Blikle Andrzej

prof. dr hab. Andrzej Blikle jest doradcą w dziedzinie szeroko pojętego zarządzania kompleksową jakością. W przeszłości prowadził istniejącą od 1869 roku rodzinną firmę cukierniczą „A.Blikle”. Jest profesorem zwyczajnym nauk matematycznych, a jego specjalność naukowa to matematyczne podstawy informatyki. Wykładał na wielu uniwersytetach: Warszawskim, Berkley, w Kopenhadze czy Linköping.

O autorze:

Rozmowę prowadzi Leszek Szmidtke – dziennikarz „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego” i Radia Gdańsk Leszek Szmidtke: Zagraniczni pracodawcy, działający w Polsce, chwalą absolwentów naszych uczelni. Polscy pracodawcy narzekają natomiast, że są oni źle przygotowani do wejścia na rynek pracy. Kto ma rację? Andrzej Blikle: Bez szczegółowych badań trudno wyjaśnić ten paradoks. Łatwiej wytłumaczyć, dlaczego młodzi Polacy wyjeżdżający do innych krajów i tam podejmujący pracę mają dobrą opinię – są to zazwyczaj osoby bardziej dynamiczne oraz lepiej wykształcone.
Wiedza zdobyta na uczeni wystarcza aktualnie jedynie na kilka pierwszych lat. Należy ją nieustannie poszerzać, modyfikować lub czasami nawet znacząco zmieniać.
L.S.: Trwająca w ostatnich tygodniach dyskusja o „fabrykach bezrobotnych” – jak nazywa się uczelnie – właściwie oddaje istotę problemu, po co gospodarce są uczelnie? A.B.: Jeżeli ograniczymy rolę uczelni do rynku pracy, to rzeczywiście – przede wszystkim mają one dostarczać wiedzy oraz umiejętności, dzięki którym absolwenci znajdą pracę. Dlatego też kierunki techniczne i biznesowe powinny uwzględniać obecne i przyszłe wymagania rynku. Nie możemy jednak pomijać pozostałych ścieżek kształcenia, na przykład społecznych czy humanistycznych. Ich absolwenci też są potrzebni szeroko rozumianej gospodarce, w której wszystko się przenika i jest ze sobą powiązane. Ten etap edukacji ani nie rozpoczyna, ani nie kończy procesu uczenia się. Powinniśmy uczyć się przez całe życie – przecież w pracy też to robimy. Jeżeli właściciel firmy kupi nowe maszyny lub wdroży nowe technologie, to musimy się nauczyć ich obsługi. Na przełomie XIX i XX wieku, inżynierowie kończący Wyższą Szkołę Wawelberga mieli wykształcenie na całe życie. Teraz wiedza zdobyta na uczelni wystarcza zaledwie na kilka pierwszych lat i należy ją nieustannie poszerzać, modyfikować lub czasami nawet znacząco zmieniać. A niezależnie, wiedzę akademicką należy przełożyć na praktykę konkretnej firmy. L.S.: Kształci Pan studentów na kilku uczelniach i równocześnie nadal jest pan pracodawcą. Czego pan oczekuje od zatrudnianych ludzi? A.B.: Obecnie jestem wiceprzewodniczącym rady nadzorczej, której przewodniczącym jest mój syn. Ludzi do pracy przyjmowałem przez 20 lat, na przełomie XX i XXI wieku. Wychodziłem wówczas z założenia, że skoro we wczesnych latach 90. nie było na rynku np. kierowników sprzedaży, to osoby podejmujące się tej funkcji będą musiały wszystkiego się nauczyć. Dlatego nie miało dla mnie znaczenia, jaki skończyli kierunek studiów. Technolodzy natomiast musieli wykazać się doświadczeniem. Zatrudnialiśmy też studentów Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, nie posiadających jeszcze dyplomu. Po ukończeniu studiów, mając też niezbędne doświadczenie, znajdowali u nas pracę. Dlatego dobrym pomysłem są praktyki w firmach. Niestety, nie zawsze są poważnie traktowane zarówno przez uczelnie, jak i przedsiębiorstwa, w efekcie czego niekiedy studenci snują się bezcelowo po korytarzach. Obecnie uczę zarządzania na różnych poziomach kształcenia, także słuchaczy MBA oraz DBA (Doctor of Business Administration). Widzę, że studenci oczekują praktycznej wiedzy o zarządzaniu i na tym się koncentruję. Nie można jednak zapominać o podstawach teoretycznych. Często obserwuję popadanie w skrajność i koncentrowanie się wyłącznie na praktyce – kosztem wiedzy ogólnej. Tymczasem kumulowanie doświadczenia i jego twórcze wykorzystywanie muszą być oparte na solidnych fundamentach.
