Stąsiek Sławomir

O autorze:

- czyli o uniwersytetach Bolka i Lolka, mordoklejkach i zaświadczeniach do WKU Ekonomia stała się modna. Uczelnie wyższe prześcigają się w otwieraniu nowych kierunków, które w swej naturze są podobno ekonomiczne. Zlepek szalenie interesujących wyrazów w ich nazwach ma za zadanie wabić przyszłych studentów i przekonać ich, że powinni podjąć się trudu studiowania, bo perspektywy będą przed nimi wielkie. Licea ogólnokształcące oferują w siatce godzin przedmiot "podstawy przedsiębiorczości", zaś szkoły o profilach ekonomicznych przeżywają mały boom. Być ekonomistą to znaczy - według społecznej percepcji - mieć zapewniony dostatni byt. Doświadczenie w nauczaniu przedmiotów ekonomicznych w różnych typach szkół i na różnych szczeblach edukacji pozwala mi stwierdzić, że percepcja ekonomii - zarówno ze strony uczniów/słuchaczy/studentów, jak i nauczycieli/wykładowców - może służyć za "papierek lakmusowy" całego systemu edukacji i oświaty. Można ujrzeć efekty reform, zmiany mentalności i świadomości społeczeństwa (szczególnie młodzieży), kształtowanie się nowych postaw i zachowań - krótko mówiąc, przyjrzenie się percepcji ekonomii z różnych perspektyw może pomóc w ocenie całego systemu edukacji, jego mocnych stron, ale także niedorzeczności w nim tkwiących. Postrzeganie ekonomii rozpatrzę z sześciu odrębnych perspektyw. Pierwsza dotyczy uczniów liceów ogólnokształcących, druga uczniów dziennych szkół zawodowych. Nie mogę pominąć słuchaczy zawodowych szkół wieczorowych. Kolejną grupą będą ci, którzy ekonomii uczą - nauczyciele i wykładowcy. Na koniec pozostają decydenci odpowiedzialni za paragrafy, programy i inne dokumenty, bez których mielibyśmy (?) na rynku nauczania ekonomii organizacyjne i programowe zamieszanie. Licealiści są chętni do współpracy z nauczycielami przedsiębiorczości. Wnikliwie analizują prezentowany przez pedagogów materiał. Poszukują informacji poza podręcznikiem i lekcją. Ich percepcja ekonomiczna zasługuje na pochwałę. Odbierają bodźce i pozwalają, aby na nich oddziaływały. Tworzy się w ich umysłach konstrukcja prawidłowego funkcjonowania człowieka ekonomicznego, który analizuje, co mu się opłaca, jakich ma dokonywać wyborów w celu maksymalizacji swojej użyteczności. Nie chciałbym jednak przedstawiać zbyt wyidealizowanego obrazu liceów ogólnokształcących. Zdarzają się licea gorsze i lepsze - mam tu na myśli wymagania edukacyjne stosowane przez nauczycieli, liczbę punktów uzyskiwanych przez uczniów na testach kompetencji, na podstawie których są przyjmowani do danej szkoły. Zasada jest jednak bardzo czytelna - im wyższy próg punktowy, tym bardziej koncepcyjna młodzież i nadzieja na większą siłę oddziaływania procesu dydaktycznego. Dzienne szkoły zawodowe kojarzą się w kręgach ludzi odpowiedzialnych za nauczanie z marnym poziomem. Myślę, że zaskoczę jednak wszystkich czytających ten tekst stwierdzeniem: percepcja ekonomiczna uczniów tych szkół jest w warstwie praktycznej wzorcowa. Doskonale odnajdują się na rynku dóbr konsumpcyjnych. Potrafią błyskawicznie przeliczyć, która taryfa, u którego operatora sieci komórkowych jest dla nich korzystniejsza. Gdzie kupić telefon, jak go sprzedać, aby zarobić? Gdzie są najlepsze hamburgery? W którym miejscu