Prof. Mariusz Orłowski jest wykładowcą i badaczem fizyki półprzewodników Virginia Tech w Stanach Zjednoczonych. Od 1984 do 2008 r. pracował w przemyśle półprzewodnikowym w firmach Siemens, Motorola, STMicroelectronics i Freescale w USA, Niemczech, Francji i Rosji. Członek Rady Programowej Kongresu Obywatelskiego.
O autorze:
Pierwsza część wywiadu dostępna jest pod tym linkiem.
Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.
Kryzys dotknął również i chińską gospodarkę – czy w Państwie Środka mamy dziś do czynienia z podobnymi, co w Europie zabiegami mającymi na celu utrzymanie konkurencyjności, czy nawet ratowanie rodzimych firm? W reakcji na pandemię państwa Zachodu, włącznie z Polską, wytaczają miliardowe programy ratunkowo‑stymulacyjne, różnego rodzaju tarcze ochronne oraz szeroką pomoc społeczną. Nie ma co im się dziwić – gdyby nie podjęły takich działań, władze nie miałyby szans na demokratyczną reelekcję. Nagle więc w budżetach znalazły się astronomiczne kwoty, które rzuca się pośród obywateli i podmioty gospodarcze niczym confetti podczas zabawy karnawałowej, jakby jutra miało nie być. Podejście chińskie jest zgoła odmienne – nie ma tam żadnych tarcz ochronnych ani programów stymulacyjnych dla poszkodowanych branż, jak miało to jeszcze miejsce w 2008 r. w następstwie kryzysu finansowego. Nowa, postpandemiczna strategia Chin jest inna i opiera się na trzech fundamentach. Czego one dotyczą? Pierwszym jest „ucieczka w przyszłość”, polegająca na ogromnych inwestycjach w nowoczesne technologie, w tym ze ścisłym powiązaniem technologii cywilnych z wojskowymi. Główny nacisk będzie w tym kontekście kładziony na konwergencję technologii, czyli na współdziałanie ze sobą najnowszych rozwiązań technologicznych. Drugi priorytet wiąże się z pobudzeniem wewnętrznej konsumpcji (na bazie inwestycji z pierwszego punktu) w celu zbudowania olbrzymiej klasy średniej z wysokimi kompetencjami technologicznymi. Trzeci fundament natomiast to rozbudowa Nowego Jedwabnego Szlaku (NJS) oraz związane z nią rozwijanie sieci handlowej z blisko 100 państwami w Afryce, Ameryce Łacińskiej, Azji Południowo‑Wschodniej czy Europie Wschodniej. Okazji do nawiązania relacji biznesowych będzie wiele – wszak NJS zakłada budowę m.in. dróg, kolei, gazociągów, wodociągów, trakcji elektrycznych, portów morskich oraz lotniczych. Warto też zauważyć, że projekt ten znalazł miejsce nawet w zapisach chińskiej konstytucji. Patrząc na punkt pierwszy – Chiny chcą zatem finalnie przejść od imitacyjnego do innowacyjnego modelu konkurowania i stać się technologicznym trendsetterem świata? Owszem – w tym celu już w 2017 r. powstała agencja CCMID (Central Commission for Integrated and Civil Development) zorganizowana na wzór podobnego typu instytucji amerykańskich (DARPA, DIU) oraz japońskich (MITI). Otrzymuje ona z chińskiego budżetu wielkie dotacje na cel ścisłego zintegrowania technologii cywilnych z wojskowymi, do tego stopnia, że przestajemy je rozróżniać. Dzisiejsze – na