programu inwestycyjnego. Jego wartość wyniesie 280 mln zł. Wśród zaplanowanych projektów przewidziano m.in. doposażenie istniejącego głębokowodnego nabrzeża przeładunkowego T2 w dwie dodatkowe suwnice STS.
Autor: Marcin Wandałowski
Michał Habina został nowym prezesem Gdańskiej Stoczni Remontowa. Zastąpił na stanowisku Adama Ruszkowskiego, który piastował tę funkcję przez pół roku.
Polska Fundacja Przedsiębiorczości podpisała umowę z Bankiem Gospodarstwa Krajowego w wysokości 23 mln zł na udzielanie pożyczek w ramach Pomorskiego Funduszu Rozwoju 2020+. Z oferty będą mogły skorzystać mikro, małe oraz średnie przedsiębiorstwa z Pomorza.
Greckie Ateny oraz norweskie Tromso – do tych dwóch miast będzie można już niebawem polecieć z Gdańska. Pierwsze z połączeń zostanie uruchomione na początku maja 2018 r., natomiast drugie – od połowy grudnia br.
Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – Redaktor Prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.
Transcom jest obecny w Gdańsku od 10 lat. Jak przez ten czas ewoluował wachlarz zadań, którymi się zajmujecie?
Otwarcie gdańskiego oddziału było związane z nawiązaniem współpracy pomiędzy Transcomem a jednym z telekomów, który około 10 lat temu wchodził na polski rynek. Przez pierwszych 6 lat działaliśmy wyłącznie na rynku krajowym, świadcząc usługi dla naszego partnera. 4 lata temu, mając na uwadze wysoki w skali Polski poziom multikulturowości i – nazwijmy to – multijęzykowości Gdańska, zdecydowaliśmy się na dywersyfikację naszej działalności. Podjęliśmy decyzję o stworzeniu multijęzykowego hubu, w którym współpracujemy z międzynarodowymi firmami, przede wszystkim z sektora AGD. Oferujemy wsparcie w 18 językach.
Waszą działalność można określić jako call center?
W pierwszych latach z pewnością tak, lecz w ostatnim czasie ewoluowaliśmy w kierunku contact center. Jest to bardziej zaawansowana forma działalności, skupiona wokół multikanałowej obsługi klienta. Nie jesteśmy już wyłącznie na „pierwszym froncie” – nie tylko odbieramy telefony od klientów, którym kończy się abonament lub którym zepsuła się lodówka. Wykonujemy też pracę bardziej zaawansowaną, back-office’ową. Współpracując z jednym z niemieckich telekomów odpowiadamy chociażby za wideoweryfikację – od 1 lipca obowiązuje w Niemczech nowe prawo antyterrorystyczne, w myśl którego kupując online usługi telekomu, klient musi zostać zweryfikowany. Jest to nowy wymiar obsługi klienta, którego trzeba zidentyfikować za pomocą wideoczatu.
Rozumiem, że w Gdańsku szukacie dziś przede wszystkim osób znających dobrze języki.
Gdy 10 lat temu Transcom wybierał Gdańsk, atrakcyjność tego miasta determinowała w dużej mierze wysoka podaż studentów – czyli zasobu potencjalnych pracowników. Osób, które przez pewien czas byłyby zainteresowane dorywczą pracą w call center. Byliśmy świadomi, że gros z nich po ukończeniu studiów opuści naszą firmę i wejdzie na rynek pracy w poszukiwaniu zatrudnienia zgodnego z wyuczoną na uczelni specjalizacją. Wraz z ukierunkowaniem naszej działalności na multijęzykowy hub, zaczęliśmy poszukiwać innego typu pracowników – potrzebujących pracy stałej, a nie tymczasowej. Do naszych multijęzykowych projektów potrzebujemy osób traktujących swoją pracę na poważnie, długoterminowo. Zazwyczaj nie są to już studenci, a często osoby dojrzałe, po 40 czy nawet 50 roku życia. Najważniejsza jest jednak znajomość języka na odpowiednim poziomie.
Trudno konkuruje się dziś w Trójmieście o pracownika?