„Wiedzieć” i „umieć” to dwie różne rzeczy. Wiedza jest niezbędna do wytworzenia kwalifikacji, ale bez umiejętności jej zastosowania w różnych sytuacjach i jej dopasowania do zmieniających się wydarzeń pozostanie niewykorzystana.
L.S.: Cała edukacja, a w szczególności studia, powinny wykształcić ciekawość, chęć uczenia się – takie są w każdym razie teoretyczne założenia. W praktyce często spotykanym zarzutem jest zabijanie w szkole i na uczelniach takiego twórczego poszukiwania. A.B.: Jedną z wartości wyniesionych ze szkół powinna być umiejętność uczenia się. Należy też pamiętać, że „wiedzieć” i „umieć” to dwie różne rzeczy. Wiedza jest niezbędna do wytworzenia kwalifikacji, ale bez umiejętności jej zastosowania w różnych sytuacjach i jej dopasowania do zmieniających się wydarzeń pozostanie niewykorzystana.
Oparcie prawie wszystkiego na egzaminach testowych jest błędną drogą. Na podstawie testów rozlicza się ucznia, studenta, nauczyciela, profesora, szkołę i uczelnię. Chcę też zwrócić uwagę, że w całym procesie dydaktycznym od szkoły do uczelni stawia się nacisk na „pracę samodzielną”, całkowicie pomijając kształcenie umiejętności pracy zespołowej.
L.S.: Szkolnictwo wyższe od lat jest krytykowane i często słyszymy, jak powinny wyglądać reformy, skąd czerpać wzorce itp. Zmiany są jednak powolne. A.B.: Szkolnictwa wyższego nie da się zreformować przy pomocy prostych działań. Trzeba zacząć od zmiany systemu oceniania. Oparcie prawie wszystkiego na egzaminach testowych jest błędną drogą. Pamiętam, jak na ubiegłorocznym Kongresie Obywatelskim rozmawialiśmy na ten temat i nauczyciele biorący udział w panelu edukacyjnym mówili, że rodzice domagają się dobrego przygotowania do testów, gdyż wtedy ich dzieci dostaną się na studia. Nadmierne przywiązanie do testów jest nie tylko problemem uczelni wyższych, ale także całego systemu edukacyjnego. Na podstawie testów rozlicza się ucznia, studenta, nauczyciela, profesora, szkołę i uczelnię. Chcę też zwrócić uwagę, że w całym procesie dydaktycznym od szkoły do uczelni kładzie się nacisk na pracę samodzielną, całkowicie pomijając kształcenie umiejętności pracy zespołowej. Szkoły i uczelnie powinny w szerszym stopniu uczyć poprzez realizację projektów. Podejście takie występuje w Wielkiej Brytanii, gdzie obserwowałem np. zadanie polegające na zaprojektowaniu i zbudowaniu przez uczniów roweru. Na początku musieli się oni wielu rzeczy nauczyć i wiele zrozumieć. Dopiero wtedy zabierali się za budowę. Uczyli się chętniej, gdyż rozumieli, do czego im ta wiedza będzie potrzebna. Jednocześnie nabywali umiejętności pracy zespołowej, co wciąż jest nieobecne w polskich szkołach. Absolwenci rodzimych szkół wyższych nie potrafią pracować razem, chociaż w niektórych uczelniach programy już są w tym kierunku modyfikowane. Zmiana w sposobie oceniania powinna też polegać na weryfikowaniu i ocenianiu tego, co student potrafi, a nie tego, co wie. Internet oraz biblioteki zawierają