Sepioł Janusz

PPG-4-2014_63-przestrzen-wspolna-sprawa.jpg

Janusz Sepioł z wykształcenia jest architektem i historykiem sztuki. Od roku 1999 sprawował urząd wicemarszałka województwa małopolskiego, a w latach 2002–2006 marszałka województwa małopolskiego. Współautor i koordynator wielu opracowań regionalistycznych oraz projektów i realizacji architektonicznych, autor kilkudziesięciu publikacji z zakresu krytyki architektonicznej, planowania przestrzennego i rozwoju regionalnego. Obecnie senator VIII kadencji z okręgu krakowskiego.

PPG-4-2014_63-przestrzen-wspolna-sprawa.jpg

O autorze:

Więcej niż „tylko” przestrzeń

Myli się ten, kto uważa, że sprawy krajobrazu czy ładu przestrzennego to domena „pięknoduchów”, że to jakieś imponderabilia. Warto sobie uświadomić, że mówiąc o dobrej przestrzeni dotykamy w pierwszym rzędzie zagadnień gospodarki przestrzennej, która jest częścią realnego systemu społeczno­‑ekonomicznego. Wcale nie chodzi tu jedynie o „marketing miejsca”, skądinąd ważny element polityki rozwojowej miast. Gospodarowanie przestrzenią dotyczy polityki regionalnej, czyli szczególnego wymiaru polityki rozwoju państwa, której segmentami są z kolei strategie miejskie. Mówiąc o przestrzeni zagłębiamy się zatem w zagadnienia planowania przestrzennego, gospodarki gruntami, podatków i opłat lokalnych, polityki mieszkaniowej, ochrony przyrody, ochrony dziedzictwa kulturowego i krajobrazu, gospodarowania środowiskiem (ekologii), polityki transportowej, zadań samorządu terytorialnego itd. Dotykamy równocześnie wielkich procesów społecznych: urbanizacji, edukacji dla kultury, kształtowania wspólnot i tożsamości lokalnych czy regionalnych, segregacji przestrzennej i związanych z nią wykluczeń. Planowanie przestrzenne nie jest zatem jedynie obszarem budowania jakiegoś szczególnego komfortu, ale tworzenia trwałych fundamentów rozwoju miast, regionów i państw. To nie przypadek, że gospodarka przestrzenią stała się przedmiotem działań wszystkich odpowiedzialnych rządów, z reguły za pośrednictwem specjalnie powołanych w tym celu ministerstw, a w Unii Europejskiej niewiele jest krajów, które nie prowadzą własnej polityki architektonicznej.

Cienka granica między wspólnym a prywatnym

Przekonanie, że każda przestrzeń jest sprawą publiczną ma bardzo poważne konsekwencje. Oznacza bowiem, że przestrzeń prywatna może być urządzona tylko tak, aby uwzględnić wszystkie potrzeby wynikające z interesu publicznego.

Planowanie przestrzenne jest tym obszarem prawa materialnego, gdzie dokonuje się wyważanie interesu publicznego, związanego z kształtowaniem środowiska i ochroną dziedzictwa, i interesu prywatnego, związanego z wykonywaniem praw własności. W gospodarce przestrzennej – jak w mało której innej dziedzinie życia społecznego – w sposób szczególny wysuwa się na czoło pojęcie interesu publicznego. Realne prawo do dobrej przestrzeni dotyczyć bowiem musi nie tylko przestrzeni publicznej, ale każdej – czyli także znacznej części przestrzeni prywatnej. W pewnym sensie przy każdej inwestycji w przestrzeni interesariuszami są przecież wszyscy mieszkańcy danego miasta. Przekonanie, że przestrzeń – każda, a więc i prywatna – jest sprawą publiczną ma bardzo poważne konsekwencje. Oznacza bowiem, że prawo zabudowy może przysługiwać właścicielowi nieruchomości tylko w takim zakresie, a jego przestrzeń może być urządzona tylko tak, aby uwzględnić wszystkie potrzeby wynikające z interesu publicznego. W gruncie rzeczy polska ustawa planistyczna zawiera właśnie takie zapisy. Problem w tym, że „interes publiczny” rozumiany jest niezwykle zawężająco lub jest słabo rozpoznany, a często nie zdefiniowany. Wskutek tego ukształtowało się przekonanie, że prawo zabudowy jest zwykłą pochodną prawa własności i właściwie nie jest niczym obciążone. A przecież wartość działki budowlanej zależy w całości od tego, co dzieje się na terenach sąsiednich, a więc żadne działania właściciela nie są oderwane od interesu całej wspólnoty i muszą być przez tę wspólnotę kontrolowane.