Biorąc pod uwagę to, co dzieje się dziś na rynku, rywalizacja jest ogromna. 2-3 lata temu byliśmy tu jedynym contact center. Dziś jesteśmy jednym z kilku. Co więcej, nie konkurujemy dziś jedynie z firmami z naszej branży, ale także z podmiotami o zupełnie innym niż my profilu, które także poszukują osób perfekcyjnie znających języki. A jest to umiejętność, której nie da się nabyć z dnia na dzień, podczas firmowych szkoleń czy kursów. Znajomość języka obcego u pracownika jest dla wielu firm pewną „podstawą”, wokół której dobudowywana jest później jego specjalizacja, np. w księgowości.
Znajomość języka obcego u pracownika jest dla wielu firm pewną „podstawą”, wokół której dobudowywana jest później jego specjalizacja, np. w księgowości.
Można powiedzieć, że jako sektor BPO/SSC zaczynacie się kanibalizować?
Tak może się niebawem stać. Na rynku trójmiejskim cały czas pojawia się wiele nowych firm – czasem przychodzi korporacja o uznanej marce, która z miejsca bierze do siebie ileś procent osób będących na rynku pracy. Za każdym razem, gdy przychodzi taki gracz, pozostałe firmy z lokalnego ekosystemu są świadome, że prawdopodobnie stracą część swoich zasobów. Dlatego też uważam, że jako obecne w Trójmieście firmy z branży powinny współpracować ze sobą, promując to miejsce. Tak, by stawało się ono pożądaną destynacją dla osób nie tylko z Pomorza, ale i z Polski północno-wschodniej, trójkąta bydgosko-toruńsko-inowrocławskiego oraz innych zakątków kraju – już teraz mamy liczne przykłady osób, które ze względu na wysoką jakość życia przeprowadziły się tu z Wrocławia czy Krakowa. Nie można też zapominać o rodakach, którzy powracają do Polski z zagranicy – mam na myśli zarówno tych, którzy wyemigrowali w ostatnich 10-15 latach, jak i tych, którzy urodzili się za granicą i tam wychowali. Wracają do naszego kraju ze Skandynawii czy Niemiec, świetnie władając językami i odnajdując się doskonale w swojej ojczyźnie.
Dlaczego ci ludzie decydują się na powrót do Polski?
Standardy życia w Trójmieście i w Europie Zachodniej są bardzo podobne. Dziś emigranci mogą natomiast w dodatku wrócić tu i, wykorzystując swoje umiejętności językowe, pracować w wygodnym biurze, zamiast wykonywać pracę o profilu fizycznym. W firmie takiej jak Transcom praktycznie z miejsca stają się oni specjalistami, usadowionymi wysoko w hierarchii pracowniczej. Jeszcze kilka lat temu taka sytuacja nie miała się prawa w Gdańsku zadziać, a dziś jest to rzeczywistością.
Standardy życia w Trójmieście i w Europie Zachodniej są bardzo podobne. Dziś emigranci mogą wrócić tu i, wykorzystując swoje umiejętności językowe, pracować w wygodnym biurze, zamiast wykonywać pracę o profilu fizycznym.
Wspominał Pan, że w gdańskim biurze odpowiadacie także za projekty polskojęzyczne.
Ograniczamy je w coraz większym stopniu, przenosząc je do naszego oddziału w Białymstoku. W Gdańsku pozostawiamy te, które są bardziej zaawansowane, jak np. druga linia wsparcia. Projekty polskojęzyczne, to projekty o marżach nieco niższych niż te językowe, dlatego przy obecnych oczekiwaniach płacowych, ich kontynuacja w Gdańsku jest dla nas wyzwaniem. I nie chodzi tutaj o różnice płacowe pomiędzy Gdańskiem a Białymstokiem. Mam na myśli raczej koszty pośrednie, związane z rekrutacją czy doszkalaniem pracowników, które musielibyśmy ponieść w Białymstoku, chcąc realizować tam projekty językowe. Łatwiej nam prowadzić tam projekty polskie, a w Gdańsku staramy się koncentrować na przedsięwzięciach, w których możemy wykorzystać multijęzyczny potencjał Trójmiasta.
