Kaszuba Jakub

Od 2016 r. Prezes Zarządu Base Group. Wcześniej pełnił funkcję m.in. Przewodniczącego Rady Nadzorczej spółki. Karierę zawodową rozpoczynał w Polsce w sektorze bankowości inwestycyjnej, by następnie pracować za granicą w funduszach hedgingowych. Absolwent Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, Aarhus School of Business w Danii, Politechniki Poznańskiej oraz CFA Institute. Wiceprezes Zarządu Pracodawców Pomorza. Przewodniczący Think Tank „Metropolia”. Członek Rady Programowej Kongresu Obywatelskiego.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.

Czy przemysł 4.0 ma szansę stać się pierwszym modelem produkcyjnym, który pogodzi ze sobą cztery kluczowe z punktu widzenia konsumenta aspekty: jakość, personalizację oraz przystępność cenową produktu, a także krótki czas potrzebny do jego wyprodukowania?

Na to wygląda. Gdy XVIII‑wieczny gdańszczanin chciał kupić buty, musiał zamówić je u szewca. Ten, po skompletowaniu niezbędnych materiałów, zasiadał do pracy, której efektem było obuwie skrojone pod potrzeby klienta. Oczywiście, cały ten proces trochę trwał, a produkt końcowy kosztował dość sporo w relacji do dochodu rozporządzalnego klienta, jednak ostatecznie zamawiający otrzymywał spersonalizowany wyrób o różnym poziomie jakości, cechujący się odpowiednim wyglądem i rozmiarem.

Wraz z pojawieniem się szeroko stosowanej maszyny parowej – podczas tzw. I rewolucji przemysłowej – zmiany technologiczne nabrały tempa. W kolejnych latach świat technologii nie zwolnił i wraz z II rewolucją przemysłową związaną z elektryfikacją weszliśmy w okres coraz bardziej masowej produkcji. Możliwe było wyprodukowanie dużo bardziej złożonych wyrobów (np. silników spalinowych, samochodów). Czas potrzebny do wytworzenia produktów się skracał, ich ceny w relacji do dochodu drastycznie spadały, jakość została ustabilizowana, ale to wszystko odbyło się kosztem indywidualizacji. Najlepiej zobrazować to mogą słowa, które przypisuje się Henry’emu Fordowi: każdy klient może kupić samochód pomalowany na dowolny kolor, pod warunkiem, że będzie to czarny.

Tuż po II wojnie światowej historia jednak zaczęła „zataczać koło” – stopniowo następował zwrot od niskiej customizacji wyrobów produkowanych masowo do coraz bardziej spersonalizowanych. Było to możliwe dzięki wynalezieniu układów scalonych, które znalazły zastosowanie w nowej dziedzinie – elektronice. Rewolucja 3.0 została dodatkowo wzmocniona mocno rozwijającą się globalizacją. Dzięki temu klienci mogli kupować wyroby jeszcze tańsze, coraz bardziej złożone i dopasowane do swoich potrzeb (szeroka gama kolorów czy opcji wyposażenia dostępna np. w samochodach).

Przemysł 4.0 mógł się rozwinąć dzięki kolejnej rewolucji technologicznej – wynalezieniu i powszechnemu stosowaniu zaawansowanych technologii przetwarzania danych oraz ich analizy, a także internetu. Obecnie doszliśmy do momentu, w którym Adidas tworzy buta skrojonego idealnie pod klienta, a w dodatku nie tak drogiego jak kiedyś i na którego nie trzeba długo czekać. Tym samym dzięki odpowiedniej integracji hardware’u z software’em, II sektor gospodarki może ponownie zwrócić się w kierunku pierwotnych potrzeb człowieka, robiąc to znacznie szybciej oraz taniej niż przed I rewolucją przemysłową.

Nie będzie chyba przesadą stwierdzenie, że paliwem tej rewolucji są dane?

Zdecydowanie – roczne wolumeny dostępnych danych rosną dziś w tempie wykładniczym. Z każdym kolejnym rokiem notujemy też szybki wzrost liczby urządzeń połączonych ze sobą w ramach zdecentralizowanych sieci. Z danych Statisty wynika, że w tym roku będzie ich na świecie ponad 15 mld, a w 2030 r. – niemal 30 mld, podczas gdy jeszcze w 2019 r. ich liczbę szacowano na niespełna 9 mld. Wszystkie te maszyny wysyłają dane nie tylko do systemów informatycznych ale również pomiędzy sobą. Dzięki temu są one w stanie funkcjonować w ramach złożonych systemów bez udziału człowieka. Tu pojawia się oczywiście temat sztucznej inteligencji (głównie uczenia maszynowego), czyli mechanizmów analizy statystycznej, które na podstawie danych pozwalają maszynom „podejmować” decyzje. Co więcej, katalizatorem tego wszystkiego jest wciąż rosnąca szybkość przesyłania danych. Według założeń, technologia 5G ma umożliwić podłączanie 10‑krotnie większej liczby urządzeń, niż przy użyciu technologii 4G.

Współczesna rewolucja technologiczna jest obszarem niesłychanie ciekawym zarówno z punktu widzenia technologii, jak i również biznesu. Co – z perspektywy tego ostatniego – oznacza postępująca datafikacja?

Datafikacja jest – według definicji prof. K. Śledziewskiej oraz prof. R. Włoch z DeLab UW – procesem zbierania, przetwarzania, łączenia oraz analizy danych. Olbrzymia ilość danych, jak również nowoczesne technologie ich przetwarzania przyczyniły się do zwiększenia efektywności procesów podejmowania decyzji. Już w połowie XX wieku w teorii zarządzania położono nacisk na proces zbierania i przetwarzania danych jako podstawę sukcesu podejmowania decyzji. Nie dziwi więc, że duży postęp w datafikacji przyczynił się do powstania nowego, potężnego obszaru biznesowego, który w ostatnich kilkunastu latach znacznie urósł i diametralnie zmienił obraz świata.

Mam tu oczywiście na myśli różnego rodzaju platformy cyfrowe, które opierają swoje modele biznesowe właśnie na danych. Mamy więc portale społecznościowe jak Facebook czy Twitter, wirtualne hale targowe jak Amazon czy Allegro, serwisy rozrywkowe jak Netflix czy wyszukiwarkę – choć w tym momencie już nie tylko – Google. Ten obszar gospodarki rośnie w ostatnich latach najszybciej, co jest możliwe zarówno dzięki samym technologiom, jak i temu, że znalazły one też sposób na zaspokajanie podstawowych potrzeb człowieka – m.in. bycia w stałym kontakcie, rozrywki, wymiany emocji, informacji czy spostrzeżeń.

Sektor platform cyfrowych rośnie w ostatnich latach tak szybko zarówno dzięki technologiom, jak i temu, że znalazły one sposób na zaspokajanie podstawowych potrzeb człowieka – m.in. bycia w stałym kontakcie, rozrywki, wymiany emocji, informacji czy spostrzeżeń.

Wspomniane wyżej zjawisko odcisnęło piętno nie tylko w sferze biznesu, ale doprowadziło też do istotnych zmian społecznych. Zupełnie inaczej niż to miało miejsce jeszcze dekadę temu, komunikujemy się, spędzamy wolny czas czy głosujemy w wyborach.

Nawiązując jeszcze do platform cyfrowych – bez wątpienia na opisywanym przez Pana modelu robią świetny biznes…

Widać to doskonale, gdy spojrzymy na zestawienie najwyżej wycenianych przedsiębiorstw na świecie. Jeszcze 10‑15 lat temu w czołowej piątce pojawiały się pojedyncze przedsiębiorstwa o charakterze cyfrowym, pokroju Microsoftu czy Apple’a. Lista ta była zdominowana przez gigantów „tradycyjnego” biznesu, czyli przede wszystkim potentatów przemysłowych czy bankowych. Natomiast od kilku lat, firmy z sektora digitalnego zdecydowanie zdominowały czołówkę rankingu. Nie może to jednak dziwić, gdy weźmiemy pod uwagę skalę ich działalności. Znamiennym jest fakt, że użytkowników Facebooka czy YouTube’a jest znacznie więcej niż mieszkańców Chin czy Indii, a przynajmniej kilka kolejnych platform posiada ich po kilkaset milionów.

Warto też zwrócić uwagę na to, na czym zarabia się dziś w obszarze nowoczesnych technologii. Kiedyś do sklepu firmy X szło się po to, by kupić rzeczy produkowane przez tę firmę. Tymczasem wchodząc na Allegro, nie kupimy nic pod jego marką…

To faktycznie ciekawe, że największy właściciel mediów nie pisze własnych treści, najwięksi najemcy krótkoterminowi nie posiadają własnych nieruchomości, a największa firma taksówkarska nie ma własnych aut. Pokazuje to dosadnie, że w warunkach gospodarki 4.0 najwięcej pieniędzy zarabia się na monetyzacji danych, która zachodzi w największej mierze na wirtualnych platformach wymiany danych oraz transakcji handlowych. Co ciekawe spora część platform nie pobiera opłat od klienta: przykładowo przekazujemy swoje dane Facebookowi, ten przeprowadza proces datafikacji i sprzedaje nasze dane w połączeniu z danymi pozostałych 2,9 mld użytkowników reklamodawcom, którzy nabywają dzięki temu wiedzę, czy powinni wyświetlić mi swoją reklamę czy nie.

W warunkach gospodarki 4.0 najwięcej pieniędzy zarabia się na monetyzacji danych. Wiedząc to, nie dziwi zatem, że największy właściciel mediów nie pisze własnych treści, najwięksi najemcy krótkoterminowi nie posiadają własnych nieruchomości, a największa firma taksówkarska nie ma własnych aut.

Jakimi jeszcze prawami rządzi się gospodarka we współczesnej odsłonie?

W wielu jej obszarach obowiązuje dziś podejście, że zwycięzca bierze wszystko. Bycie pierwszym, albo jednym z pierwszych na rynku, a także odpowiednie trafienie w potrzeby odbiorców sprawia, że dana firma ma spore szanse na to, by zająć szeroką przestrzeń rynkową w danej dziedzinie, a nawet ją zmonopolizować. Przykłady potentatów pokroju Google’a, Amazona, Airbnb czy Facebooka, którzy zdominowali swoje branże, są na to najlepszym dowodem.

Kolejna istotna rzecz dotyczy tego, że w nowym modelu korzyści skali są osiąganie poprzez budowanie szerszych ekosystemów. Dla przykładu: Google nie jest dziś, tak jak kiedyś, wyłącznie wyszukiwarką, lecz oferuje również pocztę elektroniczną, wirtualny dysk, dostarcza nam rozrywkę, pomaga w dotarciu do celu czy w zarządzaniu finansami domowymi.

W nowym modelu korzyści skali są osiąganie poprzez budowanie szerszych ekosystemów – dlatego też np. Google nie jest dziś, tak jak kiedyś, wyłącznie wyszukiwarką, lecz oferuje również pocztę elektroniczną, wirtualny dysk i wiele innych usług.

I wreszcie – kluczem do zdobycia przewagi konkurencyjnej jest dziś efektywne przetwarzanie danych, stąd też tak duży nacisk jest kładziony na rozwijanie umożliwiających to technologii. Nieprzypadkowo jedną z aren zmagań współczesnego wyścigu technologicznego jest obszar technologii kwantowych, mający wręcz zrewolucjonizować tempo przetwarzania danych, na której rywalizują ze sobą m.in. Stany Zjednoczone oraz Chiny.

Da się dziś w ogóle Pana zdaniem oddzielić gospodarkę cyfrową od tradycyjnej?

Różnice między nimi zacierają się, te dwa obszary w coraz większym stopniu zaczynają się bowiem pokrywać. W efekcie – jak napisały cytowane już prof. K. Śledziewska oraz prof. R. Włoch w świetnej książce pt. Gospodarka Cyfrowa – gospodarka cyfrowa staje się obecnie po prostu gospodarką jako taką.

Porozmawialiśmy trochę na temat gospodarki cyfrowej ogółem, natomiast proponowałbym wrócić do tego, od czego zaczęliśmy i w czym Pan się specjalizuje, a mianowicie – do przemysłu. Wspominał Pan, że jego nowy model to dziś w istocie połączenie hardware’u z software’em.

Tak – o ile w świecie IT biznes robi się dziś na danych, o tyle w świecie przemysłu wygrywają ci, którzy są w stanie zaoferować efektywne połączenie hardware’u z software’em. Najlepszym przykładem owego nowoczesnego połączenia jest Tesla, która notabene jest postrzegana nie jako spółka motoryzacyjna, lecz technologiczna. Nieraz słyszymy zresztą, że jej auta określa się mianem „smartfonów na kółkach”. Do niedawna kupowało się smartfon, który miał możliwość połączenia się z samochodem, a teraz ten paradygmat zostaje odwrócony.

Najlepszym przykładem nowoczesnego połączenia hardware’u z software’em w świecie przemysłu jest Tesla, która notabene jest postrzegana nie jako spółka motoryzacyjna, lecz technologiczna. Nieraz słyszymy zresztą, że jej auta określa się mianem „smartfonów na kółkach”.

Drugim dobrym przykładem przemysłu 4.0 – w bardziej przyziemnej skali – jest Thermomix. To idealne połączenie hardware’u z software’em, dopasowane do potrzeb człowieka. Rozwiązuje jego przyziemny problem związany z przygotowywaniem potraw. Nawet jeśli nie ma on żadnych umiejętności ani wyobraźni kulinarnej, otrzymuje kompleksowe rozwiązanie, dzięki któremu może w wygodny sposób gotować co tylko zechce.

W jaki sposób zmienia się natomiast sam proces produkcyjny?

M. Hermann, T. Pentek i B. Otto sformułowali tezę, że przemysł 4.0 jest oznaką postępującego, cyfrowego połączenia produkcji przemysłowej, prowadzącego do całkowicie zdigitalizowanych, zintegrowanych, inteligentnych i autonomicznych systemów produkcyjnych. W rezultacie możliwe jest przejście z modelu produkcji szczupłej (lean), charakterystycznej dla przemysłu 3.0, do zwinnej (agile).

Na czym one polegają?

Produkcja szczupła stanowiła najbardziej zoptymalizowany model wytwarzania, w którym marnotrawstwo czasu oraz zasobów było na minimalnym poziomie. Pandemia COVID‑19 udowodniła jednak, że o ile podejście to sprawdzało się w czasach bezpiecznych, o tyle stało się zupełnie nieadekwatne w okresie zawirowań. Gdy bowiem pewne elementy architektury całego – dopiętego co do sekundy – procesu, związane chociażby z łańcuchami dostaw, ulegały opóźnieniu, cały system rozpadał się jak domek z kart.

