PPG: Brak ufności i współpracy, niedotrzymywanie umów, bylejakość – to tylko niektóre z przywar, za którymi stoi feudalna przeszłość Polski i Polaków. Te cechy są również wskazywane jako jedne z ważniejszych barier rozwojowych naszego kraju. Czy Pomorze też boryka się z podobnymi problemami? Czy nasza mentalna „konstrukcja” jest bliska polskiemu stereotypowi?
Cezary Obracht-Prondzyński: Twarde wskaźniki mówią nam np. że stopień samoorganizacji społeczeństwa pomorskiego, liczony liczbą organizacji pozarządowych na liczbę mieszkańców, nie wskazuje jakiejś uprzywilejowanej pozycji naszego regionu w tej sferze. Jednak ów wskaźnik niewiele mówi o jakości pracy takich podmiotów. Jedne mogą wszak działać znacznie lepiej niż inne.
Brakuje nam pogłębionych badań porównawczych w tym obszarze, możemy natomiast do pewnego stopnia opierać się na pewnych obserwacjach, przekonaniach, a wreszcie na analizie historycznej, by stwierdzić, że u nas jest jednak inaczej. Ludzie biznesu czy samorządowcy z innych regionów mawiają nierzadko – „u was to idzie wszystko lepiej, sprawniej, łatwiej”. To są oczywiście tylko przykłady, niemniej dość symptomatyczne.
Z czego wynika to, że na Pomorzu „idzie nam lepiej” czy „robi się coś sprawniej”?
Dla powodzenia i jakości różnego rodzaju przedsięwzięć, szczególnie tych „ponadjednostkowych”, ważne jest wyposażenie kulturowo-mentalne osób wchodzących w relacje czy to biznesowe, czy obywatelskie, czy też polityczne. Tzw. kultura kontraktu, która w Polsce jest zdeprecjonowana, pozwoliła w społeczeństwach mieszczańskich na zdynamizowanie relacji społecznych, łatwiejsze i pewniejsze negocjacje, robienie interesów czy zarządzanie krajem.
W kulturze kontraktu każda transakcja, bez względu na jej charakter, jest mniej kosztowna, bo nie musi być ubezpieczana z każdej strony, panuje większa otwartość i zaufanie stron umowy. Problem w tym, że w Polsce nigdy nie wykształciła się znacząca klasa mieszczańska, która jest nośnikiem takiej właśnie mentalności.
Przez wieki podstawą naszej gospodarki była szlachta i system folwarczny. Pozyskiwane w epoce nowożytnej zyski z gospodarki folwarcznej przeznaczane były głównie na konsumpcję, a w niewielkim stopniu na inwestycje czy intensyfikację produkcji. W pewnym sensie dewastujące społecznie było też to, że właściciel folwarku, zwłaszcza jeśli był wielkim właścicielem ziemskim, w ogóle nie uczył się zarządzania swoim majątkiem. Zazwyczaj zostawiał go pod opieką ekonoma czy też dzierżawcy, a sam czekał tylko na zyski, które przeznaczał głównie na swoje bieżące wydatki. Bardzo długo nie było więc kulturowego „pasa transmisyjnego”, który przekazywałby kolejnym pokoleniom wiedzę na temat gospodarowania zasobami. Potrzeba było bardzo dużo czasu i działań modernizacyjnych zaborców, aby w warstwie ziemiańskiej zaczął się kształtować jakiś quasi-kapitalistyczny sposób myślenia.
Z naszego, pomorskiego punktu widzenia ważne jest jednak to, że mieliśmy inne doświadczenia historyczne, które wykształciły odmienną strukturę społeczną i nawyki. Choć oczywiście nadal mamy wiele cech wspólnych z innymi regionami Polski.
Kultura kontraktu, która w Polsce jest zdeprecjonowana, pozwoliła w społeczeństwach mieszczańskich na zdynamizowanie relacji społecznych, łatwiejsze i pewniejsze negocjacje, robienie interesów czy zarządzanie krajem. Na tle kraju Pomorze ma bogatsze doświadczenie w tym aspekcie.
Kultura kontraktu od razu rodzi skojarzenia z Hanzą i rolą kupieckiego Gdańska.
