Kategorie
Wydarzenia gospodarcze

State Street otwiera biuro w Gdańsku

(lipiec 2015)

To jeden z największych światowych graczy na rynku finansowym i jednocześnie jedna z najstarszych amerykańskich instytucji związanych z bankowością. Spółka chce zatrudnić ponad 1200 osób. Otwiera biuro w kompleksie Alchemia. Wynajmie ponad 14 tysięcy metrów kwadratowych powierzchni. „Planujemy utworzenie miejsc pracy zarówno dla doświadczonych profesjonalistów z dziedziny finansów, jak i młodych ludzi – absolwentów trójmiejskich uczelni. Osoby zatrudnione w nowym biurze będą wykonywać takie same zadania, co pracownicy z pozostałych biur State Street na całym świecie, a to stwarza ogromne możliwości rozwoju dla naszych pracowników” – powiedział dyrektor zarządzający State Street Bank Polska, Scott Newman. Natomiast pomorski marszałek, Mieczysław Struk ma nadzieję, że obecność w Trójmieście State Street przyciągnie na Pomorze kolejnych inwestorów. Przypomniał, że sektor nowoczesnych usług zatrudnia dziś w Pomorskiem 19 tysięcy osób. State Street zacznie działalność w Gdańsku w pierwszym kwartale 2016 roku. Do klientów firmy należą m.in.: korporacje, rządy państw, organizacje non-profit, fundusze emerytalne i inni menedżerowie inwestycyjni. Obecnie State Street obsługuje około 40 proc. funduszy inwestycyjnych w USA oraz 37 proc. funduszy emerytalnych.

Oprac. Iwona Wysocka

Kategorie
Pomorski Przegląd Gospodarczy

Czy możemy „odbić” rodzimy handel?

Pobierz PDF

Rozmowę prowadzi Wojciech Woźniak – Redaktor Prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”

 

Wojciech Woźniak: Czy handel jeszcze się zmienia? Wydaje się, że w „starej jak świat” branży wymyślono już wszystko.

Marek Theus: Chyba o żadnej branży nie można powiedzieć, że nic się w niej nie dzieje. Przykłady bardzo innowacyjnych niegdyś koncernów, takich jak chociażby Kodak czy Nokia pokazują, że nie można tracić czujności, ignorować sygnałów z rynku, pojawiających się nowinek. Łatwo o popadnięcie w tzw. „syndrom Cesarstwa Rzymskiego”, które miało świat u swoich stóp i najlepszy ustrój dopóty, dopóki nie zjawili się Wandalowie, którzy nie znali przecież demokracji, i pałkami „wytłumaczyli” Rzymianom, że świat nie do końca wygląda tak, jak oni sobie to wyobrażają. W biznesie jest podobnie. Gdy mamy już wygodny fotel, jest co jeść i pić, procedury są dopracowane, struktura działa sprawnie, to łatwo stracić zapał, przymknąć oko na pewne trendy. Jeśli ktoś myśli, że ma jeszcze czas, by reagować na zmiany, to najprawdopodobniej już go właśnie nie ma. W handlu jest tak samo – cały czas się zmienia, choć trudno tu mówić o rewolucji – szczególnie jeśli patrzy się na niego z zewnątrz.

Takim impulsem dla sprzedaży detalicznej był e-handel?

Sądzę, że mimo rozwoju Internetu, handel pozostaje dość konserwatywną częścią gospodarki. Pamiętam analizy sprzed kilkunastu lat, które mówiły, że e-handel zrewolucjonizuje branżę. Podpierano się wtedy dynamiką wzrostu sprzedaży przez sieć – pokazywano 50-80% przyrostu. Jednak, gdy spojrzało się na liczby bezwzględne, to okazywało się, że obroty wynoszą mniej więcej tyle, co w średniej wielkości obiekcie należącym do francuskiej grupy kapitałowej. Poza tym, jak startuje się od zera, to dynamika zawsze będzie imponująca, a z czasem zacznie hamować. Tak się też stało. Nie dyskredytuję elektronicznego handlu, ale twierdzę, że nie zdominuje segmentu FMCG (ang. fast moving customer goods; produkty szybko zbywalne – przyp. red.).