Z kolei produkcja zwinna potrafi bardzo szybko dostosować się do wszelkich zmian, cechuje ją elastyczność. Nacisk nie jest kładziony na jak najniższy koszt wytwarzania, lecz na to, by jak najszybciej zorientować się, że zmieniło się zapotrzebowanie, preferencje klienta i – w konsekwencji – jak najsprawniej się „przezbroić” i dostarczyć zamawiającemu to, czego oczekuje. Oczywiście – starając się przy tym wszystkim, by działo się to przy możliwie niskich kosztach.

W charakterystycznym dla przemysłu 4.0 podejściu agile, nacisk w procesie produkcyjnym nie jest kładziony na jak najniższy koszt wytwarzania, lecz na to, by jak najszybciej zorientować się, że zmieniło się zapotrzebowanie, preferencje klienta i – w konsekwencji – jak najsprawniej się „przezbroić” i dostarczyć zamawiającemu to, czego oczekuje.

Od strony czysto technicznej przejście od podejścia lean do agile opiera się na decentralizacji systemu produkcji. W pierwszym modelu wszelkie dane pochodzące z oczujnikowanych maszyn najpierw były wysyłane do scentralizowanego systemu zarządzania i kontroli. Z kolei model charakterystyczny dla przemysłu 4.0 zakłada tworzenie autonomicznych sieci, składających się z inteligentnych jednostek procesowych, zdolnych do wymiany informacji i podejmowania decyzji między sobą.

Co owa zmiana oznacza natomiast z punktu widzenia zarządzania procesem produkcyjnym?

W realiach przemysłu 3.0 przedsiębiorstwo produkcyjne skupiało się na zapewnieniu integracji pionowej, koncentrującej się na procesach wewnętrznych organizacji. Celem była minimalizacja kosztów i czasów realizacji. W produkcji wielkoseryjnej odbywało się to przy maksymalnym stopniu automatyzacji procesów wytwórczych. Reszta nie była tak istotna. Z kolei w dobie przemysłu 4.0 firma dąży do zapewnienia tak integracji pionowej, jak również poziomej. Jest to zatem patrzenie przez pryzmat całego łańcucha wartości, koncentrujące się na zapewnieniu holistycznego rozwiązania end‑to‑end, mając na uwadze nie tylko sam proces produkcyjny, lecz także projektowanie, logistykę, dystrybucję, czy doświadczenia klientów – od zakupu, poprzez użytkowanie aż do utylizacji wyrobu.

W dobie przemysłu 4.0 firma dąży do zapewnienia tak integracji pionowej, jak również poziomej. Jest to zatem patrzenie przez pryzmat całego łańcucha wartości, koncentrujące się na zapewnieniu holistycznego rozwiązania end‑to‑end, mając na uwadze nie tylko sam proces produkcyjny, lecz także projektowanie, logistykę, dystrybucję, czy doświadczenia klientów – od zakupu, poprzez użytkowanie aż do utylizacji wyrobu.

Jak idzie wdrażanie przemysłu 4.0 w Polsce?

Z pewnością nie jesteśmy liderami. Z badań IFR (International Federation of Robotics) wynika, że w 2020 r. na 10 tys. pracowników przypadały w naszym kraju 52 roboty. Dla porównania – w pierwszej w tym rankingu Korei Południowej było ich aż 932, a wśród państw naszego regionu – 175 w Słowacji, 162 w Czechach czy 120 na Węgrzech. Statystyki wyglądają nieco lepiej, jeśli chodzi o tempo rozwoju robotyzacji – w tym obszarze w 2021 r. zmieściliśmy się w czołowej piętnastce państw świata, z wynikiem 3,3 tys. nowo zainstalowanych w skali roku robotów przemysłowych. Ten proces będzie u nas przyspieszał z uwagi na bardzo niekorzystne trendy demograficzne i strukturalny problem braku wystarczającej liczby wykwalifikowanych pracowników.

W tym kontekście chciałbym jednak podkreślić, że wdrażanie przemysłu 4.0 to nie tylko technologie – to przede wszystkim ludzie. I tu, niestety jako społeczeństwo mamy jeszcze wyraźne braki pod względem kompetencji niezbędnych do korzystania z dobrodziejstw najnowocześniejszych technologii. Potwierdzają to zresztą badania – z danych Eurostatu wynika, że aż 45 proc. polskich pracowników posiada niskie kompetencje cyfrowe, bądź też nie posiada ich wcale. Plasuje nas to tym samym „w ogonie” państw unijnych.

Wdrażanie przemysłu 4.0 to nie tylko technologie – to przede wszystkim ludzie. I tu, niestety, mam wrażenie, że jako społeczeństwo mamy jeszcze wyraźne braki pod względem kompetencji niezbędnych do korzystania z dobrodziejstw najnowocześniejszych technologii.

Jakiego typu są to kompetencje?

Można je z grubsza podzielić na obszary kompetencji: społecznych, technologicznych oraz poznawczych. W rozróżnieniu od opracowań można ich łącznie wydzielić co najmniej kilkanaście. Nie chciałbym się skupiać na wylistowaniu ich wszystkich, a bardziej na pokazaniu tych, które w moim odczuciu są najważniejsze. Mam tu mianowicie na myśli: przedsiębiorczość, kompetencje inżynierskie, umiejętność rozwiązywania złożonych problemów w ramach współpracy zespołowej.

Rozmawiając na temat przemysłu 4.0, nie sposób nie zadać pytania, które pada przy okazji wszystkich rewolucji technologicznych: czy maszyny nie zabiorą nam pracy?

Podobnie jak w wypadku wcześniejszych rewolucji, również i teraz taki sposób myślenia określiłbym mianem mitu. Kiedyś garnek mógł być wyprodukowany jedynie przez garncarza, a dziś mało kto wyobraża sobie kupno garnka innego niż wytworzonego w procesie produkcji wielkoseryjnej.

Uważam, że świat się zmienia i naszą rolą jest odpowiednie dostosowanie się do zmian, a nie „obrażanie się” na rozwój czy niszczenie maszyn, niczym XIX‑wieczni luddyści. To normalne, że niektóre zawody znikają, a w ich miejscu pojawiają się nowe. Tak samo jak to, że niektóre z dotychczas nam znanych zajęć przechodzą przez różnego rodzaju ewolucje. Na rynku pojawiają się też nowe sposoby wykonywania pracy, jak również nowe formy zatrudnienia.

Przy okazji uruchomienia znanego narzędzia sztucznej inteligencji ChatGPT, trwa dyskusja czy sztuczna inteligencja jest w stanie zastąpić człowieka. Na tą chwilę na pewno nie, ponieważ rozwiązania pokroju ChatGPT nie są w stanie zweryfikować prawdy. Podobnie jest z interpretacją wierszy. To jest cały czas domena człowieka i wygląda na to, że pozostanie tak przez dłuższy czas. W rezultacie niektóre typy aktywności nadal będą wykonywane tylko i wyłącznie przez niego – nie nauczymy maszyn empatii, przywództwa czy tworzenia złożonych systemów. Tam gdzie jest łatwo o powtarzalność i jest przetwarzana duża ilość danych, dominować będą rozwiązania z coraz mniejszym udziałem człowieka. W zaprojektowanym przez ludzi, w pełni stabilnym, powtarzalnym środowisku, w którym dostęp do dobrych jakościowo danych będzie łatwy, nowe technologie przejmą ludzką pracę. Ten proces już nastąpił w takich obszarach jak procesowanie płatności, proste księgowanie kosztów czy telefoniczna obsługą klienta przez tzw. boty.

Zwróciłbym jednak uwagę przede wszystkim na to, że w następstwie rewolucji 4.0 coraz więcej zadań będzie wykonywanych wspólnie – ludzie już tworzą zgrany tandem z robotami współpracującymi (tzw. Cobotami) – przy wykonywaniu prac ciężkich, a nawet niebezpiecznych. Według szacunków zamieszczonych w raporcie World Economic Forum pt. The Future of Jobs Report 2018, nowe technologie mają stworzyć dwa razy więcej miejsc pracy niż może zniknąć w wyniku automatyzacji.

Warto także podkreślić, że nowe technologie mogą się też przyczyniać do wzmacniania ludzkich możliwości, naszego potencjału. Dzieje się tak chociażby w biznesie czy usługach publicznych, gdzie możemy podejmować szybsze i bardziej efektywne decyzje dzięki temu, że w czasie rzeczywistym mamy dostęp do odpowiednio przetworzonych danych. Ten mechanizm jest nam znany od zarania dziejów. Człowiek ciągle wymyśla różnego rodzaju narzędzia, które ułatwiają mu życie. Natomiast rolą liderów jest zaadresować naturalny lęk ludzi przed zmianami. W takich sytuacjach trzeba uświadamiać ludzi i dać im odpowiedź na pytanie, co się wokół nich dzieje, na czym polegają zmiany i jak możemy wykorzystać je do lepszego i wygodniejszego życia.

Na ile polscy, w tym pomorscy, reprezentanci obszarów biznesu, nauki, sektora publicznego, są świadomi tego, że gospodarka 4.0 nie stanowi dziś de facto opcji rozwojowej, lecz prawdziwą konieczność?

Myślę, że nadal niewystarczająco. Wspominałem już, że Polska w tym obszarze nie jest światowym, ani nawet europejskim prymusem – z badania gospodarki cyfrowej i społeczeństwa cyfrowego (DESI), przeprowadzonego przez Komisję Europejską w 2022 r. wynika, że pod kątem digitalizacji społeczno­‑ekonomicznej, wśród państw Wspólnoty zajmujemy czwartą pozycję od końca, znajdując się jedynie przed Węgrami, Bułgarią oraz Rumunią. Z kolei w skali kraju Pomorze również zdecydowanie nie należy do grona liderów. Owszem, mamy pewne „jaskółki”, którymi możemy się pochwalić: za takową uznaję np. inteligentny system sterowania ruchem pojazdów Tristar. Coraz więcej przedsiębiorstw uruchamia w pełni zautomatyzowane centra logistyczne czy zautonomizowane stanowiska produkcyjne, a nawet systemy produkcyjne. Nadal jednak są to pewnego rodzaju pozytywne wyjątki.

Dlatego też na zakończenie chciałbym przestrzec: ten pociąg zaczyna nam odjeżdżać. W naszym interesie leży to, by jak najszybciej zastanowić się wspólnie, jak pokierować naszymi działaniami, by zdążyć do niego wsiąść. Mój przekaz jest jasny: musimy na Pomorzu zintensyfikować działania na potrzeby cyfryzacji, gdyż cyfryzacja gospodarki stanowi dziś konieczność. Aby móc osiągnąć ten cel, niezbędna jest długoterminowa współpraca sektorów: nauki, edukacji, administracji oraz biznesu. To wszystko się nie uda, jeśli nie zareagujemy na palący problem niedofinansowania sektora edukacji.

O autorze:

Tekst ukazał się w kwartalniku „Makrotrendy” wydawanym przez Gdańską Akademię Bankową w Instytucie Badań nad Gospodarką Rynkową.

Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.

M.W.: Po II wojnie światowej Stany Zjednoczone postawiły na globalizację i przez długi czas – z racji m.in. na wytworzenie dużych skonsolidowanych korporacji, brak zniszczeń wojennych i międzynarodową obecność militarną – „wygrywały”, wiodąc prym gospodarczy w świecie. Procesy te jeszcze przyspieszyły w wyniku rozwoju technologicznego, w tym – później – cyfryzacji oraz upadku komunizmu i dołączenia do międzynarodowych procesów kolejnych państw, ze znacznym, dotychczas uśpionym, potencjałem.

Chiny i inne kraje spoza zachodniego kręgu zdecydowały się nie opierać dłużej kapitalizmowi, tylko zagrać w tę „grę” mądrzej niż Zachód – pokonać go na jego zasadach. Na przestrzeni minionych kilku dekad państwom dalekiej Azji wychodziło to naprawdę dobrze. Aż nagle obraz ten został zmącony przez tzw. czarne łabędzie – kryzys finansowy z lat 2008‑2009 oraz następujące tuż po sobie: pandemię i wojnę w Ukrainie. Wszystkie te zdarzenia, wraz z długim okresem luźnej polityki monetarnej, przyczyniły się zaś do kolejnej niezwykle znaczącej zmiany – wejścia w, niemający od dekad miejsca, okres trwale wysokiej inflacji.

Czy – mając powyższe na uwadze – możemy spodziewać się ze strony Zachodu podejmowania wysiłków na rzecz deglobalizacji – jako strategii obronnej na rzecz swojej dalszej międzynarodowej dominacji? W końcu już dziś widać sygnały, że taki może być kierunek.

J.K.: Symbolicznym momentem „zaproszenia” Chin do globalizacyjnej gry Zachodu była słynna wizyta w Państwie Środka amerykańskiego prezydenta Richarda Nixona oraz sekretarza stanu Henry’ego Kissingera w 1972 r. Mniej więcej od tego momentu Stany Zjednoczone, a w ślad za nimi Europa Zachodnia, otworzyły się na szeroki import ze Wschodu. Na przestrzeni minionych kilku dekad zyskiwał na tym Zachód, ale w jeszcze większym tempie – zyskiwały Chiny. Rozwój globalizacji, który do około 1990 r. następował dość stopniowo, „wybuchł” pod koniec XX wieku, a największe tempo wzrostu odnotował w połowie pierwszej dekady obecnego stulecia. Od tego czasu impet umiędzynaradawiania był coraz niższy, a dziś – co doskonale obrazuje chociażby KOF Globalization Index¹ – nie tylko nie jest to już krzywa wznosząca, ale już się wypłaszcza, a za chwilę może skierować się w dół.

Gdzie szukać źródeł tego zjawiska?

Współczesny świat podzielił się de facto na dwie części – strefy wpływów, ale też systemy wartości, co w języku angielskim określa się mianem tzw. great decoupling. Mowa oczywiście o przestrzeniach skupionych wokół Chin oraz Stanów Zjednoczonych. W pierwszej dominuje model autokratyczny, nastawiony na dobro partii, jak w Chinach, czy elit władzy, jak w Rosji. W kontrze do niej mamy świat liberalny, demokratyczny.