Oczywiście handlowa i polityczna rola Gdańska w okresie nowożytnym oraz jego wcześniejsze uczestnictwo w Związku Hanzeatyckim były znaczące, acz nie do końca jednoznaczne w omawianym tu przez nas kontekście. Gdańscy kupcy i mieszczanie bardzo korzystali na utrzymywaniu relacji handlowych z Koroną i umożliwianiu jej eksportowania produktów rolnych. Gdańsk czerpał z tej wymiany w dwójnasób. Pierwszy jest dość oczywisty – poprzez pobieranie tzw. funtowego, a więc opłat za pośrednictwo. Drugi był już mniej znany i moralnie nie tak klarowny. Lokalni handlarze bardzo dbali o to, by zarobione na sprzedaży zboża fundusze w jak największej części zostawić na miejscu – w Gdańsku. Żerowali na szlacheckiej mentalności, nie było im więc trudno osiągnąć ten cel.
Jako handlowe centrum i okno na świat ówczesnej Polski Gdańsk na pewno miał czym przyciągać szlachciców, a co ważniejsze – ich pieniądze.
Zgadza się, a zadanie było o tyle łatwiejsze, że nietrudno było zwabić polskich panów różnorodnymi dobrami. Otóż szlachta polska była bardzo ceremonialna, godnościowa – lubiła się obnosić, żyć ponad stan. Zastaw się a postaw się. Trzeba było konsumpcją zaznaczyć swój status społeczny. Jeśli ktoś zdobył w Gdańsku niespotykane towary, to rósł później w oczach swojego otoczenia.
Liczyła się też przynależność do stanu szlacheckiego i związane z tym poczucie wyższości. Nawet najbogatszy chłop czy mieszczanin nie mógł się w jakikolwiek sposób równać z najbiedniejszym nawet panem. To byłoby uznane za najwyższą formę obrazy. Zresztą wszystkie te elementy są wyraźne w naszej kulturze po dziś dzień – wciąż nierzadko jesteśmy ceremonialni i godnościowi, obrażalscy.
Ale czy to coś złego? Był popyt, była i podaż – to są fundamenty kapitalizmu. Wtedy korzystali na tym kupcy, teraz sieci handlowe.
Działanie gdańskich kupców było dość krótkowzrocznie i z czasem sami ponieśli koszty takiej polityki. Tak dobrze i wygodnie handlowało im się z polskimi ziemianami, że stworzyli handlową monokulturę, opartą o produkty rolne pochodzące z Polski. Jak wiadomo, brak dywersyfikacji w biznesie nie jest zbyt mądrym posunięciem. Gdy przychodziły kolejne wojny niszczące Rzeczpospolitą, pojawiały się kolejne kryzysy, zaczęło brakować towaru na eksport. Od połowy XVII wieku wraz z Koroną zaczął więc tracić i Gdańsk. Do tego wszystkiego na wschodzie pojawiła się konkurencja w postaci Petersburga.
Gdańscy kupcy rozwijali stosunki handlowe ze szlachtą w duchu kultury kontraktu. Jednak z drugiej strony korzystali na polskiej ceremonialności i wybujałym poczuciu godności podobnie, jak dziś wykorzystują je sieci sprzedażowe.
Widzę tu pewną analogię między ówczesną sytuacją Rzeczpospolitej a dzisiejszym warunkami. Całkiem dynamicznie się rozwijaliśmy, ale opieraliśmy ten rozwój na pewnej monokulturze eksportowej. Obecnie nasz eksport jest oparty na podobnych mechanizmach – jest stosunkowo mało skomplikowany. Sporo na tym zarabiamy, ale też większość z dochodów konsumujemy.
A co jest dziś naszym hitem eksportowym? Też jest to żywność. Analogie są rzeczywiście dość czytelne. Wiemy, że historia lubi się powtarzać, choć z drugiej strony daje lekcje, z których możemy wyciągać wnioski na przyszłość. Miejmy nadzieję, że w tym wypadku uda nam się uniknąć popełnienia tych samych błędów i nie będziemy tak monokulturowi w biznesie.
A jak radziły sobie z tym inne kraje i miasta hanzeatyckie?