Projekty polskojęzyczne, to projekty o marżach nieco niższych niż te językowe, dlatego przy obecnych oczekiwaniach płacowych, ich kontynuacja w Gdańsku jest dla nas wyzwaniem. Tu staramy się koncentrować na przedsięwzięciach, w których możemy wykorzystać multijęzyczny potencjał Trójmiasta.
Białystok jest więc dziś przez Was traktowany tak jak Gdańsk 10 lat temu?
Absolutnie tak samo. Jest tam sporo studentów, którzy chętnie rozpoczynają swoją karierę zawodową w call center. Nie ma tam jeszcze tak dużej konkurencji, ani takiej presji płacowej jak na Pomorzu. Gdyby konkurencyjność i potencjał Trójmiasta nie były tak zmienne i dynamiczne, prawdopodobnie nadal prowadzilibyśmy tu projekty polskojęzyczne o dużej skali. W obecnych uwarunkowaniach nie ma jednak już na to szans.
Czy można powiedzieć, że w Trójmieście mamy już do czynienia z rynkiem pracownika?
Uważam, że tak. Ma na to wpływ wiele czynników: od ludnościowych, związanych z niżem demograficznym, aż po gospodarcze, związane z rozwojem polskiej gospodarki, a co za tym idzie – sektora usług dla biznesu. Wzrost popytu na pracownika ze strony firm przewyższa wzrost podaży. Powtórzę więc, że z punktu widzenia firm takich jak Transcom, kluczowe jest, by Trójmiasto stawało się coraz atrakcyjniejszym miejscem dla osób z zewnątrz. Inaczej walka o pracownika między pracodawcami będzie na lokalnym rynku jeszcze bardziej zażarta. A już teraz ma ona niestety często mało dżentelmeński wymiar – niektórzy headhunterzy potrafią wręcz zadzwonić na biurko pracownika danej firmy, nagabując go, by zmienił pracodawcę. Z jednej strony to rozumiem – to element gry rynkowej. Z drugiej jednak – czy zamiast walczyć zażarcie o każdego pracownika, nie lepiej byłoby skupić się na współpracy w celu jeszcze lepszego wypromowania Trójmiasta jako świetnego miejsca do pracy i życia?
Czy zamiast walczyć zażarcie o każdego pracownika nie lepiej by było, gdyby obecne w Trójmieście korporacje skupiły się na współpracy w celu jeszcze lepszego wypromowania tej lokalizacji jako świetnego miejsca do pracy i życia?
Czy pewnego rodzaju wsparciem lokalnego rynku pracy są z Waszego punktu widzenia przyjeżdżający tu w ostatnim czasie masowo Ukraińcy?
Jeśli chodzi o obsługę rynku krajowego, dziś w Polsce ludzie nie są jeszcze przyzwyczajeni do tego, że są obsługiwani przez osobę z odmiennie brzmiącym akcentem. Jesteśmy i długo jeszcze będziemy rynkiem homogenicznym. Natomiast jeśli chodzi o naszych międzynarodowych klientów – z ich punktu widzenia nie ma różnicy, czy rozmowę obsługuje Polak, Ukrainiec czy Holender. Jeżeli ktoś zna perfekcyjnie język niemiecki, hiszpański, włoski czy francuski, chętnie przyjmiemy go do naszego zespołu. Mimo to w firmie mamy obecnie zaledwie kilkunastu pracowników z Ukrainy. W ich przypadku problem dotyczy kwestii pozwolenia na pracę – cały proces jego wydawania, a następnie odświeżania trwa dość długo i bywa uciążliwy. My natomiast często potrzebujemy pracownika od zaraz i nie mamy możliwości czekania na niego kilka tygodni.
Czy nie ma ryzyka, że rosnąca presja płacowa oraz duża trudność w utrzymaniu na stałe pracownika skłonią firmy takie jak Transcom do przeniesienia w niedalekiej przyszłości do wschodniej Polski również usług multijęzycznych?