Jak długo globalizacja opłacała się obydwu tym rozgałęzieniom, tak długo się ona rozwijała. W pewnym jednak momencie – zgodnie z przewidywaniami ekonomistów – Chiny urosły tak bardzo, że stały się największym eksporterem świata. Przy czym zrobiły to w swoim stylu, czyli „po cichu”. Ich siła ekonomiczna jest jeszcze większa, gdy zestawić je razem z państwami tzw. BRIC, czyli Brazylią, Rosją oraz Indiami. Dalszy rozwój globalizacji w dotychczasowym modelu oznaczałby niechybnie przechylenie się szali i zmianę liderów światowego układu gospodarczego.

Dalszy rozwój globalizacji w dotychczasowym modelu oznaczałby niechybnie przechylenie się szali i zmianę liderów światowego układu gospodarczego.

Kiedy Zachód powiedział „pas” wymyślonemu i wprowadzonemu przez siebie modelowi globalizacji?

W sferze publicznej takim momentem było, moim zdaniem, objęcie prezydentury przez Donalda Trumpa. Wówczas ruszyła cała machina, mająca uchronić świat zachodni – pod przewodnictwem USA – od utraty pozycji lidera w globalnym wyścigu ekonomicznym, a właściwie, powiem więcej, technologicznym.

Skąd nagle ów wątek technologiczny?

Kto posiada najnowsze technologie, ten rządzi światem – owszem, jest to banał, ale mam wrażenie, że mówi się o tym zbyt rzadko. Wniosek taki można wysnuć analizując całe wieki rozwoju gatunku ludzkiego. Tak było w epoce żelaza, jak i w czasach prochu, a następnie – aż po dziś dzień – nowoczesnych technologii wojskowych oraz – a może raczej „w tym” – elektroniki.

Kto posiada najnowsze technologie, ten rządzi światem. Tak było w epoce żelaza, jak i w czasach prochu, a następnie – aż po dziś dzień – nowoczesnych technologii wojskowych oraz – a może raczej „w tym” – elektroniki.

Kilka lat temu Amerykanie zdali sobie sprawę, że tracą swoją przewagę technologiczną. Chiny, po cichu, wykorzystując zarobione przez siebie na globalizacji pieniądze, wykupywały, a nieraz po prostu kradły, nowoczesne know­‑how, po to, by przeważyć szalę na swoją korzyść.

Przechodząc do „tu i teraz” – to, co dzieje się za naszą wschodnią granicą, doskonale wpisuje się w diagnozę całej tej sytuacji. Po 20‑30 latach bez większych konfliktów zbrojnych, Rosja, stojąca w jednym bloku z Chinami, wyczuła „wiatr zmian” i zrobiła to, do czego szykowała się od lat. Tym razem nie powstrzymały jej już argumenty ekonomiczne – wszak globalizacja, która w ostatnich latach stopniowo wyhamowywała, doszła do swego kresu. Obecna wojna stanowi zarazem swoistą „kropkę nad i” tego procesu, jak również dowód na podział świata na dwa dominujące obozy, w ramach których poszczególne państwa – mniej lub bardziej jawnie – wspierają którąś ze stron.

Wojna w Ukrainie stanowi zarazem swoistą „kropkę nad i” procesu globalizacji, jak również dowód na podział świata na dwa dominujące obozy, w ramach których poszczególne państwa – mniej lub bardziej jawnie – wspierają którąś ze stron.

Pańska diagnoza kontrastuje jednak z danymi statystycznymi, które wskazują na to, że wartość handlu międzynarodowego, pomimo krótkiego załamania w okresie pandemii, stale wzrasta…

Moim zdaniem globalizacja nie powinna być mierzona jedynie wskaźnikiem wielkości międzynarodowej wymiany handlowej. Być może pod kątem wartości handlu nie będziemy mieli wcale do czynienia z załamaniem.

Co zatem innego świadczy o tym, że globalizacja się cofa, a nie rozwija?

Wrócę do mojego wcześniejszego wniosku tj. „kto ma technologię, ten rządzi światem”. Spójrzmy na dwa znamienne wydarzenia. Po pierwsze, na zablokowanie transferu technologii do chińskiego Huawei, m.in. przez amerykański Qualcomm, będący właścicielem licencji, na podstawie których produkowane są najnowsze półprzewodniki czy procesory. Koncern ten ma potężny wpływ nie tylko na rozwój technologii półprzewodnikowych, lecz również na strategie firm działających w tej branży. Od momentu kiedy administracja prezydenta Trumpa zablokowała możliwość sprzedaży przez Huawei technologii 5G, również Qualcomm przestał sprzedawać Huawei swoją najnowszą technologię. Doprowadziło to do tego, że chiński potentat drastycznie stracił na znaczeniu. I to przede wszystkim na zachodnich rynkach telefonii komórkowej – tam, gdzie do niedawna był jednym z liderów. Przykład drugi dotyczy amerykańskich firm Nvidia oraz AMD, którym amerykańska administracja mocno ograniczyła możliwości eksportu swoich najnowocześniejszych procesorów do Chin i Rosji.

Zmierzam do tego, że pomimo iż wartości liczbowe międzynarodowych obrotów handlowych mogą nadal rosnąć, to kluczowe technologie oraz towary, jak np. wspomniane półprzewodniki czy też metale ziem rzadkich, w coraz mniejszym stopniu będą podlegać eksportowi z jednego do drugiego „świata”.

Pomimo iż wartości liczbowe międzynarodowych obrotów handlowych mogą nadal rosnąć, to kluczowe technologie oraz surowce, jak np. półprzewodniki czy metale ziem rzadkich, w coraz mniejszym stopniu będą podlegać eksportowi z jednego do drugiego „świata”.

Globalizacja podzieli się zatem na mniej i bardziej strategiczne komponenty. W zakresie tych pierwszych Chiny nadal będą dominowały. Bądźmy realistami – nie ma żadnych szans na to, by wyeliminować Państwo Środka z globalnej sieci dostaw.

Chęć Zachodu do produkowania u siebie swoich „klejnotów koronnych”, a nie – tak jak dotychczas – w dalekowschodnich fabrykach, stwarza duże szanse na renesans przemysłu w świecie zachodnim?

Faktycznie, zarówno USA, jak i Unia Europejska kładą dziś bardzo mocny nacisk na to, by wytwarzać u siebie najbardziej istotne ze strategicznego punktu widzenia produkty, np. półprzewodniki. W odniesieniu do nich konkretnie – takie chęci mają też Japonia, Korea Południowa oraz oczywiście Chiny. Ostatnio Joe Biden ogłosił ustawę, która przyniesie mocny zastrzyk kapitału dla firm lokalizujących tego typu działalność w Stanach Zjednoczonych. Podobnie dzieje się na Starym Kontynencie, gdzie parę miesięcy temu Intel ogłosił, że otworzy w Niemczech bardzo dużą fabrykę półprzewodników. Pozwoli to Zachodowi – w horyzoncie kilku, kilkunastu lat – patrzeć z mniejszą trwogą na potencjalną agresję chińską na Tajwan, czyli współczesne światowe zagłębie produkcji półprzewodników.

Sukces w tym obszarze odniesie ten, kto będzie dysponował know­‑how w zakresie ich wytwarzania. Ten proces nie dość, że jest bardzo wymagający technologicznie, to jeszcze pod względem politycznym nadal kontrolują go dziś Stany Zjednoczone. Chinom będzie trudno wskoczyć do globalnej czołówki w tym obszarze, choć inwestują ogromne środki, żeby nie przegrać tego „wyścigu zbrojeń”.

Wydarzenia z ostatnich 2‑3 lat, z pandemią i wojną w Ukrainie na czele, spowodowały przytkanie lub wręcz rozpad wielu międzynarodowych łańcuchów dostaw. Czy dochodzący do tego, coraz bardziej wyraźny, podział świata na dwie – niekoniecznie pałające do siebie sympatią – strefy wpływów spowoduje zmianę strategii zachodnich firm przemysłowych?

Owszem – nazwałbym ją dążeniem do systemowej redundancji, niezbędnej do zapewnienia ciągłości działania, nawet w obliczu potencjalnych kryzysów. Mówiąc obrazowo: jeżeli koncern produkcyjny X działa globalnie i ma fabryki rozsiane po całym świecie, to wstrzymanie działania jego chińskiego zakładu, bądź też problemy z dostarczeniem z niego komponentów np. do Europy, nie powinny spowodować paraliżu działalności firmy. A to dzięki odpowiednio szerokiemu, elastycznemu i zapewniającemu w razie potrzeby nadmiarowość, łańcuchowi dostaw.

Jeżeli koncern produkcyjny X działa globalnie i ma fabryki rozsiane po całym świecie, to wstrzymanie działania jego chińskiego zakładu, bądź też problemy z dostarczeniem z niego komponentów np. do Europy, nie powinny spowodować paraliżu działalności firmy. A to dzięki odpowiednio szerokiemu, elastycznemu i zapewniającemu w razie potrzeby nadmiarowość, łańcuchowi dostaw.

Podejście to różni się w dużym stopniu od tego, jakie obserwowaliśmy przez ostatnich kilka dekad, kiedy mieliśmy do czynienia z bardzo silnym trendem lokowania produkcji w krajach o jej najniższych kosztach. Nie patrzono wówczas na ryzyka związane z zapewnieniem ciągłości dostaw – produkcja odbywała się wedle podejścia just in time, co oznacza, że łańcuchy gospodarcze były pospinane „co do sekundy”. Nie było w nich nadmiarowości – gdy pojawiał się problem, cały łańcuch się „sypał”. Doskonale uwydatniła nam to pandemia.

Na tym trendzie zyskać mogą lokalizacje takie jak Polska – jesteśmy zarówno blisko rynków zbytu, jak i członkami UE i NATO, co w oczach inwestorów znacznie zwiększa bezpieczeństwo prowadzenia biznesu. Wydajemy się świetnym miejscem do tego, by – w razie kryzysu – zastąpić chociażby częściowo dostawy komponentów realizowane z kierunku dalekowschodniego.

Rozumiem zatem, że dla większości firm zmiana strategii nie oznacza całkowitej relokacji produkcji z Azji bliżej Europy Zachodniej, lecz pozostawienie jej na Dalekim Wschodzie, mając jednak – na wypadek kryzysu – w zanadrzu „plan B” w postaci produkcyjnych przyczółków, np. w Polsce?

Dokładnie tak – nie chodzi o to, by wyjść z Chin, lecz o to, by oprócz fabryk w Państwie Środka mieć też zakłady w innych częściach świata, będące w stanie zastąpić, w dużym stopniu i tylko w razie potrzeby, te pierwsze. Przy czym mam tu oczywiście na myśli produkcję dóbr o niestrategicznym charakterze – te bardziej newralgiczne, jak chociażby półprzewodniki, czy półprodukty farmaceutyczne, których tak brakowało na Zachodzie na początku pandemii, będą prawdopodobnie w zdecydowanej większości przenosiły się do tych najbardziej bezpiecznych, z naszego punktu widzenia, lokalizacji.

Nie pogubimy się w meandrach nowych realiów? Omawiane przez Pana trendy, to – jakby nie patrzeć – ogromne zmiany…

Jestem optymistą – świat dostosuje się do tych uwarunkowań, znajdzie nowy punkt równowagi, dokładnie tak samo, jak miało to miejsce przez ostatnie setki lat. Najlepszym przykładem, jakim możemy się posłużyć jest to, co stało się po kryzysie naftowym. Nie wszyscy wiedzą, że to, iż jeździmy dziś samochodami małolitrażowymi jest bezpośrednim efektem „wystrzelenia w kosmos” cen ropy naftowej w latach 70. Najbardziej skorzystali na tym japońscy producenci aut, będący w stanie zaoferować Europejczykom i Amerykanom energooszczędne samochody.

Podobnie może być dzisiaj z tzw. green dealem?

Tak właśnie sądzę. Jeszcze rok temu bardzo powszechne – nie tylko w Polsce – były narzekania pod hasłami „po co nam Zielony Ład, po co nam zielona transformacja”. Już wtedy mówiłem, że polityka informacyjna jakiegokolwiek rządu w UE powinna polegać na uzmysławianiu obywatelom, jak wielkie pieniądze wydawane są przez budżet ich państwa na import paliw kopalnych. Po co transferować je poza Europę, skoro przy ich wykorzystaniu można stworzyć, na miejscu, systemy produkcji energii elektrycznej oraz cieplnej, które zapewnią nam energetyczną samowystarczalność? Dziś – w obliczu wojny i szybujących cen gazu ziemnego i węgla – mało kto ma chyba wątpliwości, że jest to właściwy kierunek. A na pewno taki, który może nam zapewnić większą niezależność, a co za tym idzie – bezpieczeństwo.

Polityka informacyjna jakiegokolwiek rządu w UE powinna polegać na uzmysławianiu obywatelom, jak wielkie pieniądze wydawane są przez budżet ich państwa na import paliw kopalnych. Po co transferować je poza Europę, skoro przy ich wykorzystaniu można stworzyć, na miejscu, systemy produkcji energii elektrycznej oraz cieplnej, które zapewnią nam większą niezależność i bezpieczeństwo?

Z innej jednak strony, w obliczu sytuacji kryzysowej i wzrostu cen dla gospodarstw domowych, w krótkim terminie mogą pojawiać się ruchy sprzeciwu wobec zielonej transformacji. Słyszymy także obawy, że z uwagi na wysokie ceny paliw, aby nie marznąć w zimie, ludzie będą wrzucali do swoich pieców wszystko, co będzie pod ręką…

Wysokie ceny surowców energetycznych są dziś bez wątpienia problemem, który spędza sen z powiek wielu Polakom, czy szerzej – Europejczykom. Z tym wszystkim wiążą się duże emocje, obawy, a dla niektórych nawet elementy szoku. Mam jednak nadzieję, że tak źle nie będzie. Problem ten jest zauważany przez polityków – zarówno krajowych, jak i na szczeblu unijnym. Ostatnio mówiła o nim chociażby Przewodnicząca Komisji Europejskiej, Ursula von der Leyen, zapowiadając określenie maksymalnych cen poszczególnych nośników energii. Wprowadzenie tych limitów nie jest jednak takie proste – obecnie trwają intensywne ustalenia pomiędzy poszczególnymi krajami członkowskimi.

Niezależnie jednak od problemów, jakie mogą wystąpić na początku, uważam że w długim, a nawet średnim terminie rozwiązania proekologiczne forsowane przez Brukselę zyskają aprobatę większości Europejczyków. Nie tylko zwiększą one nasze bezpieczeństwo, ale będą też coraz bardziej racjonalne ekonomicznie. Ponadto, mogą stanowić długoterminową szansę dla unijnych gospodarek – wszak nowoczesne technologie zeroemisyjnej produkcji energii są jednymi ze sztandarowych europejskich innowacji. Takimi, których przecież w porównaniu z USA czy Chinami, mamy w ogólnym rozrachunku dość niewiele. Może to być dla nas okazja, by zabłysnąć na technologicznej mapie świata.