szczęście – niemilitarne działania wojenne są w pełnym toku, ogarniając wszystkie aspekty społeczeństwa, włącznie z wojną psychologiczną i kampaniami dezinformacyjno‑konfliktotwórczymi. Stajemy się zatem uwikłani w de facto „wojnę totalną po cichu” – dotyczącą każdego niemal aspektu funkcjonowania społeczeństwa, a której zarazem przeważająca część ludzi nie jest świadoma.W tym duchu do działań wojennych można podciągnąć samą sprawność w zarządzaniu własnym społeczeństwem. W 2014 r. Chiny wprowadziły Social Credit System (SCI), czyli system oceny obywateli, który można przetłumaczyć eufemistycznie jako System Zaufania Społecznego. Zaplanowano, że w tym roku obejmie on swoim zasięgiem wszystkich obywateli Państwa Środka. W praktyce doprowadzi to do tego, że każdy z nich będzie sprawdzany przez państwo pod kątem m.in. codziennych zakupów, nawyków, zachowań w miejscach publicznych, wywiązywania się ze zobowiązań, kontraktów, umów itp. Wszystkie te zachowania będą następnie poddawane ocenie determinującej, czy dana osoba jest godną zaufania. Obywatele uznani za uczciwych będą mogli cieszyć się dodatkowymi przywilejami, a ci, których uczciwość zostanie poddana w wątpliwość, spotkają się z różnego rodzaju ograniczeniami. Taki system może zachodniego człowieka przerażać… Może, choć to, co w krajach Zachodu napawa obawą przed orwellowskim scenariuszem, w Chinach traktowane jest jako pozytywna innowacja – i to z zupełnie racjonalnych przesłanek. Chińczycy należą do społeczeństw o bardzo niskim kapitale społecznym – zaufaniem darzy się tam zazwyczaj jedynie bliskich członków rodziny. Dlatego też SCI jest przez wielu z nich postrzegany jako narzędzie służące podnoszeniu obiektywnie weryfikowanego stopnia wzajemnego zaufania dla lepszego funkcjonowania całego społeczeństwa. Chińskim władzom wprowadzającym SCI chodzi przede wszystkim o jeszcze większe zdyscyplinowanie społeczeństwa? To przy okazji – kluczowej wagi nabiera jednak moim zdaniem kwestia danych. Zbieranie tak niesamowitej ilości informacji, w dodatku wieloaspektowych i ściśle skorelowanych, stwarza unikatowy cyfrowy ekosystem doskonały do rozwijania sztucznej inteligencji (AI) oraz uczenia maszynowego. W tych obszarach czeka nas wielki wyścig technologiczny podobny do wyścigu miedzy Związkiem Radzieckim i Stanami Zjednoczonymi o to, kto pierwszy wyląduje na Księżycu. Z tą jednak różnicą, że o ile tamta rywalizacja była czysto prestiżowa, o tyle dziś uzyskanie prymatu w AI może oznaczać kontrolę nad resztą świata. Zasadnicze pytanie w tym kontekście brzmi: czy Chiny stać na własną innowację? Od odpowiedzi na nie ważą się tak właściwie losy Zachodu.Dzisiejsze – na szczęście – niemilitarne działania wojenne, jak np. wojna psychologiczna czy kampanie dezinformacyjno‑konfliktotwórcze, są w pełnym toku. Stajemy się zatem uwikłani w de facto „wojnę totalną po cichu” – dotyczącą każdego niemal aspektu funkcjonowania społeczeństwa, a której zarazem przeważająca część ludzi nie jest świadoma.