zrealizować kupon na darmowy napój serwowany do fast-foodów? Nie odbieram tej umiejętności szkolniakom z liceów ogólnokształcących. Wiem jednak, że myślą bardziej perspektywicznie, chcą studiować, budują swoją przyszłość ekonomiczną od podstaw. Cały obraz pozytywnego postrzegania uczniów szkół zawodowych zaćmiewają chamstwo, ignorancja, olewactwo, które są w modzie, ich modzie. Próba przekonania ich do tego, aby myśleli o swojej przyszłości w aspekcie ekonomicznym, często kończy się porażką - durne zachowanie lidera grupy w klasie nie pozwala "dzieciakom" na przedstawienie własnej koncepcji rozwoju zawodowego. Boją się ośmieszenia, upokorzenia ze strony innych. Jak wydobyć tkwiące w nich talenty i umiejętności? Co zrobić, aby pobudzić ich do twórczego, ekonomicznego myślenia? Chyba tylko cukierek krówka mordoklejka dla grupowego destruktora pozwoliłby na wydarcie pięciu minut efektywnej pracy. Cała mądra dydaktyka bierze tutaj w łeb. Wieczorowe szkoły zawodowe to zderzenie rzeczywistości gospodarczej z materiałem książkowym. Usystematyzowane wiadomości, opisane językiem naukowym, nie odpowiadają prostocie działań, które podejmują na co dzień słuchacze. Percepcja ekonomiczna uczęszczających tam ludzi jest dość specyficzna. Jedni chcą zdobyć wiedzę i potrzebne umiejętności do wykonywania pracy zawodowej, awansu i możliwości dalszego kształcenia się. Wstają o piątej rano, pracują przez osiem godzin, często za niewielkie pieniądze. Regularnie uczestniczą w zajęciach, notują. Wykradają każdą wolną chwilę na przyswojenie sobie zadanego materiału. W ich oczach widać zmęczenie a jednocześnie determinację w realizacji przyjętych na siebie obowiązków. Taka postawa zasługuje na uznanie. Inni zapisują się na miesiąc do szkoły tylko po to, aby otrzymać zaświadczenie do WKU (dla niewtajemniczonych: Wojskowa Komenda Uzupełnień), a tym samym odroczenie od odbywania zasadniczej służby wojskowej lub papierek z pieczątką szkoły do ZUS, co daje im możliwość pobierania świadczeń pieniężnych. Ta grupa ludzi nie zasługuje na pochwałę. Jednak tylko ignorant ekonomiczny nie zauważy, że ich rozumowanie jest w stu procentach "prawidłowe". Wykorzystują dostępne opcje w dogodny dla siebie sposób, czerpiąc z tego korzyści. Te opcje stwarza system. Nauczyciele przedmiotów ekonomicznych w szkołach średnich są postrzegani przez ogół społeczeństwa jako życiowi nieudacznicy. Nie pasują do przyjętego stereotypu ekonomisty, czyli człowieka, który zarabia wielkie pieniądze, kieruje olbrzymimi korporacjami, posiada platynową kartę kredytową. Na szczęście jest jeszcze coś, co nazywamy pasją nauczania, tworzenia, wychowywania. Skłamałbym, twierdząc, iż wszyscy kierują się tymi przesłankami. Bywają w tym zawodzie ludzie głupi, nieuczciwi, nieudolni. Jednak wszystkie te grupy mają swój "własny świat" percepcji ekonomicznej. Nic nie robić, a zarobić i jeszcze ponarzekać. Czegoś nauczyć, kogoś wychować i zarobić. Tutaj należy powiedzieć - nauczyciele nie zarabiają aż tak małych pieniędzy. Zdaję sobie sprawę, iż to stwierdzenie to wkładanie kija w mrowisko. Nie obawiam się jednak ukamienowania czy koleżeńskiego ostracyzmu. Czekam na polemikę w tej sprawie. Pozostając przy ekonomicznej percepcji, należy podkreślić, że nauczyciel odegra