Przejdźmy do Polski – jakie może być, Pana zdaniem, nasze miejsce w nowej światowej układance?

Przede wszystkim musimy mierzyć zamiary na siły – mówiąc z przekąsem: Chin nie zastąpimy. Natomiast jesteśmy w stanie pozyskać pewne procesy, które do tej pory skupiały się na Dalekim Wschodzie. Korzystając z trendów dotyczących m.in. wspomnianego wcześniej zapewniania systemowej redundancji czy przenoszenia produkcji najbardziej newralgicznych grup towarów do zachodniego świata.

Jesteśmy w stanie pozyskać pewne procesy, które do tej pory skupiały się na Dalekim Wschodzie. Korzystając z trendów dotyczących m.in. zapewniania systemowej redundancji czy przenoszenia produkcji najbardziej newralgicznych grup towarów do zachodniego świata.

Najlepszy przykład – fabryka Intela w Niemczech (notabene Polska była jedną z rozpatrywanych możliwości jej lokalizacji), dla której polskie firmy będą jednymi z poddostawców różnego typu produktów w ramach łańcucha wartości. Nie oznacza to oczywiście, że nie mamy szans na awans w jego ramach – nasze przedsiębiorstwa z II sektora w coraz większym stopniu specjalizują się chociażby w projektowaniu, wytwarzaniu i dostawie systemów automatyzujących produkcję. Pomagają im w tym wysokie zdolności informatyczne, przy których wykorzystaniu są w stanie mechanizować i komputeryzować wiele procesów. Spodziewam się dalszego dynamicznego wzrostu branży „integratorów”, podobnie jak wypracowywanej przez polski przemysł ogółem wartości dodanej.

Jak postrzega Pan nasze największe atuty?

Najważniejsze z nich to, bez dwóch zdań, członkostwo w UE, bliskość rynków zbytu, nadal niższe koszty pracy niż na Zachodzie, relatywnie wysoka przewidywalność czy niewielka różnica kulturowa względem Europy Zachodniej i USA. W kontekście przemysłu dodałbym też stosunkowo niskie ceny energii – mamy bodaj najtańszy prąd w skali Unii Europejskiej, za wyjątkiem Skandynawii i Półwyspu Iberyjskiego. Za atut uznałbym też nasz lokalny – polski, całkiem duży rynek zbytu, będący dobrą „bazą” do wyjścia w świat ze swoimi produktami. Choć, żeby być uczciwym, należy zauważyć, że dla niektórych firm, które uznają go za zadowalający, jego wielkość sprawia, że się pod niego profilują, co stanowi barierę dla dalszego – międzynarodowego rozwoju.

Do tego dochodzi wbudowana w nasze „DNA” zaradność, umiejętność stawiania się przeciwnościom losu. W zmiennym otoczeniu takie kompetencje są niezwykle ważne, dlatego też wierzę, że obecne turbulentne czasy stanowią dla nas szansę – jesteśmy narodem świetnie przygotowanym do adaptowania się do rozchwianych realiów.

Jaki jest nasz punkt wyjścia – w jakim momencie polski przemysł zastała wojna w Ukrainie?

W momencie jej wybuchu kondycja polskiego przemysłu była bardzo dobra – w I kwartale bieżącego roku mieliśmy rekordowe marże zysku netto oraz – co w ostatnich latach było raczej niespotykane – bardzo wysoką płynność. W dodatku na naszą korzyść działał fakt, że od dłuższego czasu podejmowaliśmy działania dywersyfikujące import surowców energetycznych z kierunku rosyjskiego. Powiedziałbym, że na tle całej Europy byliśmy na ten niespodziewany szok przygotowani relatywnie dobrze.

Nie zmienia to jednak faktu, że – tak jak w wypadku innych gospodarek – nie byliśmy w stanie uchować się przed negatywnymi zjawiskami: problemami dotyczącymi łańcuchów dostaw czy bardzo dużymi skokami cen wielu surowców i materiałów, jak np. drewna czy stali.

Te wahania są już za nami?

Zdecydowanie uspokoiły się, a wiele cen materiałów wróciło de facto do poziomu sprzed wojny. Oczywiście – jest to zjawisko tymczasowe i wynika z tego, że w następstwie pandemii, rozpoczęcia konfliktu zbrojnego i przytkania wielu łańcuchów dostaw, naprodukowana została ogromna ilość zapasów. W tzw. międzyczasie wzrost gospodarczy został natomiast osłabiony, wywołaną m.in. rosnącymi cenami energii inflacją oraz wysokimi stopami procentowymi. Niektórzy właściciele hut doszli do wniosku, że nie ma ekonomicznego uzasadnienia dalszej produkcji materiału, skoro po pierwsze – rosną koszty, a po drugie – dystrybutorzy nadal mają zbyt dużo wytworzonych wcześniej wyrobów. Dlatego też wiele pieców zostało wyłączonych, a wrócą one do pracy dopiero wtedy, gdy rynek wykupi to, co jest dziś w magazynach. Ceny nowo wytwarzanych materiałów pójdą też wówczas bez wątpienia do góry.

Zatrzymajmy się może przez chwilę przy kwestii wielokrotnie przywoływanych przez Pana łańcuchów dostaw. Z jednej strony polski przemysł ucierpiał na tym, że wiele z nich zostało przerwanych, lecz z drugiej – możemy stać się beneficjentami powstania wielu nowych, których nasze firmy będą istotnymi elementami.

Zmiany w łańcuchach dostaw zdecydowanie postrzegam jako szansę dla Polski. Już teraz je widać – mówiliśmy chociażby o roli, jaką polski przemysł może odegrać w zaopatrzeniu niemieckiej fabryki Intela. Natomiast warto też wspomnieć o kolejnych perspektywach, jakie mogą być związane np. z produkcją baterii czy komponentów do aut elektrycznych. Takie inwestycje już się w Polsce pojawiają, za sprawą np. LG Energy Solution na Dolnym Śląsku czy Northvolt w Gdańsku. Korzyści płynące z tak wielkich przedsięwzięć „rozlewają się” zazwyczaj po całych regionach.

Nie możemy też zapominać o wspominanym wcześniej przenoszeniu części łańcuchów dostaw z Azji do Europy Środkowo­‑Wschodniej w myśl strategii zapewniania nadmiarowości produkcji. Już na tym korzystamy.

Odczuwa Pan ten boom na własnej skórze?

Zdecydowanie – i nie jest to obserwacja wyłącznie moja, lecz także wielu innych osób z sektora. Znaczna część przedsiębiorstw pokroju Base Group ma na ten moment wykorzystane całe swoje moce przerobowe, a nadal trafia do nas bardzo dużo kolejnych zapytań produkcyjnych z krajów skandynawskich czy Europy Zachodniej.

Na ten moment nie jesteśmy w stanie ich wszystkich podjąć, gdyż brakuje nam ludzi, stabilizacji ekonomicznej do uruchomienia kolejnych procesów inwestycyjnych, a także – co istotne – wydajności. I to rozumianej zarówno jako zwiększenie automatyzacji i robotyzacji procesów, jak również jako większa efektywność działalności organizacji. W tym przepływu informacji oraz materiałów wewnątrz przedsiębiorstw oraz pomiędzy nimi. Uważam, że nasze rezerwy w tym zakresie nadal są spore i liczę, że uda nam się stopniowo je wykorzystać.

Choć, nawiązując jeszcze do kwestii koniunktury, moim zdaniem nie będzie ona tak dobra jak w ostatnich latach. Procesy inwestycyjne wyhamują przez wspomniany brak stabilności gospodarczej oraz wysokie ceny nośników energii. Naturalnym jest bowiem to, że w sytuacji rosnących kosztów i braku poczucia bezpieczeństwa inwestycje odkłada się na bok, skupiając się na tym, by zakład mógł w ogóle funkcjonować.

Czy – choć może to nieco źle zabrzmieć – pewnego rodzaju bonusem dla polskich firm nie jest to, że mogą one w niektórych obszarach rynku zająć miejsce przedsiębiorstw ukraińskich, które obecnie albo nie funkcjonują w ogóle, albo też pracują na pół gwizdka?

Nie posiadam informacji na ten temat. Wiem jednak, że część firm, które funkcjonowały w Ukrainie przenosi się dziś do Polski, co z jednej strony jest zjawiskiem pozytywnym, poprawiającym sytuację polskiego pracownika, który może liczyć na więcej ciekawych opcji zawodowych, lecz z drugiej jeszcze bardziej zwiększa to ogromną presję płacową. Nie mam jednak zamiaru rozpaczać – tak jak mówiłem, polski przemysł wszedł w trudne czasy ze sporą przestrzenią finansową, chociaż dynamiczny wzrost kosztów szybko ją, niestety, niweluje.

Owa przestrzeń finansowa wynika ze wspominanej przez Pana rekordowo wysokiej marżowości polskiego przemysłu?

Tak – widać to było szczególnie w I kwartale bieżącego roku. Jednak jeśli nie uda się zahamować wzrostu cen nośników energii, to ta poduszka finansowa szybko zniknie. „Tanio to już było” – to też najlepsza odpowiedź na pytanie, dlaczego rosyjski gaz przez tak długi czas zdecydowanie dominował na europejskim rynku. Był on po prostu najtańszy, co było na rękę czołowym gospodarkom Starego Kontynentu, z Niemcami i Francją na czele. Gaz skroplony przybywający z USA czy Kataru jest wyraźnie droższy.

Twierdzi Pan, że czas zmian i rynkowych przetasowań stanowi dużą szansę dla Polski m.in. ze względu na to, że wygrywają na nich ci, którzy są w stanie szybko się dostosować. A my zdolność adaptowania się do różnych nowych warunków – także ekonomicznych mamy wręcz wbudowaną w nasze „DNA”. Gdzie jednak – oprócz rosnących cen energii mogących zdławić nasz rozwój – dostrzega Pan ryzyka?

Po pierwsze, mamy na tapecie niekorzystne zmiany demograficzne. Przyrost naturalny jest zdecydowanie poniżej oczekiwań i to pomimo różnego typu programów socjalnych typu 500+.

Po drugie, co wynika także z demografii, mamy problemy na rynku pracy – brakuje nam dziś inżynierów. Polski przemysł, który za czasów PRL‑u stanowił podstawę funkcjonowania całej gospodarki, w latach 90. praktycznie upadł. Dlatego też doskwiera nam dziś spora dziura pokoleniowa w zakresie odpowiedniej liczby doświadczonych inżynierów oraz wielu różnego typu specjalistów. Jest to istotna blokada na drodze do wejścia na wyższy poziom rozwoju technologicznego.

Polski przemysł, który za czasów PRL‑u stanowił podstawę funkcjonowania całej gospodarki, w latach 90. praktycznie upadł. Dlatego też doskwiera nam dziś spora dziura pokoleniowa w zakresie odpowiedniej liczby doświadczonych inżynierów oraz wielu różnego typu specjalistów.

Po trzecie, dotyka nas szalejący wzrost płac – i mówię to, mając na uwadze, jak wygląda to w innych państwach UE. Pod tym względem jesteśmy w czołówce.

Można już mówić o spirali cenowo­‑płacowej?

Częściowo tak, gdyż ceny rosną, a przedsiębiorstwa nadal jeszcze stać na podwyżki. Mieliśmy to szczęście, że weszliśmy w kryzys związany z wojną w Ukrainie z bardzo silną, rozpędzoną gospodarką. Dlatego też firmy, walcząc o specjalistów, których na rynku generalnie brakuje, mają jeszcze rezerwy finansowe.

Wróćmy jednak do ryzyk – kolejnym jest kontynuowanie, delikatnie mówiąc, nienajlepszych, przynajmniej w ostatnich kilkunastu miesiącach, polityk: fiskalnej i monetarnej. Według fachowej literatury pierwszą zasadą skuteczności w tych obszarach jest ich niezależność. Tymczasem rozdział między nimi w Polsce, niestety, de facto nie istnieje, co przekłada się na słabość instytucji. To z kolei, w długim terminie, wpływa na ograniczanie naszej konkurencyjności.

Następny problem dotyczy systemu edukacji. Nie jest on specyficzny tylko i wyłącznie dla Polski, lecz również niektórych wysokorozwiniętych państw, jak np. Francja. Nie da się utrzymać wysokiej jakości kształcenia w sytuacji, gdy wielu nauczycieli – zazwyczaj z powodów ekonomicznych – odchodzi z zawodu. To nie dziwi – w sektorze przedsiębiorstw płace szaleją, więc wielu pracowników sfery edukacji decyduje się na przebranżowienie. W efekcie coraz mniej nauczycieli pracuje w zawodzie z powołania i pasji, a coraz więcej dostaje etat w szkole na zasadzie tzw. negatywnej selekcji. Nie zmieniając niczego w tej materii, dalej będziemy podcinali gałąź, na której siedzimy.

Coś jeszcze należałoby do tej litanii dopisać?

Ostatnim dużym ryzykiem, jakie identyfikuję, jest brak myślenia systemowego. Być może jedynym obszarem, w którym ono w ostatnich latach występowało była energetyka i nasze dążenia do jej uniezależnienia, w tym do odcinania więzi z Rosją. W dużym stopniu nam się to udało, choć zawsze mogłoby być lepiej – mam tu na myśli brak funkcjonowania elektrowni atomowej. Niemniej dzięki realnemu myśleniu strategicznemu, polska branża energetyczna działa dziś jak jeden wielki system. Taki, który ma zapewnioną odpowiednią ciągłość i redundancję oraz potrafi reagować na różnego rodzaju zagrożenia i niedobory.

Czy czynnikiem podcinającym nam skrzydła może się okazać także geograficzna bliskość konfliktu zbrojnego między Ukrainą a Rosją?

Z jednej strony istnieje – małe, ale jednak – ryzyko, że wojna ta rozleje się dalej na terytorium naszego kraju, co byłoby oczywiście wielką katastrofą. Z drugiej jednak – paradoksalnie – bycie krajem przyfrontowym rozpatrywałbym bardziej w kategorii szans rozwojowych. Historia uczy nas, że gospodarki tego typu państw niejednokrotnie korzystały na bliskości konfliktu. W naszym przypadku mogłoby to być pojawienie się opcji rozwojowych dla przemysłu w postaci transferu nowoczesnych technologii zbrojeniowych.