Czeka nas zatem nowa zimna wojna? Zauważmy, że po rozpadzie Związku Radzieckiego aż do 2016 r. postęp technologiczny miał miejsce głównie w sektorze cywilnym. W samych Stanach Zjednoczonych w tym okresie mieliśmy do czynienia głównie z wdrażaniem innowacji cywilnych do potrzeb wojskowych. Od kilku lat – w dużej mierze ze względu na napięcia chińsko‑amerykańskie – głównym źródłem innowacji technologicznych tak w USA, jak również i w Chinach, ponownie staje się kompleks wojskowo‑obronny. Innowacje technologiczne znowu więc znacznie przyspieszą. Sądzę, że już niebawem na lata 1992‑2016 będziemy patrzyli jako na ćwierćwiecze szczególnej wolności, szeroko otwarte okno, które dziś zaczyna się zamykać. Obawiam się, że współczesna rywalizacja może być znacznie ostrzejsza i niebezpieczniejsza niż podczas pierwszej zimnej wojny. ZSSR nigdy nie stanowił bowiem dla USA poważnego wyzwania gospodarczego. Oprócz tego, z perspektywy amerykańskiej zmieniły się dziś jeszcze dwie kluczowe rzeczy – znacznie słabsze niż w II połowie XX w. są: kondycja społeczeństwa oraz siła gospodarki w odniesieniu do reszty świata. Ogromne problemy społeczne Stanów Zjednoczonych tylko w ostatnim czasie obnażyła zarówno pandemia, jak również zamieszki po zabójstwie George’a Floyda. Owa słabość komplikuje swobodę geopolitycznej „gry” Stanów Zjednoczonych. Zbyt ostra i gwałtowna konfrontacja z Państwem Środka mogłaby doprowadzić do depresji gospodarczej w Chinach, co pociągnęłoby dalszą destabilizację amerykańskiego społeczeństwa oraz gospodarki. Przy obecnej globalnej sieci powiązań uderzenie w Chiny trafia bowiem rykoszetem w cały Zachód, a szczególnie w USA.W obszarach sztucznej inteligencji oraz uczenia maszynowego czeka nas wielki wyścig technologiczny podobny do wyścigu o to, kto pierwszy wyląduje na Księżycu. Zasadnicze pytanie brzmi: czy Chiny stać na własną innowację? Od odpowiedzi na nie ważą się tak właściwie losy Zachodu.
Jaka w całej tej grze może być rola i miejsce Europy? Wobec zaostrzonej chińsko‑amerykańskiej rywalizacji sytuacja Europy wydaje się być przesądzona. Szczególnie mając na uwadze wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej oraz zachowawczą postawę Niemiec, myślących przede wszystkim w kategoriach zabezpieczenia swojej hegemonistycznej pozycji na Starym Kontynencie w tradycyjnych gałęziach gospodarki. W takiej sytuacji doszlusowanie do technologicznej czołówki świata wydaje się być po prostu poza zasięgiem. Dość powiedzieć, że nawet w przemyśle motoryzacyjnym, stanowiącym dumę Niemców i podziw świata, nasi zachodni sąsiedzi nie nadążają już za rozwojem technologicznym. Świadczy o tym chociażby niedawny artykuł opublikowany we „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, jednym z wiodących niemieckich mediów, gdzie wskazano, że oferta rodzimych koncernów samochodowych w segmencie aut elektrycznych jest wysoce niekonkurencyjna w porównaniu chociażby z ofertą amerykańskiej Tesli – tak pod względem ceny, jak i technologii. Tutaj daje się zresztą zaobserwować ciekawa relacja: Stany Zjednoczone są w posiadaniu wysoko innowacyjnej technologii, ale duża część społeczeństwa amerykańskiego znajduje się w prekariacie. Odwrotnie jest w Niemczech: tu społeczeństwo jest zamożne, mniej zróżnicowane dochodowo oraz sprawniej „zarządzane”, ale niemiecka technologia dezaktualizuje się z dnia na dzień. Czy możliwy jest zatem technologiczny, ale również i polityczny sojusz Europy z bliskimi kulturowo Stanami Zjednoczonymi? W tym momencie wydaje się to być jedyną sensowną alternatywą. Jej realizacja nie będzie jednak łatwa – szczególnie biorąc pod uwagę niemieckie, francuskie oraz włoskie interesy związane z atrakcyjną z ich perspektywy wymianą handlową z Chinami, a także Rosją (Nord Stream II jest tego symbolicznym przykładem). Handel, produkcja i nowoczesne