Oni przestawili swoje wektory handlowe także na inne grupy towarowe. Co istotne, inne miasta portowe nie były tylko ośrodkami handlowymi, ale też produkcyjnymi. To było bardzo ważne, bo wzbogacało ich system gospodarczy, ale też pokazywało inny, bardziej strategiczny sposób myślenia. U nas produkcja była bardzo słaba, nie obrośliśmy wtedy dużymi firmami. Był nawet taki moment, że Elbląg stanowił większy ośrodek przemysłowy niż Gdańsk.
A więc nawet pomimo funkcjonowania na Pomorzu tak znaczącego ośrodka miejskiego, jakim był Gdańsk, to nasze mieszczaństwo nie było aż tak kulturotwórcze, jak mogłoby się wydawać?
Wyznacznikiem prestiżu miasta jest to, czy posiada ono swój uniwersytet. Gdańsk nie miał takiego ośrodka, chociaż gdańszczan zdecydowanie było na niego stać. Dodatkowo było to miasto protestanckie, nie musiało więc konsultować takiej decyzji ze Stolicą Apostolską. Powstało Gimnazjum Akademickie u Świętej Anny, a to był już tylko krok od założenia uczelni wyższej. Gdańsk miał więc wszystkie argumenty ku temu, by stać się ośrodkiem uniwersyteckim.
Dlaczego posiadanie uniwersytetu było tak istotne?
Uniwersytet to miejsce reprodukcji i wzbogacania lokalnych elit. Nie mając u siebie tego rodzaju mechanizmu, trudniej było budować światłą klasę wyższą. Oczywiście, gdańszczanie mogli kształcić się gdzie indziej, z czego skwapliwie korzystali, ale to już nie to samo. Elity mają duże znaczenie, bo nadają ton i kierunek rozwoju, myślą długofalowo.
W ówczesnym Gdańsku nie powstał uniwersytet, który jest miejscem reprodukcji elit. To zubażało wartość gdańskiego mieszczaństwa i jego kulturotwórczą rolę.
A jaka była relacja Gdańska z tzw. interiorem? Jak gdańszczanie traktowali Pomorze?
Gdyby być nieco złośliwym to można by powiedzieć, że było to podejście quasi-kolonialne. Był np. taki moment, w którym w Tczewie postanowili założyć faktorię handlową na Wiśle. Dla Gdańska było to oczywiście niekorzystne, bo tworzyło konkurencję. Co zatem postanowiono? Wysłano tam żołnierzy, którzy roznieśli wszystko i przepędzili ludzi, po czym to wszystko… kupiono. Traktowano więc interior jako zaplecze, z którego się korzysta bądź nawet wykorzystuje. Brakowało jakichś szczególnych impulsów rozwojowych, które płynęłyby z miasta do regionu, choć oczywiście małe miasteczka i rolnictwo korzystało z gdańskiego rynku zbytu. Wyjątkiem były Żuławy, na których gdańszczanie posiadali swoje majątki ziemskie.
Relacja Gdańska z Pomorzem była więc dość skomplikowana. Zresztą jest taka po dziś dzień, choć dzisiaj dotyczy to nie tylko jednego miasta a całej metropolii. Czasami sarkastycznie śmieję się, że wieki minęły, a Gdańsk rzadko wychyla nosa poza obwodnicę. Elity trójmiejskie różnie reagują na to moje podśmiewanie, ale chyba coś w tym jest.
W regionie panowały wtedy stosunki feudalne.
Tak, ale pamiętajmy, że był to inny rodzaj feudalizmu niż ten, który panował na pozostałych ziemiach polskich. W Prusach Królewskich dominowało prawo chełmińskie, które wprowadzało specyficzne regulacje, choćby to, że majątek mogła dziedziczyć kobieta – stąd na Pomorzu mówimy, że ktoś się „wżenił” do gospodarstwa. Nie było tu też takiej magnaterii oraz wielkich majątków jak np. na wschodzie. Specyficzne było też to, że u nas własne majątki ziemskie mogły posiadać miasta i mieszczaństwo, podczas gdy w innych rejonach Rzeczpospolitej wyłącznie szlachta. Majątki miejskie były duże, dobrze zarządzane, a ich rozwój, także technologiczny, był o wiele bardziej intensywny. Sprzyjającą temu okolicznością był też fakt, że miasta były pojemniejszym rynkiem zbytu dla produktów rolnych. Do tego dochodziła jeszcze kwestia większego stopnia oczynszowania gospodarstw. U nas nie dominowała tak mocno pańszczyzna, jak to było w innych regionach.