Czy to kwestia przyzwyczajenia, a może nieufności do zakupów w sieci?

Mamy to w genach jeszcze od czasów społeczności łowiecko-zbierackich. Lubimy wejść między półki i „zapolować” na pożywienie, okrycie itp. To zaspokaja nasze pierwotne potrzeby, których nie wyzbyliśmy się jeszcze w toku ewolucji. Świetnie wpisuje się w to mechanizm promocji w sieciach handlowych: wystarczy jeden produkt w świetnej cenie i mamy kolejki czatujących na niego ludzi. Ma to, rzecz jasna, swoje negatywne strony, bo często obnaża nas z ludzkich cech i pokazuje naszą zwierzęcą stronę. Oczywiście, nowe technologie mają pewien wpływ na rynek, ale dużo bardziej istotne jest otoczenie, w którym handel funkcjonuje.

 

E-handel, przynajmniej na razie, nie zdominuje sprzedaży detalicznej. Dlaczego? W naszych genach wciąż tkwi instynkt łowiecko-zbieracki. Lubimy wejść między półki i „zapolować” na pożywienie. To zaspokaja nasze pierwotne potrzeby.

 

To środowisko bardzo się zmieniło od czasu transformacji.

Wręcz diametralnie. Lata 90. to przede wszystkim rozkwit stadionowych biznesów, gospodarki niedoboru. Praktycznie wszystko „schodziło na pniu”. Panował olbrzymi deficyt kapitału, więc nie było mowy o rozwijaniu dużych przedsięwzięć. Zupełnie inny był też dostęp do finansowania. Nie mówię tu nawet o kredytach, ale o zwyczajnym założeniu konta w banku! Bardzo zmieniło się też otoczenie regulacyjne – ilość przepisów i ich skomplikowanie wzrosły zdecydowanie. To powoduje, że mali detaliści są dziś w dużo trudniejszej sytuacji niż duże podmioty.

Polski handel detaliczny stoi dziś głównie wielkimi, zagranicznymi sieciami.

Polski handel jest w zaniku. Nie mówię tu o małych, osiedlowych sklepikach typu „warzywniak”, ale o obiektach mających ponad 400m2, bo tylko działając w tym segmencie można myśleć o rozwinięciu działalności, która daje możliwość większego zaistnienia na rynku. W dużej aglomeracji trójmiejskiej mamy ponad 70 Biedronek i około 50 Lidli. Moja sieć, MERKUS – w skład której wchodzi 8 sklepów – jest jednocześnie największą polską siecią w naszej metropolii. To daje pewien obraz proporcji, jakie panują w polskim handlu detalicznym.

Dlaczego nie wytrzymujemy rynkowej konkurencji z międzynarodowymi graczami?

Mam wrażenie, że do pewnych zaniedbań doszło w trakcie transformacji ustrojowej. Władze wolnej Polski wychodziły z założenia, że trzeba maksymalnie otworzyć rynek na zagraniczną konkurencję, żeby podnosić produktywność, wydajność etc. Można było wręcz usłyszeć od niektórych wysokich urzędników państwowych, że polscy przedsiębiorcy powinni szukać swojej niszy w obszarze handlu „ogórkami, kapustą kiszoną i scyzorykami na bazarach”. W polskich regulacjach zagościł nurt ultraliberalny – dopuszczamy wszystko i wszędzie. Co więcej, zagraniczne podmioty mogły jeszcze liczyć na różnego rodzaju ulgi i przywileje, a to dodatkowo zdusiło rodzimych przedsiębiorców i rozwój polskiego kapitału. W latach 90., już po epoce bazarów i łóżek polowych, zaczął się więc boom na sklepy wielkopowierzchniowe, a następnie dyskonty, które zaczęły powstawać praktycznie wszędzie, bez ograniczeń. We Francji, Niemczech, Wielkiej Brytanii czy nawet w Portugalii prawo w tym obszarze jest znacznie bardziej restrykcyjne i hamuje zakusy tego typu podmiotów.