technologie to jednak przecież nie wszystko. Od zawsze mówiło się, że ogromną przewagą szeroko pojętego Zachodu jest także indywidualna wolność czy szeroka możliwość zaspokajania konsumenckich potrzeb. Zagrażające światu zachodniemu Chiny takich atrybutów jednak nie posiadają… Niewykluczone, że ten zestaw wartości ulegnie zmianie. Wydaje się bowiem, że świat będzie zmierzał do bardziej autorytarnych rządów i ściślej nadzorowanych, odpowiednio „przebudowanych” społeczeństw. Wynika to nie tylko z samej chińsko‑amerykańskiej rywalizacji, lecz również z wymogów bezpieczeństwa wewnętrznego, z ekonomicznych korzyści, z kryzysu społecznego obecnego nie tylko w USA, lecz de facto w całym świecie zachodnim, jak również z potrzeb dotyczących rozwoju technologicznego. Jaka jest konotacja pomiędzy budowaniem autorytaryzmów a rozwojem technologicznym? Pandemia koronawirusa doskonale pokazała napięcie pomiędzy indywidualną wolnością a zbiorową odpowiedzialnością. Wiele wskazuje na to, że zakres indywidualnej wolności będzie się pomniejszał na rzecz kolektywnej odpowiedzialności reglamentowanej i nadzorowanej przez władze. Pomyślmy chociażby o kwestii potencjalnych przymusowych szczepień na koronawirusa i przywilejów czy interdyktów związanych z potwierdzeniem zaszczepienia lub jego braku.Słabość amerykańskiego społeczeństwa komplikuje swobodę geopolitycznej „gry” Stanów Zjednoczonych. Zbyt ostra i gwałtowna konfrontacja z Państwem Środka mogłaby doprowadzić do depresji gospodarczej w Chinach, co pociągnęłoby dalszą destabilizację amerykańskiego społeczeństwa oraz gospodarki.
Co więcej, mamy już przykłady na to, że walka z wirusem może być dalece bardziej skuteczna przy użyciu smartfonowych aplikacji, które śledzą i rejestrują miejsca naszego pobytu oraz rozpoznają osoby, z którymi się fizycznie kontaktowaliśmy. Innym pomysłem są rozważania dotyczące wycofania banknotów i monet oraz używania wyłącznie pieniądza cyfrowego. Wówczas każda nasza transakcja będzie rejestrowana i poddawana analizie – fiskalnej, czy innej. Również sterowanie i zarządzanie technologiami, w tym AI, robotyzacją, cyfryzacją, biotechnologią czy biomedycyną, będzie oznaczało coraz większy stopień zależności człowieka od technologii oraz wymagało kierowniczej roli państwa. Dla przykładu: autonomiczne pojazdy będą mogły poruszać się tylko w warunkach odpowiedniego nadzoru nie tylko nad samym ruchem samochodowym, ale też – szczególnie w miastach – nad tym, jak poruszają się przechodnie, dzieci czy rowerzyści. Zrealizowanie infrastruktury w tym celu będzie oznaczało, że każdy de facto ruch na ulicy będzie rejestrowany i analizowany – jeżeli zaistnieje taka potrzeba, wcale nie tylko na użytek bezpiecznego sterowania ruchem. Taki stopień monitorowania zawsze pociąga za sobą zanik swobody poruszania się, a za nim szybko – zanik poczucia indywidualnej wolności. W efekcie nadzór nad społeczeństwem oraz każdą jednostką z osobna może przybrać orwellowskie rozmiary, a demokratyczne dotąd państwa mogą przekształcić się w technokratyczne totalitaryzmy. Wolność, która była dotąd nieodłącznym elementem wizerunku Zachodu i źródłem wielu jego przewag, może coraz częściej stawać się hamulcem rozwojowym i podglebiem dezintegracji.Pandemia doskonale pokazała napięcie pomiędzy indywidualną wolnością a zbiorową odpowiedzialnością. Wiele wskazuje na to, że zakres indywidualnej wolności będzie się pomniejszał na rzecz kolektywnej odpowiedzialności reglamentowanej i nadzorowanej przez władze.
Czy demokratyczne dotąd państwa przekształcą się niebawem w technokratyczne totalitaryzmy? Wolność, która była dotąd nieodłącznym elementem wizerunku Zachodu i źródłem wielu jego przewag, może coraz częściej stawać się hamulcem rozwojowym i podglebiem dezintegracji.
O autorze:
Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.