Poza tym należy pamiętać, że mimo wszystko obecność Gdańska miała wpływ na kulturę – dzięki jego otwartości na świat szybciej docierały tu nowe idee, inne sposoby myślenia, wzorce kulturowe, także elementy kultury materialnej. To również miało znaczenie dla charakteru relacji społecznych, jakie panowały na Pomorzu. Podglebie dla bardziej uspołecznionego, wspólnotowego rozwoju było u nas z pewnością dobre.
Ale potem przyszły rozbiory.
Rozbiory to trudny temat! Ten okres nasza historiografia opisuje raczej w ciemnych barwach: przychodzi zewnętrzna, opresyjna siła i diametralnie zmienia stary porządek za pomocą aparatu ucisku.
Trzeba jednak powiedzieć, że z punktu widzenia Pomorza rzecz jest bardziej złożona i należy umiejętnie rozkładać akcenty, zwłaszcza że teraz pojawiają się głosy rewidujące dotychczasowe opinie. Krakowsku uczony Jan Sowa postawił dość kontrowersyjną tezę, która mówi, że rozbiory to była zmiana w jakimś sensie pozytywna. Dlaczego? Bo niosła ze sobą działania modernizacyjne, zmieniając powoli stosunki społeczne i wprowadzając nowy typ porządku.
Jak było na Pomorzu? Jan Karnowski pisał w jednym ze swoich tekstów, że W 1772 roku nie padł w Prusach Królewskich żaden strzał w obronie ojczyzny. Twierdził, że było to efektem tego, iż pozycja Rzeczpospolitej na Pomorzu była wówczas już bardzo słaba. Ale też pierwszy okres rozbiorczy miał dla naszego regionu fatalne skutki – ostry drenaż ekonomiczny ze strony państwa pruskiego, faktyczna blokada Gdańska i Torunia oraz ich odcięcie od polskiego rynku bardzo silnie uderzyło w ich gospodarkę. Do tego dochodziła wzajemna nieufność nowej władzy i lokalnych elit. A potem jeszcze wojny napoleońskie. Tu było bardzo trudne kilkadziesiąt lat. W dodatku pamiętać musimy, że zajęcie Pomorza w 1772 r. spowodowało, że znaleźliśmy się na uboczu polskiego oświecenia. Nas nie objęła praca Komisji Edukacji Narodowej, nie dotyczyła nas Konstytucja 3 Maja etc.
W tym kontekście trzeba jednak podkreślić, że w pamięci warstw ludowych Pomorza Rzeczpospolita Szlachecka nie kojarzyła się pozytywnie. A król pruski przyszedł i przeprowadził na początku XIX wieku reformę uwłaszczeniową. Co ważne, to było 2-3 pokolenia wcześniej niż na innych ziemiach polskich! I miało to fundamentalne znaczenie dla zmiany systemu gospodarczego, struktury społecznej i wreszcie mentalności mieszkańców Pomorza.
Czyli mówimy tu o zaborach jako o okresie modernizacji systemowej i kulturowej.
To jest coś, czego nie ma kompletnie w polskiej pamięci historycznej. Pojawia się co prawda od czasu do czasu w pomorskim dyskursie, ale ma raczej słaby wydźwięk, ograniczający się do wąskich kręgów akademickich zajmujących się historią naszego regionu czy szerzej – zaboru pruskiego. Myśmy się tego nigdy nie uczyli w szkołach. A to przecież było przejście od feudalizmu do kapitalizmu. Od stosunków poddańczych do kultury kontraktu, typowej dla kapitalizmu. Pomorze, a także Wielkopolska przeszły ten trening dużo wcześniej niż Królestwo Polskie czy Galicja.