 

W okresie transformacji ustrojowej w polskich regulacjach zagościł nurt ultraliberalny – dopuszczamy wszystko i wszędzie. Ciężko było wytrzymać konkurencję z bardziej rozwiniętymi międzynarodowymi sieciami. Co więcej, zagraniczne podmioty mogły jeszcze liczyć na różnego rodzaju ulgi i przywileje, a to dodatkowo zdusiło rodzimych przedsiębiorców i rozwój polskiego kapitału.

 

Są jednak miejsca, takie jak choćby Sierakowice, w których podobne obiekty jeszcze nie powstały, co wynika m.in. z polityki samorządu.

Tam postawiono na swego rodzaju zamknięty krwioobieg handlowy, do którego środki wprowadzane są z wewnątrz – przez firmy, często budowlane, świadczące usługi w całym regionie. Powstała cała masa większych i mniejszych sklepów, punktów usługowych, gdzie jeden kupuje od drugiego. W skali całego kraju sytuacja wygląda niestety wręcz odwrotnie. Wielu ludzi, którzy zdecydowali się na emigrację zarobkową, np. do Wielkiej Brytanii, często wspiera finansowo rodziny, które pozostały w Polsce. Cieszymy się, bo pieniądze zarobione „na obczyźnie” wydawane czy reinwestowane są u nas. Nie zauważamy jednak, że w dużej mierze te środki szerokim strumieniem płyną z powrotem na Zachód – w tym na Wyspy – właśnie za pośrednictwem dyskontów i hipermarketów, które są w rękach zagranicznych podmiotów.

Ale działając w takiej swoistej autarkii trudno myśleć o rozwoju biznesu na większą skalę.

We wspomnianych Sierakowicach są handlowcy, jak chociażby Pan Michał Kuczkowski – właściciel sieci RIBENA, którzy dzięki temu, iż dano im „oddech”, rozwinęli się. Otwiera coraz więcej punktów w innych gminach, miejscowościach. Warto też w tym miejscu odwołać się do historii. Miasto Gdańsk było miejscem, które przesz wieki swój rozkwit zawdzięczało lokalnym kupcom, którzy handlowali z całym światem. Ściągali pieniądze z zewnątrz, ale reinwestowali je w miejscu zamieszkania. Nikt nie myślał o wyprowadzaniu zysków gdzieś za granicę. Proszę mi wierzyć, że olbrzymia większość z dzisiejszych polskich, uczciwych i rzetelnie pracujących przedsiębiorców akceptuje 19 proc. podatek liniowy i nie myśli o tym, by rejestrować spółki np. na Cyprze i zaoszczędzić parę groszy. Mówią „tu zarabiamy, tu żyjemy i tu wydajemy pieniądze”.

Wróćmy jeszcze na chwilę do tematu konkurencji z dyskontami oraz hipermarketami. Czym, poza posiadanym kapitałem i skalą działania, wygrywają one konkurencję z polskimi firmami?

Istnieje kilka takich czynników. Jednym z nich jest np. zaplecze technologiczne, które pozwala rozebrać produkcję danych towarów na czynniki pierwsze, począwszy od surowców, przez skład produktu aż po opakowania. Mogą oni tym samym precyzyjnie wyliczyć, ile dany produkt powinien kosztować. To daje im olbrzymią przewagę w negocjacjach z producentami. Jeśli jakiś kontrahent twierdzi, że czegoś nie da się wyprodukować w danej cenie, to oni mu udowadniają, że się da – wskazując nawet konkretne miejsca, w których można nabyć odpowiednie półprodukty czy zamówić pewne usługi. W początkowej fazie producenci myśleli, że wchodząc do dyskontów „złapali Pana Boga za nogi”. Dostawali dostęp do niespotykanej wcześniej sieci dystrybucji, co potencjalnie dawało olbrzymiego kopa rozwojowego. Szybko okazało się jednak, że dyskonty chcą sprzedawać wszystko pod własną marką. To oczywiście odpowiednio zmniejszało marżę producentów – nie musieli przecież „martwić się” np. o marketing . Marki dyskontowe są więc kolejną przewagą dużych sieci sprzedażowych. Oczywiście sprawdzają się one tylko w przypadku olbrzymiej skali działalności. Do tego dołożyć można też nieproporcjonalnie większe nakłady na marketing, jakie są w stanie ponosić dyskonty i hipermarkety.