Z naszej perspektywy byłoby to bardzo pożądane, tym bardziej, że brakuje nam dziś sektorów, które mogłyby być motorami napędowymi całej gospodarki oraz wzrostu jej innowacyjności, w tym również rozwijania własnych technologii. Nie mamy branż, w innych obszarach przemysłu, które pozwoliłyby nam wejść na kolejny poziom rozwoju.

Brakuje nam dziś trochę sektorów, które mogłyby być motorami napędowymi całej gospodarki oraz wzrostu jej innowacyjności, w tym również rozwijania własnych technologii. Nie mamy branż, w innych obszarach przemysłu, które pozwoliłyby nam wejść na kolejny poziom rozwoju.

Jakiego typu branże ma Pan na myśli?

Chociażby atomową, której istnienie wpompowałoby w gospodarkę dziesiątki miliardów złotych, rozlewając korzyści po wielu jej gałęziach. Nie mamy także wysokorozwiniętego sektora automotive. Brakuje nam również – mam nadzieję, że tylko „jeszcze” – zaawansowanej branży offshore’owej.

Ta ostatnia stanowi dziś zresztą doskonałą ilustrację myślenia „antysystemowego”. Do budowania oraz serwisowania farm wiatrowych wykorzystujemy obecnie wyłącznie firmy i technologie zagraniczne, nie dbając o rozwój własnych. Nie kształcimy też rodzimych kadr, nie przygotowujemy odpowiednich specjalistów i techników. Nie szkolimy – ani na poziomie szkół średnich, ani też wyższych – odpowiedniej liczby osób, które będą miały okazję pracować przy tych inwestycjach, a których powstanie, według planów, to horyzont raptem kilku lat.

Prognozowanie przyszłości i przygotowywanie się na jej wyzwania – szczególnie w tak zmiennych warunkach jak dziś – nie jest łatwe. Nie zwalnia nas to z obowiązku próbowania. Jest to jedyna droga by w dłuższej perspektywie osiągnąć trwały sukces.

¹ Indeks globalizacji przygotowywany przez szwajcarską uczelnię ETH Zurich.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”. Od lat mówi się, że polskie przedsiębiorstwa przemysłowe ulokowane są w dużej mierze pośrodku łańcucha wartości – z jednej strony nie znajdujemy się na jego początku (w fazie designu, wymyślania” nowych produktów czy usług), a z drugiej nie jesteśmy też na jego końcu (na etapie dostępu do finalnych klientów, sieci sprzedaży i dystrybucji, budowania marki), a zatem w miejscach, które cechują się największą marżowością. Nasze, środkowe ogniwo skupia się – upraszczając – na produkowaniu wyrobów na bazie powierzonej przez klientów zagranicznych dokumentacji, bez dostępu do klienta końcowego. To obszar rynkowy cechujący się niską wartością dodaną. Czy ta diagnoza – uwzględniając pewne pozytywne odchylenia od normy – jest Pana zdaniem aktualna? Niestety, jest to jak najbardziej aktualna diagnoza. Cały czas skupiamy się na działalnościach o najniższym poziomie marżowości, a śmietankę spijają bardziej zaawansowane gospodarki, na rzecz których pracują polskie przedsiębiorstwa przemysłowe. Naszą obecną pozycję określiłbym jako bycie dużym podwykonawcą – głównie dla Niemiec, Francji oraz Skandynawii. Pełnimy rolę europejskiego odpowiednika Chin – stanowimy zaplecze produkcyjne dla firm przemysłowych z Europy Północnej i Zachodniej. Podwykonawstwo może mieć jednak różne oblicza. To prawda. Jako Base Group przez lata koncentrowaliśmy się na wytwarzaniu prostych wyrobów w długich seriach, natomiast teraz skupiamy się na produkcji znacznie bardziej skomplikowanych produktów w krótkich seriach. Staramy się, by portfolio wytwarzanych przez nas wyrobów było bardziej zróżnicowane. Podobną strategię przyjmuje również wiele innych polskich firm przemysłowych. To nie dziwi, gdyż na tym poletku jesteśmy w stanie wygrywać z Azją – raz, że jesteśmy bliżej rynku zbytu, a dwa, że potrafimy szybko i elastycznie dostosować się do zmieniającego się popytu. Dodatkowym atutem jest to, że pochodzimy z tego samego kręgu kulturowego, co nasi klienci. Daleki Wschód specjalizuje się natomiast w wykonywaniu produktów długoseryjnych, które wędrują później do Europy przez 20‑30 dni, w zależności od środka transportu.

Polskie firmy przemysłowe są w stanie wygrywać z azjatyckimi na polu wytwarzania zróżnicowanych, nieraz bardziej skomplikowanych produktów w krótkich seriach. Raz, że przedsiębiorstwa te są bliżej rynku zbytu, a dwa, że potrafią szybko i elastycznie dostosować się do zmieniającego się popytu.

Można zatem powiedzieć, że przesuwamy się z podwykonawstwa prostego i masowego do wysokospecjalistycznego i krótkoseryjnego? Trudno wrzucać cały przemysł do jednego worka. Produkcja masowa, powtarzalna cały czas ma swoje bardzo istotne miejsce. Często nosi ona zresztą znamiona wysokiej innowacyjności – tak jest chociażby w przypadku wielkiej fabryki LG pod Wrocławiem, w której produkowane są baterie do samochodów elektrycznych i która ma zresztą ogromny wpływ na wyniki polskiego eksportu. Zauważam jednak, że coraz więcej małych i średnich przedsiębiorstw przemysłowych wyspecjalizowało się w dostarczaniu klientom krótkich i zróżnicowanych serii produktów. Często jest tak, że są one zamawiane właśnie w Polsce, Czechach, Słowacji czy na Węgrzech. Tego typu podwykonawstwo nadal nie należy jednak do najbardziej marżowych ogniw łańcucha wartości. Tymczasem w państwach Europy Środkowo­‑Wschodniej następuje dziś bardzo szybki wzrost płac. Czy nie jest tak, że nasz przemysł ratuje dziś sytuacja geopolityczna, sprawiająca że przeniesienie produkcji do Białorusi czy na Ukrainę wiązałoby się z ogromnym ryzykiem? Niewątpliwie tak jest – gdyby nie to, znaczna część środkowoeuropejskiego przemysłu przeniosłaby się na wschód. Z naszej perspektywy obecna sytuacja geopolityczna – choć bardzo przykra dla Białorusinów czy Ukraińców – jest korzystna. Do polskich firm napływa cała rzesza pracowników zza Bugu, która wypełnia luki na naszym rynku pracy. Gdy sytuacja za wschodnią granicą się uspokoi, wiele naszych przedsiębiorstw przemysłowych może mieć problem – produkcja prostsza, bardziej pracochłonna na pewno będzie chciała się z Polski wynieść. Ukraina to przecież ponad 40 mln ludzi, Białoruś to prawie 10 mln – jest tam wielu specjalistów, którzy za swoją pracę będą oczekiwali znacznie niższego wynagrodzenia niż w Polsce.

Do polskich firm napływa cała rzesza pracowników zza Bugu, która wypełnia luki na naszym rynku pracy. Gdy sytuacja za wschodnią granicą się uspokoi, wiele naszych przedsiębiorstw przemysłowych może mieć problem – produkcja prostsza, bardziej pracochłonna na pewno będzie chciała się z Polski wynieść.

Dlatego też strategią wielu polskich firm przemysłowych, w tym m.in. Base Group, jest rozszerzanie zakresu swoich usług, dostarczanie coraz większej wartości dodanej dla klientów. Pozwala nam to na uzasadnienie wyższych poziomów cenowych, co pomaga przetrwać w sytuacji wysokiej presji wzrostu wynagrodzeń. Na czym polega to rozszerzanie wachlarza świadczonych usług? Generalnie chodzi o to, by dać klientowi to, czego u większości naszych konkurentów nie dostanie. W naszym przypadku nie tylko zatem spawamy konstrukcje, ale też oferujemy montaż i testy urządzeń przed ich wysyłką do docelowego odbiorcy, a także staramy się o jak najlepszą obsługę partnera, chociażby wspierając jego proces projektowania maszyn. Cały czas pozostajemy zatem podwykonawcą – produkujemy wyroby według dokumentacji klienta i to on ma ostateczny dostęp do rynku. Ma on jednak świadomość, że wybierając nas, pod jednym adresem otrzyma szeroki zakres usług. Staramy się wyróżnić właśnie tym, a nie jest to proste, bo działamy na rynku konkurencji doskonałej, na którym rządzi wyłącznie cena. Mam wrażenie, że taka droga jest strategią utrzymania się na rynku, przetrwania na nim. Co natomiast zrobić, by realnie awansować w łańcuchu tworzenia wartości dodanej – czy pójść bardziej w kierunku projektowania, „wymyślania” produktów, czy może w stronę walki o bezpośredni dostęp do klienta? W przemyśle trzeba zacząć od produktu – jeśli będzie on dobry, to obroni się na rynku i dystrybutorzy zrobią wiele, by móc go sprzedać. Producent w późniejszej fazie będzie mógł kupić dystrybucję, a zatem – bezpośredni kontakt do klienta. Pomysł na produkt nie powinien wyjść jednak od klienta, który przecież najlepiej wie, czego potrzebuje? W tak szybko zmieniającym się świecie jest to strategia dość ryzykowna. Gdy najpierw pójdziemy do klienta, zapytamy czego on chce i zaczniemy pracować nad produktem – a to przecież spokojnie 1‑2 lata pracy – w międzyczasie mogą zmienić się okoliczności, klient może zredefiniować swoje preferencje, a my zmarnujemy tylko swój czas i pieniądze. Osobiście zdecydowanie poszedłbym w stronę zaproponowania własnego produktu – najlepiej żeby był on na rynku monopolem, by dawał rozwiązania, jakich nikt inny nie da. Taki produkt, bądź usługa musi oczywiście rozwiązywać konkretny problem potencjalnego klienta. Jako Base Group chcecie iść tą ścieżką? Jak wspominałem, w tym momencie nadal jesteśmy podwykonawcami, lecz staramy się, by miało ono jak najbardziej zaawansowany charakter. Jako że myślimy o biznesie długofalowo, widzimy że rosnące płace i bardzo niekorzystna demografia wymuszają na nas jak największą automatyzację procesów. Nasza koncepcja opiera się na tym, by dalej automatyzować naszą produkcję na własne potrzeby, a później – gdy opracujemy unikatowe rozwiązania na rynku maszyn produkcyjnych – wyjść na rynek z tym przetestowanym, sprawdzonym „w boju” rozwiązaniem. Gdy już będziemy mieli maszynę, którą sami wymyśliliśmy, zmontowaliśmy, udoskonaliliśmy, będzie to know­‑how, które będziemy mogli sprzedawać.

Widzimy, że rosnące płace i bardzo niekorzystna demografia wymuszają na nas jak największą automatyzację procesów. Nasza koncepcja opiera się na tym, by dalej automatyzować naszą produkcję na własne potrzeby, a później – gdy opracujemy unikatowe rozwiązania na rynku maszyn produkcyjnych – wyjść na rynek z tym przetestowanym, sprawdzonym „w boju” rozwiązaniem.

Wierzę, że w ten sposób możemy zwojować świat i znaleźć dla siebie miejsce we fragmencie łańcucha wartości, w którym następuje projektowanie produktów bądź usług, ich produkcja lub dostarczanie oraz obsługa posprzedażowa. Byłaby to więc ewolucja, która po pewnym czasie przerodziłaby się w rewolucję. To najlepsza droga awansu w łańcuchu wartości dla małych polskich firm przemysłowych? Drogi mogą być różne, ta akurat najlepiej pasuje pod nas. Dla przykładu, jeśli ktoś na podwykonawstwie zarobił bardzo dużo i ma wolne środki finansowe, to może od razu wejść w fazę rewolucji – zamknąć dotychczasowy biznes i otworzyć nowy, oparty na innowacyjnym, radykalnym pomyśle. Czyli chociażby kupić czy opracować patent na jakiś produkt, a następnie zacząć go produkować i sprzedawać. Taka rewolucja jest jednak oczywiście obarczona znacznie większym ryzykiem. Jako Base Group, wychodząc ewolucyjnie z podwykonawstwa ryzykujemy znacznie mniej, bo nawet jeśli nie uda nam się finalnie sprzedać na rynku rozwiązania, które ułatwi nam procesy wewnątrz firmy, to i tak usprawnimy naszą produkcję, nie będąc zmuszonymi do zamykania biznesu. Inną drogą awansu – przy założeniu posiadania nadwyżek finansowych – jest kupno firmy z innowacyjnym know­‑how. Może to następować w formie integracji pionowej (np. zakup swojego klienta czy dostawcy). Skupmy się jednak na pierwszej ze ścieżek, którą podąża Base Group. Czego najbardziej potrzeba, by móc stworzyć własny, autorski produkt? Gdyby było to takie proste, tą drogą podążałoby zapewne wiele polskich firm… Zacznę od przykładu polskiej branży IT, która ma silną, globalną markę, w której pracują światowej klasy specjaliści, która jest w stanie tworzyć innowacyjne rozwiązania, po które zgłaszają się klienci z całego świata. Nie byłoby tej pięknej historii gdyby nie kadry – świetnie wykształceni absolwenci uczelni technicznych, ale też, patrząc wstecz, tradycje matematyczne, których uosobieniem jest chociażby słynna lwowska szkoła matematyczna. Jesteśmy dobrzy w IT dlatego, że mamy tu dobrych ludzi – a to możliwe dzięki solidnej „podbudowie” merytorycznej. Tego samego nie można natomiast niestety powiedzieć o polskim świecie przemysłu – bardzo cierpimy na brak odpowiedniej kadry technicznej. Widzę to z własnej perspektywy – często szukamy na rynku pracy konstruktorów czy technologów i dobrych specjalistów jest jak na lekarstwo. W IT można znaleźć ludzi, tylko trzeba im zapłacić, natomiast w przemyśle jest trudno o wysokiej jakości specjalistę, nawet oferując naprawdę dobre pieniądze. Brakuje przede wszystkim doświadczonych specjalistów – a niestety w przemyśle, przy konstruowaniu różnych urządzeń, doświadczenie jest bardzo ważne. Taka sytuacja jest bezpośrednio związana z upadkiem polskiego przemysłu, jaki miał miejsce w latach 90. Mamy na rynku pracy grupę 50‑60‑latków, którzy kończyli studia w latach 80‑90., w czasach silnej jeszcze kultury przemysłowej, a później jest dziura. Dobrych, 40‑letnich inżynierów jest na naszym rynku bardzo mało. W IT, które Pan przywoływał, niedobór kadr także jest ogromny. Dlatego też w ostatnim czasie rozwinęło się wiele prywatnych akademii programowania, które przekwalifikowują chętnych do pracy w tej branży. W przemyśle nie ma na to szans? Obawiam się, że trudno byłoby w takich warunkach wykształcić klasowego inżyniera. Szczególnie, że obecnie przemysł rozwija się w kierunku łączenia hardware’u z software’em – czyli maszyn, konstrukcji stalowych etc. z informatyczną „obudową” tych urządzeń. Dziś zarabia się bowiem na danych, na tym, że poszczególne maszyny są podłączone do różnych systemów. Potrzebujemy zatem kadr zarówno mocnych od strony „twardej”, konstruktorskiej, gdzie jeszcze nie jest najgorzej oraz specjalistów z zakresu przemysłowego IT, których na rynku pracy jest naprawdę bardzo niewielu. Dodatkowo – jak wspominałem – dobry inżynier potrzebuje nie tylko dobrej edukacji, ale przede wszystkim doświadczenia w realizacji złożonych projektów.