Jestem to sobie w stanie wyobrazić – widać dziś takie trendy. Jako korporacja międzynarodowa wykonujemy podobnego typu ruchy w skali makro – międzypaństwowej. Jeżeli lokalny rynek nie będzie nam dawał możliwości wykonywania w pełnym zakresie zadań, które powierzają nam klienci, relokacja działalności może stać się realną opcją. To w biznesie naturalny proces – dość powiedzieć, że jeszcze niedawno nasz oddział w Budapeszcie był 4 razy większy od gdańskiego. Dziś jest 4 razy mniejszy – rosnące koszty pracy oraz konieczność zażartego konkurowania o pracownika sprawiła, że zdecydowaliśmy się zmniejszyć węgierskie biuro i przenieść sporą część projektów do innych lokalizacji, m.in. do otwartego 2 lata temu oddziału w Belgradzie.
Konieczność konkurowania o pracownika to duże wyzwanie, jednak nie mniejszym może być już niebawem automatyzacja procesów. Czy będzie to game changer w branży, w której działacie?
Tematy dotyczące sztucznej inteligencji, robotyzacji i automatyzacji procesów zdominowały ostatnie tragi Call Center World w Berlinie, w których uczestniczyłem. Wniosek jest prosty: przed automatyzacją nie uciekniemy. To na pewno się zadzieje i jesteśmy tego świadomi.
Rewolucja puka już do naszych drzwi?
W niektórych branżach wręcz je otwiera. Jako Polska zrobiliśmy w ostatnim czasie duży krok technologiczny. W sektorze bankowym automatyzacja i robotyzacja są już bardzo mocno wdrażane. Proces ten dotykać zaczyna w znacznym stopniu również polskiego telekomu, z którym współpracujemy. Chociaż notuje on liniowy wzrost liczby swoich klientów, nie przekłada to się na analogiczny wzrost prowadzonych przez nas z nimi interakcji. Rozwija się selfservice, automatyzowanych i optymalizowanych jest wiele usług i procesów. Coraz śmielej wchodzą też innowacje, jak np. chatboty – są one już na takim poziomie zaawansowania, że człowiek często nie zdaje sobie sprawy, że po drugiej stronie monitora jest robot, a nie prawdziwa osoba obsługująca czat.
Chociaż telekom, z którym współpracujemy notuje liniowy wzrost liczby swoich klientów, nie przekłada to się na analogiczny wzrost prowadzonych przez nas z nimi interakcji. Automatyzacja procesów dzieje się na naszych oczach.
Automatyzacja wywróci do góry nogami rynek pracy, czy raczej wypełni pewne luki rynkowe, uzupełniając pracę człowieka?
Widać dziś w niektórych hipermarketach czy punktach fast-foodowych, że kasjerzy zostali do pewnego stopnia zastąpieni maszynami. Przyzwyczajamy się do tego typu nowości, które stają się nam coraz bardziej przyjazne, choć oczywiście przekładają się też może nie na likwidowanie, ale ograniczanie liczby niektórych miejsc pracy. Szczególnie takich, gdzie chętnych brakuje, a niekoniecznie tych, w których popyt na pracę jest cały czas dość spory. Trudno mi uwierzyć, by w horyzoncie 5 czy 10 lat automatyzacja doprowadziła do wzrostu bezrobocia. Zawsze w historii było tak, że rewolucja technologiczna nie tylko likwidowała, ale też „rodziła” nowe zawody, nowe typy działalności gospodarczej. Wierzę, że podobnie będzie i tym razem.
Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – Redaktor Prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.
Czym zajmuje się firma Spark-Lab?
Jesteśmy komercyjnym laboratorium badawczo-rozwojowym. Wspólnym mianownikiem prowadzonych przez nas projektów jest chemia analityczna. Dlatego też naszymi klientami są przede wszystkim przedsiębiorstwa produkcyjne działające w sektorze farmacji, chemii oraz pokrewnych branżach. Jeśli jednak dany projekt nie wychodzi poza możliwości badawcze naszej aparatury, możemy się też podejmować przedsięwzięć z zupełnie innych sektorów, np. optymalizowania produkcji danego surowca w firmie produkującej opakowania.
Czy Spark-Lab, oprócz realizacji zewnętrznych zleceń, pracuje również nad własnymi projektami?