Czy należy się spodziewać, że pandemia koronawirusa będzie źródłem poważnych przetasowań na geopolitycznej mapie świata? Zdecydowanie tak. Jesteśmy dziś świadkami rozrywania się naczyń połączonych, jakimi do tej pory była gospodarka światowa. Towarzyszy temu zatrważające globalne spowolnienie, które brytyjski „The Economist” nazwał trafnie slowbolization. W szczególności gospodarki krajów Zachodu obudziły się w sytuacji kryzysowej – mówiąc nieskrępowanie – z ręką w chińskim nocniku. Okazuje się, że nie tylko sprzęt medyczny, substancje potrzebne do produkcji leków, ale również części i całe podzespoły niezbędne do dalszego przetwarzania przemysłowego w Europie, w Stanach Zjednoczonych i nie tylko, pochodzą z Chin. Pieczołowicie udoskonalane i optymalizowane łańcuchy dostaw (just in time delivery) zostały nagle porozrywane. Na obecnym kryzysie tracą jednak wszyscy: jedni bardziej, drudzy mniej. Na tym tle zarysowuje się następna odsłona globalnej rywalizacji: kto wyjdzie z kryzysu – ekonomicznie i społecznie – z najmniejszym uszczerbkiem? Czy obecny kryzys może oznaczać detronizację Stanów Zjednoczonych z pozycji globalnego lidera? Amerykanie są z pewnością najbardziej przerażeni obecną sytuacją. W ich wypadku nie chodzi bowiem tylko o zachowanie ciągłości produkcji i sprawności gospodarki – stawką jest utrzymanie hegemonii nad światem. Już nieco wcześniej zresztą, mniej więcej od rozpoczęcia kadencji prezydenta Donalda Trumpa, Stany Zjednoczone straciły swój globalny gospodarczy animusz i samo zaufanie do globalizacji. A zatem do procesu, który przecież sami wymyślili i którego byli głównymi promotorami. Skąd taka zmiana azymutu? Dotychczas w świecie zachodnim globalizacja była przedstawiana jako nieuchronność dziejowa, nieuniknione zjawisko w rozwoju ludzkości, na które nawet wielkie zbiorowości nie mogą mieć wpływu. W istnie heglowski sposób argumentowano, że nie można przecież płynąć pod prąd ducha czasu. Dziś niewidoczny wirus obnażył całą maszynerię globalizacji, demonstrując że jest ona dziełem „ludzkich rąk” – powstała w wyniku dobrze zorganizowanej współpracy grupy przemysłowców, sprzymierzonych z nimi agencji rządowych oraz sektora finansowego. Za sprawą decyzji tych samych ośrodków może ona zostać równie szybko odwołana. Cała dotychczasowa narracja o wolnych rynkach, o swobodnej wymianie handlowej oraz powiązanej z nią wymianie kulturowej, o kreatywnej destrukcji, o bogacącym się świecie współpracy, w którym narody produkują to, co potrafią najlepiej i czym się później z obopólną korzyścią wymieniają – poszła w kąt. Choć nie oznacza to oczywiście, że wszystkie powyższe założenia były fałszywe per se.W rzeczywistości, obok obiecywanych dobrodziejstw, globalizacja często była wyzyskiem słabych przez silnych. Tania produkcja odbywała się gdzie indziej, niż sprzedaż – tam, gdzie producent nie ponosił kosztów socjalnych, nie musiał sobie zawracać głowy regulacjami, ochroną zdrowia czy środowiska, bez kosztów wykształcenia bardziej wykwalifikowanych pracowników itd. Wiemy to jednak od dawna – dlaczego te kwestie zaczęły być dla Amerykanów tak dużą kulą u nogi akurat teraz? Nietrudno się domyślić, dlaczego tak się stało – już nawet dla przeciętnego obserwatora widoczne jest, że głównym beneficjentem globalizacji są dziś Chiny, które w pewnym sensie „podkradły” ją Amerykanom. W USA coraz częściej słychać głosy, że to dzięki własnej beztrosce i własnym błędom Zachód stworzył chińskie monstrum, które za dużo eksportuje, za dużo oszczędza, za dużo inwestuje i nie praktykuje politycznego liberalizmu, który wydawał się oczywistym następstwem nowoczesnej gospodarki.Dotychczas w świecie zachodnim globalizacja była przedstawiana jako nieuchronność dziejowa, na które nawet wielkie zbiorowości nie mogą mieć wpływu. Dziś niewidoczny wirus obnażył całą maszynerię globalizacji, demonstrując, że jest ona dziełem „ludzkich rąk”. Za sprawą tych samych rąk może więc także zostać szybko odwołana.