Obecnie przemysł rozwija się w kierunku łączenia hardware’u z software’em – czyli maszyn, konstrukcji stalowych etc. z informatyczną „obudową” tych urządzeń. Potrzebujemy zatem kadr zarówno mocnych od strony „twardej”, konstruktorskiej oraz specjalistów z zakresu przemysłowego IT.

Innymi słowy – potrzebujemy specjalistów, którzy odnajdą się w świecie przemysłu 4.0… Zgadza się. Termin ten został zresztą ukuty po raz pierwszy 10 lat temu w Niemczech. Nasi zachodni sąsiedzi zaczęli budowę przemysłu nowej generacji właśnie od przygotowania kadr, od systemu kształcenia, którego celem było to, by inżynier umiał się odnaleźć w aplikacjach IT, aby potrafił je na potrzeby funkcjonowania maszyn opracować i wdrożyć. Sam niejednokrotnie uczestniczyłem w targach odbywających się w Niemczech i na własne oczy widziałem, jak wiele osób ma tam doświadczenie w pracy zarówno jako inżynier produkcji, jak i inżynier w działach IT. Tacy specjaliści są w stanie projektować i obsługiwać maszyny z wykorzystaniem systemów informatycznych. U nas takich ludzi jest bardzo mało, jesteśmy na początku drogi. Gdyby udało się nadrobić ten dystans, ogromnie wzrosłyby możliwości projektowania, produkowania i sprzedawania nowoczesnych rozwiązań przemysłowych przez polskie firmy. Mamy już jakieś jaskółki, które mogą uczynić wiosnę? Jest w Polsce kilkanaście małych i średnich firm, które oferują świetnej jakości maszyny do automatyzacji, mechanizacji produkcji. Wykonują one zlecenia dla globalnych koncernów, których rezultaty są później dostarczane praktycznie na całym świecie. Znalazłbym bez problemu kilka niszowych obszarów, w których nasze przedsiębiorstwa wyznaczają standardy. Trudno to jednak porównać chociażby do gospodarki niemieckiej, która jest oparta na tysiącach takich małych i średnich firm (Mittelstand).

O autorze:

Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”. W jaki sposób Base Group zareagowała na obecny kryzys wywołany przez pandemię koronawirusa? Przede wszystkim musieliśmy odłożyć na bok nasze dalekosiężne plany i skupić się na działaniach doraźnych. Moja perspektywa skróciła się z kilkuletniej do kilkudniowej, a czasem nawet kilkugodzinnej. W marcu, parę dni po pojawieniu się pierwszego przypadku koronawirusa w Polsce, powołałem grupę zarządzania kryzysowego firmy – która działa zresztą po dziś dzień – składającą się z kilkunastu liderów organizacji. W ramach jej prac określiliśmy trzy fazy działań będących odpowiedzią na pandemię. Jakie są to fazy? Celem pierwszej z nich było zapewnienie zdrowia i bezpieczeństwa naszych pracowników oraz szerzej – wszystkich osób znajdujących się na terenie naszego zakładu, jak np. dostawców czy innego typu usługodawców. Jak pamiętamy, na początku pandemii był duży problem z dostępnością materiałów dezynfekujących. W tamtym czasie dwoiliśmy się i troiliśmy, by pozyskać ich jak najwięcej. Gdy nam się to udało, wyposażaliśmy w nie pracowników, dawaliśmy im też środki czystości do zabrania do domu, tak by bezpieczniej czuć się mogli także członkowie ich rodzin. Równolegle poleciliśmy też większości pracowników biurowych pracę zdalną – stacjonarnie pracowali tylko ci, w wypadku których zorganizowanie telepracy było niemożliwe. Większy problem był z pracownikami produkcyjnymi – nie mogliśmy przecież poprosić np. spawaczy, by spawali materiały w swoim domu czy ogrodzie. Zdecydowaliśmy więc, by „rozrzedzić” tych pracowników, m.in. maksymalnie zmniejszając zagęszczenie stanowisk pracy oraz zwiększając liczbę zmian do trzech na dobę. Oprócz tego skupiliśmy się też na tłumaczeniu pracownikom, jak ważne jest szanowanie zasad dystansu społecznego oraz higieny, związanej np. z regularnym dezynfekowaniem miejsc pracy i najczęściej używanych narzędzi. W pierwszej fazie zależało nam też szczególnie na zachowaniu ciągłości zaopatrzenia. Obawialiśmy się, że sytuacja z południa Europy spowoduje przerwanie łańcuchów dostaw, a jeśli by to nastąpiło – nie zrealizowalibyśmy zamówień dla naszych klientów. Dlatego też na bieżąco analizowaliśmy spływające do nas informacje ze świata. Był to trudny okres – śledziliśmy, jak pandemia rozwija się w poszczególnych krajach i jakie piętno odciska na branży przemysłowej. Byliśmy wówczas w stałym kontakcie z dostawcami, pytaliśmy o ich sytuację, o zagrożenia, które widzą. Poważny problem pojawił się tylko raz, gdy dystrybutor jednego z kluczowych dla nas materiałów, zlokalizowany na północy Włoch, zamknął swoją produkcję. Na szczęście, szybko udało nam się znaleźć alternatywnego. Czego dotyczyły kolejne fazy reakcji na sytuację kryzysową? Pierwszą fazę mieliśmy pod kontrolą w połowie kwietnia. Wtedy też zabraliśmy się za drugą, związaną z dyscypliną kosztową. Ta konieczność wiązała się z bardzo zmienną sytuacją, jeśli chodzi o otrzymywane przez nas zamówienia. Były tygodnie, gdy było ich wiele, a były też takie, w których wartość zamówień spadła o 50 proc. Żeby zapanować nad tą sytuacją oraz niższym ogólnym poziomem zamówień, musieliśmy poszukać oszczędności. Obecnie znajdujemy się natomiast w trzeciej fazie – to etap dostosowywania się do przetasowań, jakie już nastąpiły oraz wciąż następują w globalnym łańcuchu dostaw. To bardzo istotne, gdyż jesteśmy przedsiębiorstwem mocno uzależnionym od światowej gospodarki, zagranicznych dostawców oraz odbiorców. Wydaje się zatem, że choć kryzys Was dotknął, to jednak spowodował raczej niewielkie uszczerbki. Jaki był natomiast jego wpływ na szeroko pojęty pomorski przemysł? Nie dysponuję konkretnymi danymi. Na to pytanie mogę więc odpowiedzieć, mając na uwadze to, co słyszę od naszych klientów oraz dostawców. Niewątpliwie całego sektora przemysłowego nie możemy wrzucać do jednego worka – są branże bardzo mocno dotknięte przez obecny kryzys, są takie, które ucierpiały tylko trochę, a są też takie, które mogły nawet na nim zyskać. Skutki pandemii odczuły na Pomorzu bardzo mocno branża lotnicza oraz samochodowa, a konkretniej – zakłady, które dostarczają swoje wyroby w łańcuchu dostaw produkcji samolotów oraz aut. Wiele z nich miało spore problemy z otrzymywaniem zamówień. Dotknęło to nawet świetnie prosperujące, zaawansowane technologicznie firmy – „miotła” związana z przerwaniem łańcuchów dostaw była nieubłagana. Z tego co jednak wiem, w chwili obecnej większość zakładów z tych branż wróciła już do w miarę normalnej pracy. Mamy też wielu klientów z branży kolejowej, która nie ucierpiała mocno, gdyż opiera się na realizacji zamówień długoterminowych. Być może „dołek” zostanie w jej wypadku odłożony w czasie, a być może w ogóle ją ominie. Sektorem, który z moich informacji zyskiwał w początkowym okresie pandemii, był pomorski przemysł stoczniowy. Jako że część stoczni w Niemczech, Włoszech czy we Francji tymczasowo zamknęło swoją produkcję, sporo zamówień trafiło do polskich firm z tej branży. W dość dobrej sytuacji cały czas są branże wytwórcze produkujące na potrzeby inwestycji związanych z ochroną środowiska czy elektroenergetyką.

Sektorem, który w początkowym okresie pandemii zyskiwał, był pomorski przemysł stoczniowy. Jako że część stoczni w Niemczech, Włoszech czy we Francji tymczasowo zamknęło swoją produkcję, sporo zamówień trafiło do polskich firm z tej branży.

Sytuacja wraca już generalnie do normalności? Poziom niepewności nadal jest duży. Widzimy wzrost zachorowań – zarówno w Polsce, jak i w innych krajach na świecie, w dodatku przed nami trudny okres związany z sezonem chorobowym. Trudno teraz rokować, kto na kryzysie najwięcej zyska, a kto straci. Trzeba robić „swoje” i panować nad tym, nad czym ma się największą kontrolę, czyli nad swoim zakładem. Jak widzi Pan pokryzysową przyszłość Base Group? Jestem zdania, że jeśli ktoś prowadzi firmę w branży, która nie ucierpiała mocno na pandemii, może otwierać to dla niego dużą szansę. Obecny kryzys spowolnił nieco działania Base Group, niemniej jednak mam przekonanie, że doświadczenie, które zdobyliśmy radząc sobie z tą sytuacją sprawiło, że jesteśmy dziś organizacją silniejszą. Wierzę więc, że – paradoksalnie – pandemia może być dla nas okazją na skok naprzód. Znajdując się w sytuacji kryzysowej nie zamknęliśmy zakładu, kontynuowaliśmy realizację zamówień, cały czas byliśmy otwarci na nowe – „wygraliśmy” tym z częścią konkurencji, która z jakichś względów zmuszona była do przerwania produkcji. Siłą rzeczy umocniliśmy więc swoją markę, klienci widzą w nas partnera, na którym można polegać, który poradził sobie w trudnej sytuacji.

Paradoksalnie, pandemia może być dla nas okazją na skok naprzód. Znajdując się w kryzysie nie zamknęliśmy zakładu, czym „wygraliśmy” z częścią konkurencji. Umocniliśmy tym samym swoją markę, klienci widzą w nas partnera, na którym można polegać, który poradził sobie w trudnej sytuacji.

Pandemia przynosi zatem nie tylko negatywne konsekwencje? Historia uczy nas, że człowiek umie sobie radzić z wyzwaniami, przełamywać istniejące trudności i przekuwać je na szanse rozwojowe. Gdy nasi przodkowie budzili się rano sto lat temu, doskwierały im trzy zasadnicze problemy: głód, wojny i choroby. To było tylko i aż sto lat temu. Po II wojnie światowej w tej części Europy nie było aż takiego problemu z głodem, wojny były, ale w znacznie mniejszej skali, udało się też okiełznać większość chorób dziesiątkujących społeczeństwa. Po słynnej hiszpance takiej pandemii jak dziś nie mieliśmy przez wiele, wiele lat, ludzkość zapomniała wręcz o tego typu zagrożeniach. Dziś mierzymy się z innego typu wyzwaniami – na świecie jest prawie 8 miliardów ludzi, czyli najwięcej w historii, którzy są ze sobą w dodatku powiązani jak nigdy przedtem. Gdy w takiej gęstej sieci, w której przepływają ludzie, towary i informacje, w jednym miejscu coś pęka, efekty bardzo szybko przenoszą się na pozostałe jej części. Mając to na uwadze, powinniśmy zweryfikować swoje dotychczasowe paradygmaty, przyjmując, że to, co w życiu pewne to nie tylko śmierć i podatki, ale również zmiany. I to zmiany bardzo dynamiczne, nieliniowe, nieprzewidywalne, o bardzo dużym oddziaływaniu. Najlepszym tego przykładem jest obecna pandemia, której nikt w zasadzie się nie spodziewał. Mamy więc być przygotowani na nieprzewidziane? Poniekąd tak – biznes musi brać pod uwagę możliwość wystąpienia sytuacji kryzysowych. W wypadku przedsiębiorstwa przemysłowego najprostszym sposobem, by to uczynić, jest rozczłonkowanie łańcuchów dostaw po różnych częściach świata. Widzimy dziś, że opieranie całej produkcji na materiałach np. z Chin, jest strategią bardzo ryzykowną. Szczególnie, że dochodzi do tego kolejny, nieznany dotąd aspekt – wojna handlowa między Stanami Zjednoczonymi a Państwem Środka. Kto wie, jaki będzie jej dalszy przebieg i czy to za jej sprawą za kilka­‑kilkanaście lat nie zostaną przerwane jakieś łańcuchy dostaw. Racjonalną strategią jest więc stwarzanie sobie szans na domawianie komponentów czy wyrobów z innych części świata. Nie mam jednak wątpliwości, że gatunek ludzki – jak zawsze – będzie potrafił się dostosować również i do tej nowej sytuacji.

Biznes musi brać pod uwagę możliwość wystąpienia sytuacji kryzysowych. W wypadku przedsiębiorstwa przemysłowego najprostszym sposobem, by to uczynić, jest rozczłonkowanie łańcuchów dostaw po różnych częściach świata.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.