Tak – w ostatnim czasie skupiamy się na realizacji sporego projektu obejmującego badanie liquidów do e-papierosów. Zajęliśmy się tym tematem ze względu na unijną dyrektywę z 2014 r., nakazującą badać te wyroby. Nowe przepisy otworzyły pewnego rodzaju niszę rynkową – od producentów e-papierosów oraz e-liquidów nie wymagano bowiem wcześniej dokładnego badania tych produktów. Udało nam się skonstruować aparaturę Smoky-Lab, umożliwiającą tego typu pomiary, a następnie wyjść na rynek z naszą ofertą badawczą. Opracowana przez nas technologia nie jest może jedyną na świecie, ale umożliwia wciąż bardzo rzadką na rynku europejskim usługę – świadczy ją jedynie kilka podmiotów.
W branży, w której działacie konkuruje się z podmiotami lokalnymi, na rynku krajowym, czy może jeszcze szerzej?
Nie ograniczamy się do naszego województwa – staramy się działać w takiej samej skali na terenie całego kraju. Większość naszych klientów pochodzi z centralnej i południowej Polski – tam bowiem natężenie przemysłu jest większe niż na Pomorzu. Aby otrzymać próbki od klienta potrzebna jest tylko firma kurierska, a żeby dogadać szczegóły współpracy – kontakt mailowy, telefoniczny czy wideokonferencja. Z naszej perspektywy nie ma więc sensu ograniczać się do terenu Trójmiasta i okolic. Taką strategię przyjęliśmy od początku naszej działalności.
Duże firmy przemysłowe będące Waszymi klientami nie mają jednak własnych laboratoriów badawczo-rozwojowych, z których korzystają?
Wielu naszych klientów posiada takie laboratoria. Decydują się oni jednak na współpracę z nami najczęściej dlatego, bo brakuje im zasobów ludzkich do realizacji części projektu, bądź też chcą ograniczyć ryzyko zlecając niektóre prace na zewnątrz. Dotyczy to w szczególności projektów badawczo-rozwojowych, które – w przeciwieństwie do rutynowych analiz – mogą się przecież nie powieść. A jak wiadomo – czas to pieniądz. Jeżeli firma czuje, że zbyt dużo czasu i energii poświęciła już na rozwiązanie danego problemu, a efektów nadal nie widać, zaczyna się zastanawiać czy nie lepiej zlecić to komuś z zewnątrz. Wówczas to my bierzemy ryzyko na siebie.
Wielu naszych klientów posiada własne laboratoria badawcze. Decydują się oni jednak na współpracę z nami najczęściej dlatego, bo brakuje im zasobów ludzkich do realizacji części projektu, bądź też chcą ograniczyć ryzyko zlecając niektóre prace na zewnątrz.
To duża odpowiedzialność.
Zależy nam, by klient miał pewność, że gdy zleci nam jakieś badanie, będziemy w stanie mu sprostać. Nie podejmujemy się jednak wszystkiego. Przed przystąpieniem do każdego projektu staramy się go dobrze poznać, zastanowić się, czy mamy kompetencje, by się tego zadania podjąć. Kładziemy na ten etap bardzo duży nacisk, aby zminimalizować ryzyko poniesienia porażki. Odbiłaby się ona na nas negatywnie zarówno wizerunkowo, jak i finansowo – z każdym klientem ustalamy indywidualnie, jak rozliczymy się od niepowodzenia projektu. Uczulamy więc bardzo nasz zespół, by skupiał się mocno na przeglądzie fachowej literatury, tak by nie „wpaść” w projekt, którego nie damy rady sfinalizować.
Czy oprócz tego, że klienci sami się do Was zgłaszają, staracie się również aktywnie ich pozyskiwać?
Na wcześniejszym etapie działalności takiej potrzeby nie było, bo utrzymywaliśmy się wyłącznie z projektów, które przychodziły do nas „same”. Obecnie, z uwagi na skalę przedsiębiorstwa, mamy jednak swój dział handlowy i przedstawicieli naukowych, którzy poszukują przedsięwzięć, w które moglibyśmy się zaangażować.
Celują oni przede wszystkim w duże firmy przemysłowe?