 

 Czym zagraniczne sieci wygrywają z polskimi firmami? Pierwszorzędną przewagą jest kapitał, który posiadają. Dodatkowo mają olbrzymie zaplecze intelektualne i technologiczne, przez co po pierwsze dużo lepiej są w stanie śledzić i kreować trendy na rynku, a po drugie mają zdecydowanie wyższą pozycję w negocjacjach z producentami.

 

Czyli polscy producenci w pewnym stopniu przyłożyli się do tego, że rodzimy handel został opanowany przez zagraniczne podmioty?

Nie wiem, czy można ich za to winić. Na pewno nie do końca przeanalizowali sytuację, ale czy można im się dziwić, że chcieli zarobić? Nie rozumieli nowych reguł gry, które pojawiły się wraz z międzynarodową konkurencją. Dla zobrazowania sytuacji warto tu przytoczyć dość trywialny przykład serków waniliowych. Na całym Pomorzu – i nie tylko – znane były serki homogenizowane z mleczarni „Maćkowy”. W pewnym momencie na rynek weszła firma Danone, która zaczęła oferować podobny produkt, ale w trochę innej filozofii. Zaproponowali mniejsze opakowanie, w ciekawszej szacie graficznej. Najważniejsze było jednak pozycjonowanie tego serka. Otóż miał on być po prostu przekąską, łatwą do zjedzenia, schowania do torby czy plecaka. Polski produkt, sprzedawany w większym opakowaniu, bardziej kojarzył się z pieczeniem sernika niż przedpołudniowym, małym posiłkiem. Proszę zatem zauważyć, że te dwa dość podobne produkty mają diametralnie inną grupę docelową – w końcu, ile osób przegryza coś codziennie w pracy, a ile z nich piecze ciasta? Różnica w skali jest kolosalna. Ówczesne władze gdańskiej mleczarni tego nie dostrzegały. Mimo tego że ich produkt był prawdopodobnie zdrowszy i smaczniejszy, zdecydowanie przegrali walkę o rynek. O tym, co jest kupowane decydują klienci i odpowiednie dostosowanie się do ich potrzeb – nawet dość proste zabiegi komunikacyjne mogą decydować o „być albo nie być” produktu czy producenta.

 

Czy jest coś, w czym mniejsi polscy detaliści mogą być lepsi od sieciówek?

Z pewnością naszą przewagą jest elastyczność. Każdy sklep należący do wielkiej struktury postępuje według ściśle ustalonych procedur. Nie ma miejsca na większe odstępstwa w poszczególnych placówkach. Są oczywiście przykłady otwartych 24 godziny na dobę Biedronek, ale w całej skali działalności jest to margines. Przy mniejszej sieci, takiej jak np. MERKUS, mamy większą swobodę dostosowywania konkretnego punktu do potrzeb lokalnych klientów. W pobliżu jest budowa? Otwieramy 10-15 minut wcześniej niż konkurencja, mamy też duży zapas drobnych, bo każdy z budowlańców, przychodzących rano po śniadanie, zazwyczaj płaci dużym nominałem. Różnicujemy też asortyment zgodnie z profilem klienta, który można spotkać w danym miejscu. W jednych oferujemy więcej towarów z półki średniej i wyższej, w innych znacznie więcej marek ekonomicznych. Tak dostosowujemy też akcje promocyjne. W placówce na gdyńskim Fikakowie przecena zupki błyskawicznej o kilkadziesiąt groszy praktycznie nie wpłynie na wielkość sprzedaży, a w dzielnicach takich jak Orunia Dolna czy Przeróbka taka promocja zdecydowanie zwiększy obroty.