Rozbiory był trudnym okresem, jednak wraz z zaborcą pruskim na naszych terenach pojawia się modernizacja. Następuje stopniowe przejście od feudalizmu do kapitalizmu. Pomorze i Wielkopolska przechodzą ten trening 2-3 pokolenia wcześniej niż inne ziemie Polski.
Na czym ten trening polegał, jakie mechanizmy tam zadziałały?
Pruski model zmiany nie polegał na rewolucji tylko na administracji i regulacjach. To były reformy odgórne, realizowane przez państwo. Trafnie określił to… Lenin, jako „pruską drogę do kapitalizmu”. Złożyło się na nią wiele różnych elementów, które właściwie objęły całość życia państwowego, społecznego, gospodarczego. W dodatku pamiętajmy, że reformy te były realizowane w warunkach powojennych – po wielkiej traumie wojen napoleońskich, gdy faktycznie państwo pruskie się rozpadło. Trzeba je było zbudować na nowo, ale już na innych podstawach.
Pierwsza z brzegu rzecz – wielka zmiana własnościowa połączona z fiskalizacją. Na początku XIX wieku na Pomorzu największym właścicielem ziemskim było państwo , gdyż na jego majątek składały się nie tylko dawne królewszczyzny, ale także majątek przejęty od skasowanych przez Prusaków zakonów. W roku 1808 rozpoczął się proces uwłaszczenia, czyli – jak byśmy powiedzieli dzisiaj – prywatyzacji własności państwowej. Dotychczasowy użytkownik ziemi królewskiej miał dwa wyjścia: albo zostaje jej właścicielem i spłaca podatek do specjalnego banku ziemskiego, albo musiał opuścić majątek. To była typowa cecha dla kapitalizmu: jeden właściciel jednej nieruchomości. Miał dwa tygodnie na podjęcie decyzji – koniec kropka. Potem przyszedł czas na dzielenie ziemi w majątkach szlacheckich. Najpierw oddzielano ziemię szlachcica od ziemi wiejskiej – zwykle z korzyścią dla tego pierwszego. Następnie rozdzielano ziemię pomiędzy gospodarzy we wsi.
To był bardzo skomplikowany i długotrwały proces, tym bardziej że z czasem dzielono nie tylko ziemię, ale także łąki, pastwiska, jeziora, lasy. Na Pomorzu nie było takiej sytuacji jaka opisana została w „Chłopach”, że cała wieś kłóci się ze szlachcicem o prawo własności do lasu. Tu wszystko było rozdzielone.
Gdy dochodziło do porozumienia i podziału ziemi następował cały proces: przychodził geodeta, dokonywano pomiarów i obliczano podatek, wytyczano nowe tereny pod gospodarstwa, nowe drogi etc. Towarzyszyła temu cała inżynieria finansowa. Już wtedy był rozdział między gospodarstwem produkcyjnym, a gospodarstwem domowym. W dużych gospodarstwach wszystko było policzone i skapitalizowane – każde jajko, które między nimi przechodziło było zaksięgowane, bo od tego płaciło się podatki. To jest kultura finansowa, prawna, fiskalna itd. O tym dzisiaj często zapominamy. Mówi się, że dzisiaj rolnicy nie mogą płacić podatków. A wtedy mogli?
Ale za ten trening kapitalistyczny zapłaciliśmy germanizacją.
Oczywiście, pruska machina kształciła w duchu kultury germańskiej. Ale jednak edukowała. Od 1825 roku w Prusach Zachodnich, czyli na naszych ziemiach, funkcjonował obowiązek szkolny. Co było tego efektem? Na początku XX wieku praktycznie nie ma już analfabetyzmu, co diametralnie różniło nas od innych regionów. Idąc dalej – co to oznacza? Ludzie potrafią czytać gazety i to nie tylko te niemieckie, ale też polskie. Przed I wojną światową „Gazeta Grudziądzka” miała ponad 100 tys. egzemplarzy nakładu! Dzięki masowym mediom możliwa jest masowa polityka. A więc do treningu kapitalistycznego dochodzi trening polityczny w niespotykanym wcześniej wymiarze. Nie gloryfikuję działań zaborcy, ale chcę zwrócić uwagę na to, że czasami warto spojrzeć na pewne sprawy z innej perspektywy, mniej emocjonalnie, co w naszym dyskursie politycznym czy historycznym rzadko się zdarza. Weźmy pod uwagę choćby fakt, że od 1871 r. w Niemczech były 5-przymiotnikowe wybory. Brali w nich udział także Polacy, którzy mieli rozbudowaną własną strukturę komitetów wyborczych. Przechodziliśmy więc także trening obywatelski.