Twierdzi Pan, że jednym z największych wyzwań dla prezesa firmy jest zbudowanie i wdrożenie odpowiedniej kultury organizacyjnej przedsiębiorstwa. Dlaczego ten aspekt jest Pana zdaniem tak ważny? W kontekście zarządzania firmą najczęściej mówi się o tym, co dana organizacja chce osiągnąć. Te kierunki zarysowane są chociażby w przedstawianych przez firmy wizjach rozwoju czy w strategiach rozwojowych przedsiębiorstw, definiujących cele strategiczne. Jest to pierwsza, bardzo istotna „noga” prowadzenia biznesu. Nie mniej ważne jest jednak odpowiedzenie sobie na pytanie, jak te cele chcemy zrealizować – do Rzymu można przecież dotrzeć różnymi drogami. Tu pojawia się aspekt kultury organizacyjnej, która ma pomóc zrozumieć, kim jesteśmy, jaka jest nasza tożsamość organizacyjna, jakie wartości cenimy oraz zbudować na tej podstawie najlepszą dla przedsiębiorstwa ścieżkę dojścia do celów. Wierzę, że dzięki tej świadomości firma jest w stanie dawać sobie radę w różnych sytuacjach, co jest szczególnie istotne w tak niestabilnych czasach, w jakich dziś się znaleźliśmy. Dodatkowo, kulturę organizacyjną traktuję też jako element budowania przewagi konkurencyjnej przedsiębiorstwa. Chcę, by opierała się ona nie tylko na produkcie, usłudze, czy technologii, w jakiej dostarczamy wartość do klienta, ale też na dobrym zorganizowaniu procesu identyfikacji jego potrzeb oraz znalezienia sposobu na ich zaspokojenie. W tym kontekście kultura organizacyjna jest kluczowa – to głównie od niej zależy, czy uda nam się stawić czoła oczekiwaniom klienta i czy będzie on finalnie zadowolony.

Kultura organizacyjna pomaga zrozumieć, kim jesteśmy, jaka jest nasza tożsamość organizacyjna, jakie wartości cenimy oraz zbudować na tej podstawie najlepszą dla przedsiębiorstwa ścieżkę dojścia do celów.

Czym jest zatem dla Pana kultura organizacyjna przedsiębiorstwa? Po pierwsze, jest to spójny system wartości, pozwalający pracownikom w jak największym stopniu samodzielnie realizować swoje zadania. Dzięki owym wartościom pracownik może lepiej zrozumieć sens wykonywania pewnych czynności, a także poznać sposób, w jaki chcielibyśmy, by je wykonywał. Po drugie, kultura organizacyjna jest związana ze sposobem myślenia – jak myślimy o biznesie, czy chcemy go rozwijać, czy tylko cieszyć się z tego, co mamy teraz itp. Dalej – wiąże się ona także ze stylem zarządzania oraz, co dla nas bardzo ważne, z podejściem do rozwiązywania problemów. Niektóre organizacje zakopują problemy pod ziemię, udają, że ich nie ma, a są też takie, które wolą się zmierzyć z trudnościami i wyzwaniami, mając świadomość, że choć krótkoterminowo może to „boleć”, to w długim terminie przynosi więcej korzyści niż kosztów. I wreszcie – kultura organizacyjna stanowi dla mnie spoiwo organizacji, „klej”, który pomaga temu mechanizmowi sprawnie się poruszać, realizować swoje zadania. W jaki sposób wypracowaliście kulturę organizacyjną Base Group? Jakiś czas temu zdefiniowaliśmy w wąskim gronie zarządu i dyrektorów podstawowe wartości, którymi kierujemy się w naszym przedsiębiorstwie. Zostały one wypracowane w okresie, gdy nie do końca jeszcze rozumieliśmy, po co firmie kultura organizacyjna, poruszając się nieco po omacku. Miały służyć jako ramy, w których chcielibyśmy, by poruszali się nasi pracownicy. Pozwoliło nam to ustalić pewne warunki brzegowe dla organizacji. W tym roku planowaliśmy podejść do kwestii budowania kultury organizacyjnej w sposób bardziej profesjonalny i świadomy. Chcieliśmy w ten proces zaangażować 20‑kilka osób, będących liderami biurowych oraz produkcyjnych zespołów firmy. Niestety, z uwagi na pandemię i jej skutki, musieliśmy nasze plany odłożyć na przyszłość. Na jakich wartościach opiera się zatem kultura organizacyjna Pańskiej firmy? Nazywamy je „zasadami gry”, które mają dość uniwersalny charakter. Ich punktem wyjścia jest podejście zespołowe – świat jest dziś złożony i skomplikowany, przepływ informacji jest niesamowicie szybki, a zmiany są dynamiczne i nieliniowe. Jedyną receptą, by stawić im czoła jest działanie wspólne.

Punktem wyjścia naszych „zasad gry” jest podejście zespołowe – świat jest dziś złożony i skomplikowany, przepływ informacji jest niesamowicie szybki, a zmiany są dynamiczne i nieliniowe. Jedyną receptą, by stawić im czoła jest działanie wspólne.

Pomimo tego, że jesteśmy przedsiębiorstwem przemysłowym i funkcjonujemy w dość tradycyjnej odnodze gospodarki, zdecydowaliśmy się też, by dać naszym pracownikom dużą swobodę w wybieraniu ścieżek dojścia do realizowanych celów. Doceniamy zaangażowanie w poszukiwaniu rozwiązań – często nowych, nieszablonowych. Zdajemy sobie też sprawę, że gdy przeciera się nieznane szlaki, mogą się pojawić błędy. Pozwalamy naszym pracownikom uczyć się na nich i wyciągać z nich wnioski po to, by nie powielać ich w przyszłości. Chcemy, by nasi pracownicy byli trochę jak Ania z Zielonego Wzgórza, która nigdy dwukrotnie nie popełniła tego samego błędu. Kolejnym elementem naszej kultury organizacyjnej jest elastyczność, pozwalająca chociażby nie bać się zmiany swoich priorytetów działania w momencie, gdy mierzymy się z niespodziewanymi czynnikami zewnętrznymi. Bardzo ważna jest też otwartość, a także możliwość prowadzenia szczerej dyskusji, opierającej się na faktach i racjonalnych argumentach oraz szacunku. Jeśli ktoś przychodzi do mnie z opinią na dany temat, to chcę zawsze wiedzieć, na jakich argumentach się ona opiera. Mam również świadomość, że w sytuacjach stresowych trudno czasem utrzymać nerwy na wodzy i nie mam problemu z tym, że ktoś ostro wyrzuci z siebie pewne rzeczy, lecz musi to umieć robić przy zachowaniu szacunku. Czy te zasady są w jakiś sposób sformalizowane, spisane? Czy to, co ustaliliście w gronie dyrektorów, rozeszło się już po firmie? Zasady zostały oficjalnie ogłoszone, wydrukowaliśmy też i rozwiesiliśmy po całym zakładzie plakaty przedstawiające nasze wartości i uzasadniające, po co je tak właściwie opracowaliśmy. Podejrzewam więc, że wszyscy pracownicy – choć zapewne w różnym stopniu – są ich świadomi. W jaki sposób wdrożyliście „zasady gry”? Wdrażanie zasad jest w moim odczuciu dużo ważniejsze niż samo ich określenie. W tym kontekście kluczowe jest to, by przykład szedł z góry, by uniknąć sytuacji, w której prezes i dyrektorzy ustalają pewne zachowania i oczekują ich respektowania przez pracowników, a sami postępują inaczej. Zwracamy szczególna uwagę, żeby „zasady gry” były odzwierciedlone w każdym zachowaniu każdego lidera. Poświęciliśmy także dużo czasu na tłumaczenie, po co naszej organizacji te reguły, jakie mogą być z nich korzyści. Nadal zresztą wiele z naszymi pracownikami rozmawiamy, cały czas jesteśmy na etapie adaptacji zmian. Zasady te przewijają się również w szeregu wewnętrznych dokumentów, odnoszących się do kwestii zarządzania organizacją. Z perspektywy czasu widzę, że nasze działania przynoszą skutki, choć oczywiście nie wszystko udaje się od razu.

Wdrażanie „zasad gry” jest dużo ważniejsze niż samo ich określenie. W tym kontekście kluczowe jest, by przykład szedł z góry.

Jak przebiega proces adaptacji pracowników do „zasad gry”? Pojawiły się jakieś bariery, tarcia? Nie znam nikogo, kto wprowadzałby zmiany bezproblemowo. Według moich szacunków, około 15‑20% załogi opowiada się za zmianami, „czuje” po co one są, pomaga w ich wdrażaniu. Największa grupa – około 50‑60% pracowników – to osoby, które przypatrują się temu, w jaki sposób wprowadzamy nasze reguły. „Kupią” oni tę zmianę, gdy zobaczą, że faktycznie rozumieją ją i stosują się do niej liderzy. Jest też trzecia grupa pracowników, którym bardzo trudno jest wytłumaczyć sens „zasad gry”. Osoby te albo stawiają opór albo też nic nie mówią, aż któregoś dnia odchodzą z firmy, przekazując, że coś im nie pasowało. Z czego brała się niechęć niektórych pracowników do zmian? Wymienione przez Pana elementy kultury organizacyjnej przedsiębiorstwa wydają się być bardzo uniwersalne, ogólne, a z perspektywy zatrudnionego – korzystne… Wydaje mi się, że ludzie generalnie nie lubią zmian – wolą przewidywalność, która nie jest tak stresująca. Każda bowiem zmiana, która dotyka nas bezpośrednio, generuje w nas pewną reakcję obronną. Kultura organizacyjna jest „miękkim” czynnikiem rozwoju, na który nadal wiele firm nie zwraca zapewne większej uwagi. Czy przekłada się ona także rzeczy „twarde”, namacalne, jak np. wyższa produktywność, lepsze wyniki biznesowe? Kondycja Base Group wskazuje na to, że tak. Od kiedy mniej więcej 3,5 roku temu przejąłem stery firmy, notujemy 20‑25 proc. rocznego organicznego wzrostu sprzedaży, nasza zdolność do generowania gotówki nigdy w historii nie była tak wysoka jak teraz , podobnie zresztą jak marżowość. Ten ostatni parametr jest wyższy od średniej z branży o 5 pkt. proc. Rośniemy dynamiczniej niż większość podmiotów z naszego sektora, jesteśmy też bardziej efektywni. Koniec końców zadowolony jest więc nie tylko zarząd, ale także nasi pracownicy, dostawcy i klienci. Oczywiście – na tak dobre wyniki notowane przez firmę wpływa nie tylko kultura organizacyjna, ale też inne czynniki, jak chociażby korzystne do niedawna tło makroekonomiczne czy dobra strategia biznesowa. Jestem jednak przekonany, że bez „zasad gry” nie udałoby nam się osiągać takich sukcesów. Od początku wiedział Pan, że budowanie silnej organizacji należy zacząć właśnie od tej strony? Termin „kultura organizacyjna” pamiętałem ze studiów, jednak prawdę powiedziawszy nie rozumiałem do końca jego znaczenia oraz roli. Później zetknąłem się z nim podczas pracy w krajowych i zagranicznych firmach, natomiast pojęcie to nadal było dla mnie „puste”. Gdy tylko zostałem prezesem Base Group, miałem w głowie wiele pytań: co dalej robimy z tym biznesem, dokąd idziemy, na czym się skupiamy, jaki zespół budujemy. Zacząłem od standardowych działań – określenia wizji, misji, celów strategicznych. To poszło w miarę szybko. Temat kultury organizacyjnej pojawił się, gdy szykowaliśmy się do aktualizacji strategii firmy. Wówczas nasz zewnętrzny doradca do spraw zarządzania ludźmi powiedział mi, że skoro w firmie jest nowy prezes, warto spotkać się w ramach dyrekcji i ustalić firmowe „zasady gry”. Zrobiliśmy to, choć nadal nie miałem pełnej świadomości, po co nam te reguły. Temat ten zaczął mnie jednak bardzo interesować – wziąłem udział w kilku szkoleniach, porozmawiałem z osobami, które zajmują się technikami zarządzania firmą, zapoznałem się także z literaturą. Szczególnie pomocna okazała się książka K. Camerona i R. Quinna Kultura organizacyjna – diagnoza i zmiana, w której pokazane są różne typy kultury organizacyjnej, a także porady, w jaki sposób taką kulturę wdrożyć. Duże wrażenie wywarła na mnie również prezentacja wieloletniego prezesa Netflixa, Reeda Hastingsa, w której mówił o tym, że kultura organizacyjna to każde zachowanie lidera: kogo awansujemy, a kogo nie, na którego pracownika stawiamy, a z którym się rozstajemy, jak zachowujemy się w różnych, nawet błahych sytuacjach etc. Zrozumiałem, że kulturę organizacyjną w bardziej lub mniej świadomy sposób wprowadza każdy lider – prezes, dyrektor, brygadzista. Pracownicy patrzą na tę osobę i dostosowują do niej swoje zachowania. Nareszcie mnie „olśniło”. Zaszczepiłem tę ideę wśród kilkunastu najbliższych współpracowników, będących kluczowymi liderami organizacji. Finalnie, w tym roku byliśmy gotowi do rozmowy na temat kultury organizacyjnej przedsiębiorstwa w bardziej świadomy sposób, jednak zatrzymała nas pandemia. Chcecie wypracować nowe zasady, gdyż te, wypracowane w nie w pełni świadomy sposób się nie sprawdziły? Wręcz przeciwnie – nadal się pod nimi podpisuję. Uważam, że przemawia za nimi to, że będąc wypracowanymi intuicyjnie, są bardzo naturalne. Jednakże od czasu ich wprowadzenia, organizacja bardzo mocno się zmieniła – część ludzi odeszła z firmy, przyszło bardzo wielu nowych pracowników. W takiej sytuacji chcemy przyjrzeć się tym regułom na nowo. Być może okaże się, że nie trzeba będzie nic w nich zmieniać, a być może będziemy je musieli nieco zmodyfikować. „Zasady gry” pomogły firmie w starciu z pandemią? Te reguły niesamowicie pomogły nam odnaleźć się w sytuacji kryzysowej – zapanować nad naszym biznesem, nad emocjami, nad strachem związanym ze spotkaniem się z czymś zupełnie nieznanym. Pandemia stała się wręcz papierkiem lakmusowym, który pokazał, że te wartości nas wspierają i w żaden sposób nie przeszkadzają, nie blokują naszej działalności.

„Zasady gry” niesamowicie pomogły nam odnaleźć się w sytuacji kryzysowej – zapanować nad naszym biznesem, nad emocjami, nad strachem związanym ze spotkaniem się z czymś zupełnie nieznanym. Okazało się, że te wartości nas wspierają i w żaden sposób nie przeszkadzają, nie blokują naszej działalności.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.