Nie tylko. Istnieje w Polsce spora grupa przedsiębiorstw, którym trzeba uświadamiać, że problemy i wyzwania, z którymi bezskutecznie się mierzą, mogą zostać rozwiązane na zewnątrz. To w głównej mierze mniejsze firmy, które od lat borykają się z problemem technologicznym i nie mają nawet świadomości, że ktoś inny mógłby się podjąć jego rozwiązania. Staramy się oferować im nasze usługi.
Istnieje w Polsce spora grupa przedsiębiorstw, które od lat borykają się z problemem technologicznym i nie mają nawet świadomości, że ktoś z zewnątrz mógłby się podjąć jego rozwiązania.
Czy staracie się walczyć także o klienta zagranicznego?
Powoli staramy się zareklamować nasze usługi za granicą, na obszarze Unii Europejskiej. Konkurencja na europejskim rynku jest nieporównanie większa niż w Polsce. Tam cała kultura innowacji rozwinęła się wcześniej niż u nas, co jest zrozumiałe z powodów geopolityczno-historycznych. Nasza gospodarka zaczęła budować swoje innowacyjne oblicze dopiero niedawno, co nie ułatwia nam zadania. Polskiej firmie trudno jest w tej branży zdobyć zaufanie zachodniego klienta.
Nadal jesteśmy postrzegani jako kraj gospodarczo zacofany?
Podchodzi się do nas z pewną dozą rezerwy. Opiera się ona w znacznej mierze na stereotypach, spośród których większość jest już nieuzasadniona. W ostatnich latach bardzo wiele środków unijnych zostało nakierowanych na zakup i rozwój nowoczesnej aparatury i technologii zarówno dla polskich firm, jak i uczelni. Przyjeżdżający do Spark-Lab klienci zagraniczni, widząc nasze laboratorium, zazwyczaj mówią, że nie ma różnic między nami a laboratoriami zachodnimi, a jeśli już – to na naszą korzyść. Bariery technologicznej więc nie ma – stereotypy jednak pozostały.
Bariery technologicznej między polskimi a zagranicznymi laboratoriami już nie ma – pozostały jednak stereotypy, w większości nieuzasadnione.
W jaki sposób staracie się zaakcentować swoją pozycję za granicą? Czy macie możliwość wyjścia na rynki międzynarodowe razem z Waszymi klientami, wśród których znajdują się przecież także operujące na rynkach światowych koncerny chemiczne i farmaceutyczne?
Jeśli chodzi o nasze aktywności promocyjne, skupiają się one na obecności podczas targów i konferencji naukowych oraz na indywidualnym kontakcie naszych przedstawicieli naukowych. W branży, w której działamy nie ma natomiast zbytnio możliwości zdobycia kolejnych klientów dzięki wyjściu za granicę razem z dużym partnerem. Koncerny farmaceutyczne i chemiczne są podmiotami, które bardzo pilnie chronią nie tylko swoich technologii, ale też informacji o tym, z kim współpracują. Szczególnie jeśli ta współpraca układa się dobrze. Jak Pan widzi – podczas rozmowy nie przywołałem nazwy żadnej konkretnej firmy. Nieprzypadkowo – często nie możemy ujawniać, z kim prowadzimy współpracę.
W naszej branży nie ma zbytnio możliwości zdobycia kolejnych klientów dzięki wyjściu za granicę razem z dużym partnerem. Koncerny farmaceutyczne i chemiczne są podmiotami, które bardzo pilnie chronią nie tylko swoich technologii, ale też informacji o tym, z kim współpracują.
W innych branżach jest raczej na odwrót. Skąd się wzięło takie podejście w sektorze farmaceutyczno-chemicznym?
Być może stąd, że skoro dany zakład przeznacza dziesiątki czy setki milionów euro na rozwój jakiegoś produktu, a konkurencja jest silna, to zależy mu na tym, by nie wypłynęły do niej jakiekolwiek cenne informacje. Poufność między koncernem a jego kooperantami oraz nieufność pomiędzy konkurentami są dla tej branży bardzo charakterystyczne.
Na ile rozwinięty jest dziś polski rynek komercyjnych laboratoriów badawczych? Jesteście jego pionierami, czy też jest on już raczej dojrzały?