Planowanie przestrzenne nie może być redukowane do tworzenia warunków do sprawnego zabudowywania terenów zgodnie z oczekiwaniami ich właścicieli, ale musi wychodzić od pytania: jak poprawić jakość przestrzeni życia, czyli warunki funkcjonowania wspólnot?

Oznacza to nowy sposób myślenia, wychodzący od analizy dobra wspólnego, publicznego, w celu równoważenia praw właścicieli i wspólnoty. Dlatego planowanie przestrzenne nie może być redukowane do tworzenia warunków do sprawnego zabudowywania terenów zgodnie z oczekiwaniami ich właścicieli, ale musi wychodzić od pytań: co najcenniejszego należy chronić, jak minimalizować straty środowiskowe, jak osiągnąć możliwie najwyższe efekty funkcjonalne i estetyczne, jak poprawić jakość przestrzeni życia, czyli warunki funkcjonowania wspólnoty.

Prawo do dobrej przestrzeni

Szczególny rodzaj przedsięwzięć w sferze gospodarki przestrzennej miasta to kształtowanie przestrzeni publicznych. To właśnie one rozstrzygają o opiniach na temat urbanistycznej i architektonicznej atrakcyjności miast w stopniu nie mniejszym niż sam kształt budynków. Dotychczas ustawodawca posługuje się pojęciem „obszar przestrzeni publicznej”. Wydaje się ono niewystarczające. Warto byłoby zdefiniować także pojęcie „miejsc wspólnych” oraz „przestrzeni publicznie dostępnej”. Zarówno studia uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego gmin, jak i plany miejscowe winny wskazywać lokalizację takich „miejsc wspólnych”. Chodzi o to, by przestrzeń publiczna nie pozostała jedynie amorficznym, pozbawionym koncepcji obszarem komunikacji (takim jak na przykład ulica czy plac) lub jedynie otwartym terenem rekreacji. Wydaje się zasadne, by kształtowanie przestrzeni publicznych określonych typów uznać za realizację celu publicznego, służącego budowaniu lokalnej wspólnoty. Dotyczyłoby to: parków, placów miejskich, zagospodarowanych brzegów rzek czy alei pieszych.

Chodzi o to, by przestrzeń publiczna nie pozostała jedynie amorficznym, pozbawionym koncepcji obszarem komunikacji (takim jak na przykład ulica czy plac) lub jedynie otwartym terenem rekreacji, lecz służyła budowaniu lokalnej wspólnoty.

Tworzenie dobrych przestrzeni publicznych – miejsc wspólnych, polegałoby na szczególnym trybie partycypacji społecznej w trakcie ich projektowania oraz szczególnego trybu projektowania (planowanie nieformalne, studia, analizy projektowe). Chodzi także o specjalnie zorganizowaną partycypację instytucji i środowisk, które mają coś twórczego i szczególnego do zaproponowania w konkretnej przestrzeni miejsca wspólnego. Każda, zwłaszcza wielka inwestycja, a szczególnie inwestycja publiczna dotyczy wszystkich mieszkańców. Dlatego też powinni oni mieć możliwość wypowiedzenia się na jej temat sami lub poprzez swoich przedstawicieli, w ramach szeroko pojętego „prawa do miasta”.

Walki o dobrą przestrzeń w miastach nie da się w związku z tym sprowadzić do bardziej lub mniej dogłębnej korekty jednej czy drugiej ustawy, choć na pewno niektóre obszary legislacji wymagają szczególnie pilnej reformy. Chodzi tu raczej o wszechstronny i pełen rozmachu sposób myślenia o przestrzeni jako elemencie polityki rozwojowej. Istotą sprawy jest jakość życia i to nie tylko w tym mierzalnym, czysto ekonomicznym wymiarze, ale także jakość życia społecznego i rodzinnego oraz jakość życia wspólnoty – to zaś wymyka się prostym ocenom ilościowym. Co więcej, w zagospodarowaniu przestrzennym dominują procesy długotrwałe – efekty przychodzą tu nieprędko, za to są nieuniknione, a ich skutki – wręcz nie do usunięcia. Poruszamy się bowiem w obszarze zasobów i wartości nieodtwarzalnych oraz prawie nieodwołalnych rozstrzygnięć.