W Prusach Zachodnich funkcjonował obowiązek szkolny. Co było tego efektem? Na początku XX wieku praktycznie nie ma już analfabetyzmu, co diametralnie różniło nas od innych regionów. Ludzie potrafili czytać gazety i to nie tylko te niemieckie, ale też polskie. Możliwa była zatem masowa polityka.
Wspominał Pan też o kwestii prawa.
Kultura prawna zaboru pruskiego też była czymś specyficznym, odmiennym niż w innych zaborach. Można oczywiście krytykować Prusaków za wykorzystywanie porządku prawnego do realizacji swoich celów politycznych, niemniej wartość etosu praworządności, jaki wnieśli na ziemie Pomorza jest niepodważalna. Dotyczyło to zarówno obrotu gospodarczego oraz prawa własności, jak i sądownictwa.
Często przedstawia się Drzymałę jako symbol oporu wobec zaborcy i zwycięstwa z opresyjnym systemem. Jest to prawda, ale jeśli zastanowimy się nad tym głębiej, to okaże się, że ten pijak i awanturnik, którym przecież był, został bohaterem narodowym dlatego, że wygrał przed sądem. W zaborze rosyjskim taka sytuacja była nie do pomyślenia. Tam nie było systemu prawnego, który umożliwiałby dochodzenie swoich racji reprezentantowi podbitego narodu. Ludzie uczyli się, że można spory załatwiać w sposób cywilizowany, nie siłowy, że umów się przestrzega i dotrzymuje słowa. To było bardzo ważne z punktu widzenia kultury kontraktu.
Drzymała był nie tylko symbolem oporu wobec zaborcy. Jego przykład pokazywał też, że można spory załatwiać w sposób cywilizowany, nie siłowy, że umów się przestrzega i dotrzymuje słowa. To było bardzo ważne z punktu widzenia kultury kontraktu.
Można odnieść wrażenie, że przebywanie pod zaborem pruskim było niczym trafienie do krainy mlekiem i miodem płynącej, co nie było chyba do końca prawdą. było.
Naturalnie, to nie była ziemia obiecana. Funkcjonowaliśmy w końcu w ramach obcego tworu państwowego, obcej kultury, w niektórych okresach bardzo opresyjnej i skoncentrowanej na działaniach asymilacyjnych. Chcę jednak zwrócić uwagę na niektóre pozytywne skutki tego stanu, szczególnie w kontekście pewnych barier mentalnych, o których dzisiaj tyle się mówi. Okazuje się bowiem, że w naszej pomorskiej tradycji jest wiele elementów, które te braki czy niedostatki mogłyby wypełnić.
Mówimy np. o tym, że nie potrafimy współpracować, jesteśmy wsobnymi indywidualistami i że wynika to z faktu, że interesował nas tylko nasz folwark i nic więcej. Moja chata z kraja. Jeśli spojrzymy jednak na to, co działo się w zaborze pruskim, to zobaczymy, że gospodarczo staliśmy się nie folwarkiem tylko spółdzielczością, której podstawą jest właśnie oddolna aktywność, samoorganizacja i współpraca. Rzadko o tym myślimy, a to jest nasze dziedzictwo, do którego możemy się odwoływać.
Dlaczego na Pomorzu pojawił się ruch spółdzielczy?