Mniejszy podmiot może też być bardziej elastyczny w samej obsłudze klienta. Reklamacja jakiegoś towaru zakupionego np. w Biedronce to wypisywanie formularzy, długi termin rozpatrywania zgłoszenia itp. My możemy reagować szybciej. „Coś się Pani czy Panu nie podoba w produkcie? Proszę bardzo – oto zwrot gotówki. Zapraszamy ponownie”. To jest jednocześnie wyzwanie dla załogi i menedżerów poszczególnych punktów – za nich „nie myślą” procedury. Muszą wykazywać się inicjatywą, pewną intuicją, wiedzieć jak rozmawiać z klientami, jak reagować na sygnały od nich płynące. Na pewno dajemy większe pole do działania naszym pracownikom, choć łączy się to też z większą odpowiedzialnością.

Jest zatem szansa na to, by „odbić” polski handel?

Taka możliwość istnieje, ale przed nami mnóstwo pracy. Konieczne będzie połączenie ognia z wodą – czyli utrzymania elastyczności małych struktur z siłą negocjacyjną wielkich sieci. To być może będzie wymagało ustanowienia jakiegoś nadrzędnego ciała, ale nie chodzi tutaj o całkowitą konsolidację. Nie bez znaczenia będzie też zbudowanie odpowiednich relacji z polskimi producentami, którzy dzisiaj już nie patrzą z takim zachwytem w kierunku dyskontów czy hipermarketów. Jeśli wypracujemy taką platformę współpracy, to nasza siła zakupowa i dystrybucyjna może dać polskiemu handlowi impuls rozwojowy.

 

Czy jesteśmy w stanie „odbić” polski handel? Nie będzie to zadanie łatwe, ale możliwe do wykonania. Musimy połączyć cechującą nas elastyczność z siłą negocjacyjną wielkich sieci. By to zrobić powinniśmy zbudować platformę współpracy między producentami i rozdrobnionymi dziś detalistami.

 

Kategorie
Wydarzenia gospodarcze

Esotiq & Henderson idą na giełdę

(czerwiec 2015)

Prospekt emisyjny już zatwierdziła Komisja Nadzoru Finansowego. Gdańska firma chce z warszawskiego parkietu pozyskać 16 mln zł. Pieniądze mają być przeznaczone na nowe projekty inwestycyjne i umocnienie pozycji konkurencyjnej. Esotiq & Henderson to przedsiębiorstwo zajmujące się projektowaniem, produkcją i sprzedażą produktów odzieżowych i kosmetycznych. Spółka jest notowana na NewConnect od czerwca 2011 r.

Oprac. Iwona Wysocka

Kategorie
Wydarzenia gospodarcze

Więcej pasażerów gdańskiego portu lotniczego

(czerwiec 2015)

W tym roku w maju lotnisko obsłużyło 318 897 pasażerów, a to oznacza 9,8 proc. wzrost w stosunku do maja ubiegłego roku. Od początku roku przez port przewinęło się 1.317.091 pasażerów, co oznacza średni wzrost na poziomie 16,2 proc. w stosunku do analogicznego okresu ubiegłego roku. „Po statystykach za miesiąc maj śmiało możemy powiedzieć, że w Gdańsku w pełni rozpoczęliśmy sezon letni. Mimo że gdańskie lotnisko cieszy się stosunkowo najmniejszą podatnością na wahania sezonowe, to właśnie wraz z nadejściem sezonu wakacyjnego zaczynamy osiągać liczby znacznie przekraczające trzysta tysięcy obsłużonych pasażerów w ciągu miesiąca. Bardzo dobry wynik na poziomie niemal 10 proc. wzrostu był możliwy dzięki stabilnemu rozwojowi zarówno wśród przewoźników tradycyjnych, jak i niskokosztowych” – powiedział Tomasz Kloskowski, prezes Portu Lotniczego Gdańsk im. Lecha Wałęsy.