Obecna zmiana nastawienia do globalizacji stanowi najlepszy dowód na wielką ideologiczną porażkę Stanów Zjednoczonych, które zostały pobite własną bronią. Amerykanie bez żadnych skrupułów łamią dziś swoje dotychczas szeroko promulgowane zasady i proglobalistyczną retorykę. Zbierając przy tym krytykę, a nawet więcej – szyderstwa płynące z Europy Zachodniej, szczególnie z Niemiec. Co na to sami Amerykanie, którzy przecież „swoimi rękami” cały ten proces budowali? Ten zwrot narracji wśród samych Amerykanów mało kogo oburza. To naród twardogłowych pragmatyków, mających świadomość, że z zasady należy stronić od wszelkich zbyt krępujących kaftanów ideologicznych. Zdają sobie oni sprawę, że bez złamania globalizacji, Stanom Zjednoczonym nie uda się złamać Chin. Czy USA są jednak w stanie tak po prostu „złamać” globalizację? To, w jaki sposób „złamać” globalizację, nie pozbywając się jednak pewnych uzyskanych zdobyczy, stanowi dziś jedno z najważniejszych wyzwań stojących przed amerykańską polityką. Słowem‑kluczem nie jest tu jednak „deglobalizacja”, lecz decoupling, czyli rozdzielenie gospodarki amerykańskiej, a najlepiej – szerzej – zachodniej, od Chin. Mike Pompeo, amerykański sekretarz stanu odpowiedzialny za politykę zagraniczną przedstawił niedawno pierwszą fazę decouplingu w postaci „Economic Prosperity Network”, w której nie ma już miejsca dla Państwa Środka.Głównym beneficjentem globalizacji są dziś Chiny, które w pewnym sensie „podkradły” ją Amerykanom. W USA coraz częściej słychać głosy, że to dzięki własnej beztrosce i własnym błędom Zachód stworzył chińskie monstrum.
Taki podział świata będzie miał jednak negatywne konsekwencje dla Zachodu, a szczególnie dla krajów sprzymierzonych z USA. Pod płaszczykiem samowystarczalności i (ogólniej mówiąc), dechinyzacji, wkroczy ukradkiem protekcjonizm, również wewnętrzny, a za nim korupcja. Decoupling bowiem, choć brzmi stosunkowo neutralnie, w praktyce sprowadza się do działań protekcjonistycznych oraz fragmentacji rynku. Nie jest jasne, gdzie i według jakich reguł będzie przebiegała linia podziału między odpornością na strategiczne zależności i zawirowania gospodarki światowej, a autarkią i ochroną własnego przemysłu. Czy teraz każdy względnie niezależny kraj i każda branża przemysłowa będą mogły wprowadzać swoje własne bariery i prerogatywy wedle własnego uznania? Jeśli tak – rodziłoby to szerokie pola do niejasnych, nieuczciwych zagrywek. W tym momencie trudno jednak powiedzieć więcej, bo znajdujemy się dopiero na przedpolu wielkiej strategicznej gry. Jakie mogą być tego skutki na płaszczyźnie geopolitycznej? W tym kontekście powstaje mnóstwo pytań. Czy proces decouplingu można zorganizować bez udziału Niemiec, Francji czy Włoch? Czy można tego dokonać bez poparcia Moskwy? Prezydent Donald Trump niedawno przypominał, że Rosję trzeba włączyć do grupy G7. Ale za jaką cenę zgodzi się ona na antychiński sojusz z Zachodem? I tu pytanie z naszej perspektywy – czy aby nie kosztem Polski? Czy należy się obawiać sojuszu między Chinami a Unią Europejską? A może sojuszu Unii z Rosją, któremu sprzyjają nie tylko Niemcy, lecz również Francja i Włochy? Niedawno w Niemczech wpływowy tygodnik „Der