Zacznę od tego, że reformy uwłaszczeniowe zmieniły strukturę społeczną. Szlachta stała się ziemiaństwem, a ponadto powstała warstwa bogatych rolników, zwanych gburami, którzy z czasem zaczęli produkować na potrzeby rynku. Na Pomorzu mówimy: gbur to mu, a gburzy to była „kość pacierzowa” społeczeństwa pomorskiego. Dla nich najważniejszym dobrem była ziemia, a mniej więcej w połowie XIX wieku zaczęła się na ziemiach zaboru pruskiego walka o nią. Ziemia była wówczas głównym środkiem produkcji i najważniejszym zasobem. Te pierwsze dekady po uwłaszczeniu przyniosły upadek i parcelację wielu majątków, także dlatego, że wiele z nich popadało w długi, zalegały z odsetkami bakowymi – ziemianie uczyli się dopiero nowego sposobu gospodarowania. jawniło się wtedy to, o czym wspomniałem wcześniej, że kultura folwarku nie uczyła dobrego zarządzania majątkiem. Efektem tego było oczywiście przechodzenie ziemi w ręce pruskiego fiskusa, o którym mówiono, że to tzw. „zielony wywłaszczyciel”. Co zatem robić? Ano samoorganizować się.
Jest mało kapitału, Niemcy go tu nie lokowali, a jeśli się na to decydowali, to używali go do zdobycia przewagi ekonomicznej. Więc Pomorzanie i Wielkopolanie organizują go oddolnie: pojawiają się banki ludowe. Mówi się o tym, że historycznie jesteśmy skazani na deficyt rodzimego majątku, a ja twierdzę, że wcale nie musi tak być. Spółdzielczość kapitałowa była odpowiedzią na te braki. Niemieckie firmy pożyczkowe nie pożyczały pieniędzy polskim firmom czy gospodarstwom, a alternatywę stanowiła lichwa, która strawiła dużą część polskiej własności. Jeśli z jednej strony chcieliśmy chronić się od lichwy, a z drugiej strony mieć środki na walkę o ziemię, musieliśmy postawić na wspólne budowanie ich od dołu.
Skoro więc potrafiliśmy akumulować kapitał w warunkach skrajnie niesprzyjających, to dlaczego miałoby się to nie udać i dziś? To wymaga aktywności, olbrzymiej pracy, ale też wzajemnego zaufania, że jeden drugiego „nie przekręci”. Gra szła wtedy o dużą stawkę, ale dzisiaj też przecież walczymy o wysokie cele – o rozwój, o lepszą przyszłość. Wtedy potrafiliśmy się zorganizować na zasadzie współpracy nie tylko w spółkach zarobkowych, ale też handlowych i produkcyjnych. Stworzyliśmy ogromny ruch samokształceniowy, liczne towarzystwa i organizacje kulturalne, niezwykle ważne, bo na Pomorzu nie było szkoły polskiej, o czym też często zapominamy. A więc potrafiliśmy się bardzo dobrze zorganizować!
Mówimy np. o tym, że nie potrafimy współpracować, co jest efektem postfolwarcznej przeszłości. Jednak ziemie Prus Zachodnich stały się nie folwarkiem tylko spółdzielczością, której podstawą jest oddolna aktywność, samoorganizacja i właśnie współpraca. Rzadko o tym myślimy, a to jest nasze dziedzictwo, do którego możemy się odwoływać.
Często mówi się o tym, że potrafimy się mobilizować w okolicznościach zagrożenia. W tym wypadku postawiliśmy się zaborcy. Czy potrzeba nam wroga, by się jednoczyć?
Nie wiem, czy możemy tu mówić o regule. Oczywiście wtedy to wszystko działo się w warunkach ostrej konkurencji z potężnym państwem i gospodarką. Nierzadko tę walkę nazywa się przecież najdłuższą wojną nowoczesnej Europy. Trzeba dodać, że na Pomorzu przed I wojną światową nie mieliśmy wielu atutów gospodarczych – brakowało wielkich centrów przemysłowych. Gdańsk był często marginalizowany, np. pod względem dostępności transportowej – późno dostał połączenie kolejowe, które było warunkiem koniecznym rozwoju. Królował tu drobny przemysł, małe firmy o charakterze rolno-spożywczym. Na tle zachodnich prowincji Niemiec byliśmy zacofani, natomiast w porównaniu do innych zaborów – wyglądaliśmy lepiej. Wspólnie potrafiliśmy wykorzystać te zasoby, jakie mamy, by się wzmocnić gospodarczo, politycznie i społecznie.
Dzisiaj też musimy sobie radzić w warunkach bardzo ostrej konkurencji – tyle że odbywa się ona na poziomie globalnym. Tutaj też istotny, choć chyba jeszcze nie do końca uświadomiony, jest czynnik wspólnotowy, bo na wielu rynkach trudno jest konkurować samodzielnie.