Dodajmy, że w sezonie letnim w ruchu regularnym z Gdańska można polecieć do: Berlina (Air Berlin), Helsinek (Finnair), Warszawy, Krakowa (PLL LOT), Frankfurtu, Monachium (Lufthansa), Oslo (Norwegian), Alicante, Birmingham, Bristolu, Cork, Dublina, Edynburga, Warszawy Modlina, Leeds Bradford, Londynu Stansted, Manchesteru, Oslo Rygge, Pizy, Krakowa, Wrocławia (Ryanair),Kopenhagi, Oslo (SAS), Aberdeen, Alesund, Barcelony, Bergen, Billund, Brukseli, Doncaster-Sheffield, Dortmundu, Eindhoven, Glasgow, Goteborga, Groningen, Frakfurtu Hahn, Hamburga-Lubeki, Haugesund, Kolonii/Bonn, Kristiansand, Liverpoolu, Londynu Luton, Malme-Sturup, Mediolanu-Bergamo, Molde, na Maltę, Oslo Torp, Paryża-Beauvais, Rejkjawiku, Rzymu, Stavanger, Sztokholmu-Skavsta, Trondheim oraz Turku (WizzAir).

Oprac. Iwona Wysocka

Kategorie
Wydarzenia gospodarcze

Będzie remont czterech linii kolejowych na Pomorzu

(czerwiec 2015)

List intencyjny w tej sprawie podpisali przedstawiciele zarządu województwa pomorskiego i PKP Polskie Linie Kolejowe S.A. Chodzi o remont tras Lębork – Łeba, Lipusz – Kościerzyna oraz odcinków od granicy województwa do Słupska i Ustki oraz od granicy województwa do Kwidzyna i Malborka. Łącznie to trasy o długości około 200 kilometrów. Pomorskie władze przeznaczyły na ten remont 420 milionów złotych, między innymi z Regionalnego Programu Operacyjnego dla Pomorza na lata 2014-20. Pełen koszt może wynieść nawet pół miliarda złotych. Ale to nie koniec. „Trwają prace studyjne związane z ewentualną rewitalizacją linii kolejowych na odcinkach z Lipusza do Bytowa oraz z Pruszcza Gdańskiego do Kolbud, a także z wydłużeniem trasy z Kartuz do Sierakowic” – zaznaczył pomorski marszałek Mieczysław Struk. Jak obiecuje wiceprezes PKP Polskich Linii Kolejowych S.A. Andrzej Filip Wojciechowski, po remontach nawet o kilkanaście minut może się skrócić czas przejazdu pociągów.

Oprac. Iwona Wysocka

Kategorie
Wydarzenia gospodarcze

Uroczyste położenie stępki pod nowoczesny prom

(czerwiec 2015)

Odbyło się ono 1 czerwca 2015 roku w stoczni Remontowa Shipbuilding. Pasażersko – samochodowy prom powstaje na zamówienie armatora z Kanady. W uroczystości wzięli udział przedstawiciele władz BC Ferries. Symboliczną, srebrną monetę w sekcji dennej kadłuba przyspawał Wiceprezes Zarządu – Mark Wilson. To drugi z serii trzech promów budowanych dla tego armatora. Jednostki będą miały napęd elektryczny. Źródłem energii będą dwupaliwowe zespoły prądotwórcze zasilane konwencjonalnym olejem napędowym lub gazem LNG. Taki napęd zapewni ekonomiczną eksploatację statków oraz niski poziom emisji szkodliwych substancji do atmosfery. Statki zostały w całości zaprojektowane przez, należące do Holdingu Remontowa, biuro Marine Design & Consulting. Promy obsługiwać będą zachodnie wybrzeże Kanady, zabierając jednorazowo na pokład 150 samochodów oraz 600 pasażerów.

Oprac. Iwona Wysocka

Skip to content