swoją rolę przewodnika ekonomicznego ucznia tylko wtedy, jeżeli sam będzie potrafił się poruszać w świecie mechanizmu rynkowego. Powinien także unikać zabarwiania prezentowanej wiedzy i umiejętności o czynniki: religijny, polityczny i osobisty. Ostatnimi czasy powstało wiele szkół wyższych, które w znaczący sposób przyczyniają się do podniesienia wartości współczynnika skolaryzacji w naszym kraju. Potocznie uczelnie takie nazywane są "uniwersytetami Bolka i Lolka". Nazwa śmieszna i lekceważąca, coś jednak w tym jest, bowiem z rozwojem szkolnictwa wyższego nie idzie w parze adekwatny wzrost liczebności kadry naukowej, która na tych uczelniach wykłada. Prowadzi to do uprawiania chałtury - czytaj: zarabiania całkiem pokaźnych pieniędzy przez nauczycieli akademickich, mającymi określone stopnie naukowe. Jest powszechnie wiadome, że uczelnia prywatna musi posiadać określoną liczbę profesorów, doktorów itp. Wieloetatowość prowadzi do rozdrabniania się w przekazywaniu wiedzy na wielu wykładach, ćwiczeniach, których ludzie ci nie są w stanie poprowadzić rzetelnie. Mają mało czasu na bezpośredni, indywidualny kontakt ze studentami. Wykładowcy kierują się chęcią dostatniego życia. Oczekują odpowiedniej dywidendy za pracę, którą włożyli we własny rozwój intelektualny. To znakomity przykład rozwiniętej, osobniczej, "egoistycznej" percepcji ekonomicznej - tylko pogratulować. Pozostała mi jeszcze jedna warstwa do omówienia - urzędnicy i politycy, słowem decydenci. Chodzi mi o tych, którzy mają administracyjny wpływ na kształtowanie percepcji ekonomicznej w szkolnictwie. Toniemy w ryzach niepotrzebnie zapisanego papieru, który potocznie nazywany jest sprawozdaniami, badaniami, relacjami, opisami. Otaczają nas paragrafy, ustawy, rozporządzenia, postanowienia. A wszystko w znacznym stopniu oderwane od rzeczywistości. Jak mamy przekonać tych u góry, iż najważniejszą sprawą w edukacji jest wzajemne skorelowanie potencjału intelektualnego uczniów z potrzebami rynku, możliwościami technicznymi szkół, wizją pracy nauczycieli i swobodą ich działania? Zestawienie tych czynników w odpowiednich proporcjach dawałoby możliwość wyłuskania z umysłów uczniów, słuchaczy, studentów wszystkiego tego, co najlepsze w aspekcie myśli przewodniej felietonu. Na czym polega percepcja ekonomiczna pracy urzędnika? Może na wykazywaniu się przed przełożonym tabelkami zawierającymi zestawienia liczb, które stworzył perfekcyjnie w arkuszu kalkulacyjnym. Nie - tu pewnie chodzi o kolejne zreformowanie czegoś w oparciu o własną wizję, która nie będzie konsultowana ze środowiskiem najbliższym uczniowi, czyli nauczycielami, nie wspominając o rodzicach. A może chodzi o zaoszczędzenie środków finansowych - twórzmy klasy 40-50-osobowe! Takie interpretacje mnie przerażają. Oddycham jednak z ulgą i widzę znaczące, pozytywne zmiany w świadomości ekonomicznej polityków, urzędników. Wprowadzili nauczanie podstaw przedsiębiorczości do liceów ogólnokształcących. Zwiększyli belfrom swobodę wyboru programów nauczania i wykorzystywanych podręczników. Coraz częściej zdają sobie sprawę, że inwestowanie w wykształcenie społeczeństwa przynosi wymierne efekty dla gospodarki, podnosi prestiż polskiego społeczeństwa na arenie międzynarodowej.

Skip to content