To ciekawe, że Pan o tym wspomina, bo wtedy też konkurowaliśmy globalnie! Co więcej współpraca Pomorzan była odpowiedzią nie tylko na presję pruską, ale też na globalny napór kapitalistyczny, który odczuwali także Niemcy. Oni też budowali mechanizmy kooperacji na swoich ziemiach, w które siłą rzeczy wciągali i nas.
Ludność z Pomorza emigrowała w celach zarobkowych nie tylko do zachodnich Niemiec, ale też za wielką wodę. Były więc globalne transfery siły roboczej i kapitału. Mówi się, że obecna globalizacja to rewolucja komunikacyjna, edukacyjna, tożsamościowa, a tak naprawdę my to już wszystko przećwiczyliśmy. Jesteśmy spóźnionym uczestnikiem obecnej globalizacji, a uczestniczyliśmy w jej wcześniejszej odsłonie, więc w sensie historycznym nie jest to dla nas aż takie novum.
Emigracja zarobkowa jest więc kolejną analogią z teraźniejszością. Dzisiaj widzimy ją przede wszystkim jako problem, który nam doskwiera – młodzi i zdolni wyjeżdżają, pracują na rozwój innych krajów. Co prawda częściowo pieniądze zarobione na obczyźnie trafiają z powrotem do Polski, ale wydajemy je przede wszystkim na bieżącą konsumpcję, realizowaną głównie za pośrednictwem zagranicznych producentów i sieci handlowych.
Doświadczenie ówczesnej emigracji jest zgoła odmienne. Owszem, środki finansowe trafiały z powrotem do nas, ale pożytkowano je w odmienny sposób, przeznaczając na spółki parcelacyjne, na zakup ziemi, która była podstawowym środkiem produkcji. Jeśli dzisiaj te same pieniądze wydawane byłyby na zakładanie nowych czy też rozwój istniejących już firm, a nie na samochody czy telewizory, to pewnie nasze postrzeganie zjawiska emigracji byłoby nieco inne.
W latach zaboru środki finansowe z emigracji trafiały do nas, ale przeznaczano je na spółki parcelacyjne, na zakup ziemi, która była podstawowym środkiem produkcji, a nie jak dzieje się to dziś – na konsumpcję.
A więc cały czas ciężka pozytywistyczna praca organiczna, a nie romantyczne zrywy i powstania.
Jeśli w Polsce dyskutujemy o tradycjach pozytywistycznych, to często przez pryzmat warszawskiej publicystki. A na Pomorzu i w Wielkopolsce mieliśmy pozytywizm dwa pokolenia wcześniej i to nie w kategoriach inteligenckich rozważań, tylko realnej roboty.
Co do zrywów powstańczych to nie do końca się zgodzę, bo mieliśmy przecież Powstanie Wielkopolskie w 1918 roku. Jedyne wygrane polskie powstanie. Wystąpienie tzw. „trzeźwych romantyków”, którzy nie porywali się z motyką na słońce, tylko mozolnie pracowali nad wzmocnieniem polskich struktur, polskiego kapitału oraz tożsamości. Uderzyli, kiedy przyszła odpowiednia chwila. To pozwoliło odzyskać nie tylko Wielkopolskę, ale też Pomorze i rzuciło zupełnie nowe światło na zachodnie ziemie Polski.
Dzisiaj mamy martyrologiczny kult Powstania Warszawskiego, a ja twierdzę, że co najmniej równie mocno powinniśmy czcić wielkopolskich powstańców. Oni stworzyli wzorzec rewolty przygotowywanej, etapowanej i co najważniejsze skutecznej, bo zwycięskiej.
O tradycjach pozytywistycznych dyskutujemy często przez pryzmat warszawskiej publicystki. A na Pomorzu i w Wielkopolsce mieliśmy pozytywizm dwa pokolenia wcześniej i to nie w kategoriach inteligenckich rozważań, tylko realnej roboty.
Ciąg dalszy w kolejnej części rozmowy, która zostanie opublikowana już za dwa tygodnie.