PPG-4-2014_63-przestrzen-wspolna-sprawa.jpg

O autorze:

Zanik modelu Uniwersytet jest instytucją średniowieczną – wtedy to bowiem powstały owe zdumiewające korporacje uczonych i studentów. Przypominają o tym niektóre akademickie rytuały czy utrzymująca się do dziś łacińska tytulatura. Uniwersytety powstawały z inicjatywy panujących, a ich założenie z reguły wymagało dodatkowo zgody papieża. Akt lokacyjny był symbolem siły i znaczenia państwa oraz miasta, ale także wyrazem troski o kadrę dla królewskiej kancelarii, o kadry dla instytucji państwa. Średniowieczny uniwersalizm sprawiał, że wędrowne studia od uniwersytetu do uniwersytetu nie stanowiły problemu. Podobny program i metody, powszechność języka łacińskiego, żadnych wiz i paszportów, kruszcowa waluta… Dziś w tzw. „procesie bolońskim” z mozołem dochodzimy do tego, co dla Kopernika i Kochanowskiego było oczywistością. Były czasy, gdy uniwersytety musiały stawiać czoło konkurencji innych instytucji edukacyjnych i naukowych: jezuickich kolegiów, elitarnych, honorowych akademii zakładanych przez władców lub uczonych czy też wielkich, pragmatycznych szkół państwowych, jak tych francuskich, związanych z imieniem Napoleona. Koniec wieku XIX można uznać za okres ostatecznego ukształtowania się modelu nowożytnego uniwersytetu. Uniwersytetu elitarnego, skupionego bardziej na badaniach niż edukacji, w którym dominuje relacja mistrz – czeladnik. Nierzadko ulokowany w niewielkich miastach, których charakter jest w stanie silnie zdominować (np. Tybinga, Heidelberg, Dorpat, Marburg czy Kraków).
Jeśli, zgodnie z celami Komisji Europejskiej, studiować ma ponad 40% młodych ludzi, to nieuchronnie studia muszą oznaczać coś jakościowo różnego niż w czasach, gdy po trudnych, selekcyjnych egzaminach do szkół wyższych trafiało 5–10% poszczególnych roczników.
Na naszych oczach ten model zanika, a może nawet już zanikł. Stało się tak w wyniku umasowienia wyższej edukacji, które dokonało się w Europie Zachodniej w latach 70-tych, a w Polsce wybuchło po roku 1990. Jeśli studiować ma ponad 40% młodych ludzi – a takie cele stawia Komisja Europejska w programie „Europa 2020”, to nieuchronnie studia muszą oznaczać coś jakościowo różnego niż w czasach, gdy do szkół wyższych, w wyniku trudnych, selekcyjnych egzaminów, trafiało 5–10% poszczególnych roczników. Warto w tym miejscu przypomnieć, że w Polsce wskaźnik studiujących już przekroczył 50% młodzieży w wieku akademickim. Skalę zmian niech zobrazują poniższe liczby: w przedwojennej Polsce (1938 r.) liczba studentów niewiele przekraczała 48 tys., a dziś pracowników dydaktycznych na uczelniach jest ponad 100 tys., w tym tytularnych profesorów – ponad 12 tys.
 Masowość studiowania przewróciła do góry nogami nie tylko programy nauczania, model pracy studenta i relacje profesor -uczeń, ale także geografię ośrodków akademickich i znacząco zmieniła ich rolę w regionie.
Magnes dla ludzi i inwestycji Masowość studiowania przewróciła wszystko do góry nogami. Mówiąc „wszystko”, mam na myśli nie tylko programy, model pracy studenta, relacje profesor – uczeń, ale także geografię ośrodków akademickich, ich rankingi oraz ekonomiczne i społeczne znaczenie studiowania. Poniżej przedstawiłem skrótowo najistotniejsze skutki tego procesu. Po pierwsze, masowe studiowanie wywołało ogromne migracje młodych ludzi – a co za tym idzie – ogołocenie mniejszych ośrodków z połowy całego pokolenia ludzi rozpoczynających pracę zawodową. Jedne miasta otrzymują wielki zastrzyk młodości, stając się bardziej atrakcyjnymi, tętniącymi życiem etc., a inne, w sposób naturalny, zamierają. Masowe studiowanie jest ważnym czynnikiem wzmacniającym procesy metropolizacyjne. Po drugie, masowe studiowanie utrwala trendy migracji stałych. Ludzie chętnie wiążą swoją przyszłość z miejscem studiowania. Tu tworzą rodziny i inwestują w swoją przyszłość. Oznacza to z reguły transfer środków na utrzymanie i transfer kapitału na zakup mieszkania z małych ośrodków prowincjonalnych do centrów akademickich. Po trzecie, masowe studiowanie oznacza wielką kreację miejsc pracy i powstanie nowych centrów przychodów. Miejscami zatrudnienia stają się same uczelnie. To nie przypadek, że Uniwersytet Jagielloński zatrudnia większą liczbę pracowników niż Huta im. Sendzimira – co 30, a nawet 20 lat temu