Rynek nie jest jeszcze nasycony – cały czas się rozwija. Wiąże się to w dużej mierze z rozpoczętą niedawno unijną perspektywą finansową, koncentrującą się w dużym stopniu na dofinansowywaniu prac rozwojowych dotyczących nowych produktów i technologii. A skoro przedsiębiorstwa mają dostęp do środków na działalność badawczo-rozwojową, tworzy to popyt na usługi laboratoriów badawczych.
Czym na rynku konkurują firmy takie, jak Wasza?
Staramy się przede wszystkim konkurować jakością, która często nie jest wcale gorsza od tej na Zachodzie. Podobnie jest z aparaturą badawczą, o czym już wcześniej wspominałem. Nie odstajemy też, jeśli chodzi o potencjał intelektualny – polskie uczelnie techniczne edukują wysokiej klasy specjalistów. To co natomiast różni polskie laboratoria od placówek ulokowanych w krajach Europy Zachodniej, są natomiast niższe koszty pracy. Nie zgodzę się jednak absolutnie z tezą, że to one stanowią naszą główną przewagę konkurencyjną.
Czy konkurencją dla komercyjnych laboratoriów badawczych nie są laboratoria uczelniane, które przecież w ostatnich latach nadrobiły zaległości, jeśli chodzi o infrastrukturę badawczą?
Choć generalnie firmy zgłaszają się i tu i tu, to wolą chyba jednak mimo wszystko współpracować z podmiotami komercyjnymi. Przemawia za nimi głębsze ulokowanie w realiach biznesowych. Mam tu na myśli kilka aspektów. Jednym z nich jest terminowość – naukowcy nie zawsze rozumieją przedsiębiorcę, któremu zależy na czasie. Pracują w zupełnie innych niż on realiach, często w zaciszu swojego laboratorium, bez presji czasowej. W biznesie jest to niemożliwe. Kolejny aspekt dotyczy jakości sprzętu. Jako laboratorium nie tylko kupujemy urządzenia, ale też serwisujemy je i cały czas dbamy o to, by funkcjonowały one poprawnie. Wiąże się to z nakładami finansowymi, na które uczelnie nie zawsze jest stać – wiele z nich zakupiło nowoczesną aparaturę dzięki unijnemu dofinansowaniu, lecz środki z funduszy nie obejmują już serwisowania sprzętu. Następna rzecz dotyczy kwestii prawnych – bywa, że uczelnie roszczą sobie prawa do ewentualnych wyników prac, na co nie zawsze chce się zgodzić przedsiębiorca. On chce zlecić zadanie i mieć całą własność intelektualną po swojej stronie.
Mówiąc o relacjach między biznesem a nauką często pojawia się też wątek komunikacji…
Naukowiec i przedsiębiorca pracują w zgoła odmiennych realiach i faktycznie często siebie nie rozumieją, nie są otwarci na potrzeby drugiej strony. Co istotne, żadna z nich nie chce się poczuć w relacji zdominowana przez drugą. Tymczasem wielu naukowców uważa, że współpraca z biznesem to „niższa czynność”, na którą szkoda ich wysiłku. Z kolei zdaniem niektórych reprezentantów biznesu nauka powinna pełnić służebną rolę względem przemysłu. Takie podejścia nie zbliżają tych dwóch światów, lecz je dzielą. Jeżeli te dwie strony się ścierają, to żadna nie wyjdzie z tego zwycięsko. Obie są sobie potrzebne. Bez postępu technologicznego biznes upadnie. Podobnie jest na odwrót – prowadzenie prac naukowych dla samej istoty ich prowadzenia to zajęcie dobre jedynie dla hobbystów. Biznes i nauka powinny być dwoma bardzo powiązanymi ze sobą sektorami. Jedyną receptą, by to osiągnąć jest dialog i próba zrozumienia siebie nawzajem.
Nauka i biznes są sobie wzajemnie potrzebne. Bez postępu technologicznego biznes upadnie. Podobnie jest na odwrót – prowadzenie prac naukowych dla samej istoty ich prowadzenia to zajęcie dobre jedynie dla hobbystów.