Spiegel” opatrzył główny felieton tytułem Wachablösung, czyli Zmiana warty. Bez znaku zapytania na końcu – wszystko wskazuje na to, że Berlin na poważnie myśli o szerokiej współpracy z Chinami, jak i z Rosją. Chińczycy mają jednak po swojej stronie wiele argumentów, by przed decouplingiem się bronić. Czy są to wystarczająco silne karty? Obecnie dzięki globalizacji Chiny wysunęły się na czołową pozycję na świecie, rzucając otwarcie rękawicę Amerykanom. W ich interesie leży dalsze forsowanie globalizacji i z pewnością będą to robiły. Chińczycy nie stracili wiary i zaufania w proces, w którym święcą wielkie sukcesy. Bardzo istotny jest tu fakt, że mają oni w pamięci okres stuletniego (od 1842 do 1949 r.) upokorzenia przez kraje Europy Zachodniej, Rosję oraz Japonię. Odczułem to na własnej skórze podczas wielu rozmów prowadzonych z chińskimi naukowcami i studentami, gdy prowadziłem projekty badawcze Motoroli w Chinach. Państwo Środka zdiagnozowało swoją historyczną zapaść, dochodząc do wniosku, że znalazło się w takiej sytuacji z własnej winy, w wyniku samoizolacji, apatii elit, wewnętrznego letargu, a później celowego demoralizowania chińskiego społeczeństwa przez okupantów. Wiedzą, że najwięcej zyskują w warunkach globalizacji, nie chcą więc zejść z tej drogi.Amerykanie stoją dziś przed wyzwaniem decouplingu, czyli rozdzielenia gospodarki amerykańskiej, a najlepiej – szerzej – zachodniej, od Chin.
Chiny stać na zostanie „nowymi Stanami Zjednoczonymi” globalizacji? Azjatycki gigant stoi dziś przed rozmaitymi wyzwaniami i trudnościami: brakuje mu jeszcze soft poweru, kontroli nad szlakami handlowymi, atrakcyjnego kulturowego przekazu i wiarygodności w skali światowej. Nie dysponują również dwoma atutami, stanowiącymi główną siłę amerykańskiej perswazji – globalną „kotwicą” walutową, jaką jest dolar oraz bezkonkurencyjnym potencjałem wojskowym. Niemniej jednak Chiny są cierpliwe, zarządzane przez kadrę inżynierską, która myśli w perspektywie dekad, a nie kwartałów. Wierzą w rozwinięcie swojego potencjału w długim okresie. Jeżeli zainicjowany przez Amerykanów decoupling się nie powiedzie, można spodziewać się, że globalizacja będzie postępować dalej i będzie jeszcze bardziej chinocentryczna. Tym bardziej, że jest ona także w interesie Niemiec, czyli drugiego po Chinach największego merkantylistycznego beneficjenta globalizacji. To właśnie niemiecka gospodarka odczuła kryzys najbardziej spośród wszystkich państw europejskich. Powód jest prosty: europejski rynek zbytu jest już nasycony, wpada wręcz w stagnację, dla niemieckich firm to wciąż prężne Chiny stają się więc główną destynacją eksportową. Dość powiedzieć, że niemiecki przemysł samochodowy, odpowiadający przecież za ponad 20 proc. dochodu narodowego Niemiec, sprzedaje najwięcej samochodów (około 40 proc.) właśnie w Chinach – więcej niż we własnym kraju.Chińczycy zdiagnozowali, że jednym z głównych źródeł ich historycznej zapaści od połowy XIX do połowy XX w. była samoizolacja. Dziś wiedzą, że najwięcej zyskują w warunkach globalizacji, nie chcą więc zejść z tej drogi.
Druga część wywiadu ukaże się w następnym wydaniu „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” (7 VII).