było w ogóle nie do pomyślenia. Miejsca pracy generują rzecz jasna usługi dla studentów – od gastronomii zaczynając, przez usługi internetowe, mieszkaniowe, sportowe, transportowe, na medycznych i kulturalnych kończąc. Występujące corocznie w październiku nagłe zwiększenie się liczby mieszkańców od 10 do 20% jest swoistym wstrząsem dla każdego z miast akademickich. Z punktu widzenia finansowego jest to wstrząs niezwykle korzystny. Często ważniejszy niż letni, sezonowy przyjazd turystów. Wyniki przeprowadzonych dla Nowego Sącza badań wpływu powstałej tu prywatnej uczelni biznesowej, zaskoczyły wszystkich wielkością i intensywnością oddziaływania tej instytucji na ekonomię i wizerunek miasta. Po czwarte – uczelnie wciąż pozostają instytucjami naukowymi, przyciągającymi pieniądze na badania i wdrożenia. Czasem udaje się to lepiej, czasem gorzej. Ale w wypadku renomowanych uczelni technicznych, jak np. Krakowska AGH, dochody z praw licencyjnych, patentów czy zleceń pochodzących z przemysłu przekraczają 50% całego budżetu. A mówimy tu o milionach złotych. Model regionalnego, sieciowego uniwersytetu masowego zakłada działanie zakorzenionych lokalnie szkół licencjackich, powiązanych z centralnym ośrodkiem skupionym na studiach zaawansowanych, doktoranckich, podyplomowych i pracy naukowo -badawczej. Regionalny uniwersytet sieciowy O ile efekty ekonomiczne i społeczne w przypadku ośrodka akademickiego w wielkim mieście wydają się oczywiste, to w co najmniej podobnym stopniu odnosi się to do małych ośrodków, w których dopiero od niedawna funkcjonują nowe, skromne szkoły wyższe. Mam na myśli program zakładania państwowych wyższych szkół zawodowych. Rozpoczął się on w roku 1998 i obok funkcji systemowej, czyli uporządkowania, rozszerzenia i podniesienia jakości szkolnictwa pomaturalnego, miał też na celu bycie swoistą prestiżową rekompensatą dla miast tracących status stolicy województwa. W moim przekonaniu projekt okazał się niezwykle udany. Nie tylko dlatego, że zahamowano odpływ młodzieży z wielu miast średniej wielkości. Udało się również stworzyć wokół tych placówek coś na kształt „miniśrodowisk” kulturalnych czy intelektualnych, będących w tych miastach absolutnie nową jakością. Zawodowe szkoły wyższe stały się przedmiotem istotnych inwestycji. Marszałkowie województw, którzy poczuli się szczególnymi opiekunami tych placówek, skierowali na ich potrzeby znaczące strumienie środków europejskich. W ten sposób w wielu miejscach powstała imponująca baza sprzętowa i lokalowa. Choć w prawdzie togi, berła, gronostaje i nadęta powaga akademickich uroczystości w tych startujących dopiero szkołach mogą budzić czasem uśmiech, to społeczne znaczenie instytucji wyższych szkół zawodowych jest nie do przecenienia. W województwie małopolskim, tradycyjnie zdominowanym przez siłę akademickiego oddziaływania Krakowa, z inicjatywy rządu powołano dwie państwowe wyższe szkoły zawodowe: w Nowym Sączu i w Tarnowie. Samorząd regionalny doprowadził do powstania jeszcze dwóch takich szkół: w Nowym Targu i Oświęcimiu. W ten sposób każdy z funkcjonalnych subregionów województwa i każdy z jego ośrodków centrotwórczych drugiego stopnia otrzymały własną uczelnię. Zostały one związane umowami partnerskimi z głównymi uczelniami Krakowa. Otrzymały w ten sposób merytoryczne wsparcie, a ich absolwenci gwarancję płynnej kontynuacji edukacji w głównym ośrodku. Polityka utworzenia czterech centrów kształcenia wyższego stała się przykładem regionalnej polityki równoważenia rozwoju, a jednocześnie – polityki wzmacniania lokalnych rynków pracy i w miarę szybkiego reagowania na lokalne zapotrzebowania edukacyjne. Możemy zatem mówić o modelu regionalnego, sieciowego uniwersytetu masowego, w którym działają zakorzenione lokalnie szkoły licencjackie powiązane z centralnym ośrodkiem skupionym na studiach zaawansowanych, doktoranckich, podyplomowych i pracy naukowo­-badawczej. To atrakcyjny model odpowiadający potrzebie wykształcenia się w Polsce grupy uczelni flagowych, zdolnych podejmować konkurencję międzynarodową. Niestety, cieniem kładzie się tu kryzys demograficzny, który sprawia, że przy rozbudowanych możliwościach „przerobowych” głównych ośrodków akademickich, będą one w stanie wyssać całą ambitną i uzdolnioną młodzież do wielkich metropolii.

Skip to content