Jaki jest profil działalności firmy Base Group? Jesteśmy wykonawcą specjalistycznych metalowych konstrukcji spawanych, głównie dla branż: elektroenergetycznej, kolejowej, chemicznej i morskiej. To biznes, który dziś bardzo dobrze się rozwija – korzystamy na koniunkturze w przemyśle, w tym na przenoszeniu produkcji z Chin, Europy Zachodniej i Północnej do Europy Środkowo­‑Wschodniej. Firmę od zera budowali Pana teściowie. W jaki sposób doszło do tego, że został Pan jej prezesem? Zbliżający się do wieku emerytalnego właściciele zaczęli się kilka lat temu zastanawiać, co dalej zrobić ze swoim biznesem. Nie mieli wątpliwości, że warto go dalej rozwijać, ponieważ firma funkcjonowała bardzo dobrze, znajdowała się na krzywej wznoszącej. Sam również musiałem rozważyć, czy widziałbym siebie na stanowisku prezesa Base Group. Ostatecznie wspólnie zdecydowaliśmy, by przekazać mi stery firmy. Miał Pan wcześniej bliższą styczność z firmą teściów? Moja ścieżka zawodowa od samego początku była związana z sektorem finansowym. Pracowałem za granicą, w Zurychu oraz w Londynie, w branży bankowości inwestycyjnej. Jednocześnie przez kilka lat byłem przewodniczącym rady nadzorczej Base Group. Z perspektywy człowieka świata finansów starałem się kontrolować, co się dzieje w spółce. Miałem wpływ na to, w jakich branżach będzie się ona dalej rozwijać. Z tej pozycji mogłem dobrze ocenić realny potencjał i perspektywy stojące przed firmą. Moim zdaniem były one ogromne. W 2014 r. podjąłem decyzję, by odejść ze świata finansów, w którym doszedłem do pewnej ściany, czułem się wypalony zawodowo. Zastanawiałem się, jak dalej pokierować swoim życiem, jakich wyzwań szukać. Zdecydowałem się spróbować swoich sił w Base Group. Początkowo zajmowałem się sprzedażą i pozyskiwaniem klientów z zagranicy. Po dwóch latach przecierania szlaków, kiedy równolegle ukończyłem studia podyplomowe z zarządzania produkcją, stwierdziłem, że podejmę się wyzwania zarządzania firmą. Miał Pan pewne obawy przed dokonaniem tej zmiany? Największe były związane z tym, że choć miałem zarządzać firmą, a nie zajmować się organizacją produkcji czy wymyślaniem nowych produktów, to nie byłem inżynierem, nie znałem branżowego know­‑how. Nie znałem rysunku technicznego, nie znałem nomenklatury. Mimo kilkuletniego wdrażania w pracę firmy nie miałem poczucia, że w stu procentach wiem, na co się piszę i z czym będzie się to wiązało. Z drugiej strony pewne kwestie nastrajały mnie pozytywnie. Wspólnym mianownikiem między światem finansów a światem inżynierów są wymagania co do kompetencji ilościowych, znajomości przedmiotów ścisłych. Dużo się liczy, przelicza – tu moje predyspozycje i doświadczenie korporacyjne mi pomogły. Zauważam zresztą, że wśród inżynierów czasami potrzeba pewnego pierwiastka z branży finansów – nie wszystko bowiem, co „spina się” technicznie, będzie się też „spinało” finansowo. Jak duży szok przeżył Pan, zmieniając otoczenie z zagranicznej korporacji na rodzinne przedsiębiorstwo ulokowane w Koszwałach? Międzynarodowy świat finansowy i lokalny świat obróbki metali to oczywiście dwa zupełnie różne rzeczywistości. Nie było między nimi zbyt wielu punktów wspólnych. Musiałem się więc dostosować do nowej sytuacji, do osób, z którymi pracuję. Z perspektywy czasu zauważam, że nie było to wcale takie trudne. Sądzę, że duża w tym zasługa tego, że przez lata pracowałem w wielu różnych międzynarodowych zespołach. Przebywając w takim otoczeniu, człowiek siłą rzeczy nabywa pewnych miękkich kompetencji, uczy się komunikować z innymi, otwiera się na nich.

Pracując przez lata w różnych, międzynarodowych zespołach człowiek siłą rzeczy nabywa pewnych miękkich kompetencji, uczy się komunikować z innymi, otwiera się na nich.

Co było kluczem do udanego przeprowadzenia sukcesji z perspektywy właścicieli firmy? Co gra istotną rolę w takim procesie? Przede wszystkim otwartość – otwartość na to, że ktoś może mieć inną koncepcję, zupełnie inne pomysły i odmienne zdanie. Druga kluczowa rzecz to komunikacja i pewne jej zasady, które udało nam się wypracować po dość krótkim czasie współpracy. Na przykład ustaliliśmy wspólnie, że o sprawach biznesowych rozmawiamy tylko w biurze, a gdy widzimy się prywatnie, jako rodzina, nie poruszamy tych tematów. Oczywiście, z pewnymi wyjątkami. Ogólnie, co bardzo ważne, nie boimy się też rozmawiać na trudne tematy. Udaje nam się to mimo różnicy pokoleniowej – teściowie mają 60–70 lat, a ja 36. Wychowaliśmy się w zupełnie różnych czasach, lecz udaje nam się znaleźć nić porozumienia. Jaka jest dziś w firmie rola założycieli – odsunęli się na bok czy nadal mają wpływ na losy Base Group? Nie zostali odstawieni na boczny tor. Teściowa jest przewodniczącą rady nadzorczej i pojawia się w firmie przynajmniej raz w tygodniu. Jest aktywna, ale nie w codziennym wymiarze, jak to było wcześniej. Teść jest natomiast w firmie każdego dnia, zajmuje się głównymi inwestycjami oraz kwestiami technologicznymi. Cały czas jest bardzo ważnym ogniwem przedsiębiorstwa. Co jest priorytetem dla osoby zarządzającej firmą prowadzoną wcześniej przez wiele lat przez rodzinę? Uważam, że najważniejsze to zapewnić funkcjonowanie firmy w horyzoncie długoterminowym. Dopiero na drugim miejscu jest rentowność – wbrew podejściu, którego uczono w szkole, by dbać przede wszystkim o jak najwyższe marże. W naszej filozofii najpierw trzeba sprostać światowym trendom i uwarunkowaniom rynkowym, a dopiero później upewnić się, że dobrze na tym zarabiamy. Dziś pomału zbieramy tego efekty, bardzo dobrze odnajdując się w kolejnych branżach, w które wchodzimy. Taka koncepcja zresztą bardzo spodobała się właścicielom, bez których poparcia sukcesja by się nie odbyła. Jakie zmiany zdecydował się Pan wprowadzić w firmie? Nie ukrywam, że jednym z efektów sukcesji jest to, że bardzo mocno zmienił się sposób zarządzania firmą. Wiąże się to też z jej rozwojem – jeszcze niedawno zatrudnialiśmy 80–100 pracowników, a teraz już ponad 220. Mam pewien zamysł, jak chciałbym, żeby funkcjonowała firma, i staram się go wdrażać. Base Group jest typową firmą założoną tuż po transformacji ustrojowej. Na początku firmę tworzyła teściowa, później dołączyło kilka osób, a przez wiele lat w przedsiębiorstwie pracowało kilkudziesięciu pracowników. Model podejmowania decyzji był w takiej organizacji mocno scentralizowany. Przy małej skali działalności dobrze się sprawdzał. Znam zresztą wiele firm założonych w tamtym okresie, które funkcjonowały w taki właśnie sposób. Jednak w miarę rozwoju organizacji trzeba dostosować model podejmowania decyzji do warunków, w jakich funkcjonuje przedsiębiorstwo.

Base Group jest typową firmą założoną tuż po transformacji ustrojowej. Model podejmowania decyzji był w takiej organizacji zawsze mocno scentralizowany. Przy małej skali działalności dobrze się sprawdzał, jednak w miarę rozwoju organizacji trzeba go było dostosować do nowych uwarunkowań.

W ubiegłym roku mieliśmy moment, w którym bardzo mocno wzrosła nam liczba zamówień – zarówno wartościowo, jak i przerobowo. Rozwiązania, które stosowaliśmy, by te zamówienia realizować, niestety nie były już wydolne. Problemem nie były osoby, które realizowały poszczególne czynności w całym procesie, lecz sam model działania. Doszliśmy do ściany. Nawet jeśli zatrudnilibyśmy kolejne osoby bądź jeszcze bardziej zwiększyli efektywność pracy obecnie zatrudnionych, niewiele by to zmieniło. Krzywa produktywności się spłaszczyła. Naturalnym krokiem w takiej sytuacji jest reorganizacja działalności… Tym właśnie się zajęliśmy, projektując zmiany modelu funkcjonowania firmy. Główny nacisk został położony na dwa aspekty – zmiany w strukturze organizacyjnej oraz decentralizację procesu podejmowania decyzji. Są one zresztą ze sobą mocno powiązane. Wchodząc do firmy, starałem się uzyskać pewne ważne dla mnie informacje na temat jej funkcjonowania od osób zatrudnionych na stanowiskach dyrektorów. Często było tak, że nie potrafili oni znaleźć odpowiedzi na moje pytania bądź też podawali odpowiedź, której nie byli pewni. Pojawiały się sugestie, by daną rzecz skonsultować z „tym kierownikiem bądź pracownikiem”. Pochłaniało to masę energii i czasu. Stwierdziłem, że trzeba to zmienić. Projektując naszą organizację od nowa, miałem plan, by na strukturę organizacyjną firmy nałożyć pewne cele oraz określić sposoby, w jaki mają być realizowane procesy, osiągane parametry itp. Pracownicy brali udział w określaniu tych zmian – to oni współdecydowali o tym, w jaki sposób realizować procesy, oceniać je, podejmować związane z nimi decyzje. W ten sposób nastąpiło przesunięcie podejmowania decyzji w głąb organizacji. Jak kadra pracownicza przyjęła decentralizację zadań w firmie? Przyznam szczerze, że nastąpił niesamowity wzrost zaangażowania pracowników, można mówić o wręcz entuzjazmie związanym z opracowywaniem zmian i funkcjonowaniem w nowych warunkach. Większość niesamowicie szybko się w nich odnalazła. Wydaje mi się, że dużą rolę odegrało to, że poczuli swój realny wpływ na pewien fragment całego procesu zachodzącego w firmie. Jeżeli szef przekazuje większy zakres uprawnień pracownikowi, to na pewno czuje się on bardziej doceniony, ma poczucie, że ktoś mu ufa, wierzy w niego. To powoduje, że te osoby wznoszą się na wyżyny.

Jeżeli szef przekazuje większy zakres uprawnień pracownikowi, to na pewno czuje się on bardziej doceniony, ma poczucie, że ktoś mu ufa, wierzy w niego. To powoduje, że te osoby wznoszą się na wyżyny.

W jakich jeszcze wymiarach została dokonana profesjonalizacja firmy? W zakresie kultury organizacyjnej. Base Group jest firmą rodzinną. Zanim przejąłem stery firmy, atmosfera była bardzo specyficzna – było miło, przyjemnie, nieco swojsko. Największa w tym zasługa teściów, którzy zawsze zwracali dużą uwagę na aspekty międzyludzkie. Mnie również podobało się takie podejście – z wyjątkiem jednej rzeczy. Moją uwagę przykuło to, że gdy dana osoba miała coś zrobić czy załatwić, a ostatecznie się z tego nie wywiązała, nikt na to właściwie nie zwracał uwagi. Jednym z moich celów było natomiast przyzwyczajenie pracowników do brania odpowiedzialności za sprawy, którymi się zajmują. Jeśli umawiam się na daną rzecz, na dany termin, ma to zostać zrobione i z tego się rozliczamy. Jeśli się uda – super, jeśli nie – wyjaśniamy sobie, dlaczego tak się stało. Czasem zdarza się, że nie doszacujemy czasu, czasem dana osoba nie ma kompetencji, by danej kwestii sprostać, czasem ktoś o czymś po prostu zapomni. Staramy się szczerze rozmawiać o powodach niepowodzeń. Uważam, że ważne jest, by w takich sytuacjach dojść do sedna problemu. Część pracowników nie była w stanie przyzwyczaić się do nowych zasad i rozstała się z firmą, jednak większość zaakceptowała zmianę podejścia, przestawiła się na nowe tory. W poważnej firmie nie może być „swojsko”? Sądzę, że atmosfera w Base Group nadal jest bardzo przyjazna, wręcz rodzinna. Liczba pracowników, którzy pracują w firmie wraz z co najmniej jednym członkiem rodziny wynosi 40 osób – to raczej niemało. To też o czymś świadczy – jeśli ktoś ściąga swojego bliskiego do przedsiębiorstwa, w którym pracuje, to jest to chyba najlepszą możliwą rekomendacją. Zależy mi na tym, by w firmie było nawet „swojsko”, jednak warunkiem jest realizacja wyznaczonych celów. Wcześniej taka atmosfera panowała zawsze, niezależnie od tego, czy dany cel udało się osiągnąć, czy nie. Są sytuacje, w których z takiego podejścia trzeba zrezygnować i porozmawiać o tym, gdzie jesteśmy hamowani. Posiada Pan bogate doświadczenie w pracy w korporacji – czym różni się ona od pracy w firmie rodzinnej? Pracowałem w różnych firmach i przestrzegałbym przed postrzeganiem wszystkich korporacji w ten sam sposób. Mówiąc o tym, co jest typowe dla korporacji, łatwo popaść w stereotypy. To ludzie ze sobą pracują i to od ludzi zależy, czy czujemy się dobrze w danej organizacji, czy nie. Jeżeli pracując w korporacji, miałem nad sobą świetnego przełożonego i współpracowników – praca wyglądała inaczej niż tam, gdzie było na odwrót.

Mówiąc o tym, co jest typowe dla korporacji, łatwo popaść w stereotypy. To ludzie ze sobą pracują i to od ludzi zależy, czy czujemy się dobrze w danej organizacji, czy nie.

Starając się jednak odpowiedzieć na pytanie dotyczące różnic, widzę po sobie, że pracując w korporacji, nie byłem aż tak zaangażowany w losy organizacji, jak jestem teraz. Kiedy jest się prezesem firmy rodzinnej, której w dodatku posiada się udziały, funkcjonuje się zupełnie inaczej. Nie ma znaczenia, czy jest dzień, czy noc, czy jest święto, czy nie – jeśli coś trzeba zrobić, robię to. To bardzo duża różnica. Sądzę, że nawet największy profesjonalista, będąc „na swoim”, ma inne podejście, niż gdy pracuje na etacie.

Skip to content