olbrzymie ilości wiedzy, możemy nawet mówić o pewnym przesycie ilości źródeł informacji. Dlatego ważniejsza jest umiejętność szukania i wykorzystywania wiedzy, niż samo jej posiadanie. Co z tego, że będę świetnym „rozwiązywaczem” testów, skoro nie potrafię tego wykorzystać w praktyce? Nasze uczelnie potrzebują zatem więcej praktyków, którzy będą w stanie przybliżyć problemy zarządzania, marketingu itd. L.S.: Uczelnie nie mogą sobie poradzić z błędami wcześniejszych etapów edukacji czy może właśnie szkolnictwo wyższe jest najsłabszym ogniwem całego systemu? A.B.: Myślę, że przede wszystkim szkolnictwo wyższe wymaga reformy. Szczególnie kierunki bliżej związane z gospodarką muszą stać się bardziej projektowe i zespołowe. Wymaga to większego wysiłku od wykładowców, ale ograniczy to powszechne posługiwanie się nie swoim dorobkiem przez studentów. Prowadząc zajęcia i rozdzielając projekty wśród moich słuchaczy, nie mam oczywiście gwarancji, że ktoś nie będzie chciał łatwym kosztem na plecach innych zaliczyć udziału w projekcie. Zwiększa się jednak wówczas odpowiedzialność samych studentów za końcowy kształt pracy. Poza tym, jeżeli ktoś nie chce się uczyć, to nie będę go do tego zmuszał. Ważne jest też, żeby studenci wiedzieli, po co przyszli na zajęcia. Wykłady na MBA bardzo odbiegają od tego, co zazwyczaj spotykam w szkołach wyższych – nie tylko dlatego, że słuchacze mają doświadczenie praktyczne. Istotna jest motywacja, chęć nauki. L.S.: W Polsce istnieje ponad 400 wyższych uczelni, z tego jedna czwarta to uczelnie państwowe. Dlaczego wśród prywatnych szkół jest tak mało wybitnych, zdolnych do konkurowania z najlepszymi publicznymi? A.B.: Kiedy mamy do czynienia z masowym produktem, to cierpi jakość. W USA są znakomite uczelnie, ale przeciętny poziom nie jest wysoki. Uniwersytet Stanforda lub MIT (Massachusetts Institute of Technology – przyp.red.) nie są wcale reprezentatywne dla ogółu amerykańskiego szkolnictwa wyższego. Nasz problem polega na tym, że nawet najwybitniejsze polskie uczelnie są dopiero w czwartej setce światowych rankingów. L.S.: Co zrobić żeby podnieść poziom absolwentów? A.B.: Przede wszystkim zwiększyć udział zajęć warsztatowych, projektowych. Takie umiejętności na pewno poprawią ich szanse na rynku pracy. Polskie uczelnie potrzebują też liczniejszej i lepiej przygotowanej kadry naukowej. Profesorowie – szczególnie na kierunkach związanych z gospodarką – muszą inaczej traktować studentów. W procesie dydaktycznym podmiotem powinna być grupa, składająca się oczywiście z poszczególnych ludzi. I właśnie zespół tych ludzi ma być prowadzony przez profesora. Mniej wykładów, a więcej takiej interakcji ze studentami. L.S.: Stawia pan wysokie wymagania kadrze naukowej. Tymczasem z samego środowiska akademickiego słychać głosy o poważnych mankamentach warsztatowych, społecznych, a nawet moralnych. A.B.: Nie chcę oceniać polskiej kadry naukowej. Uczelnie natomiast powinny być miejscem, gdzie kształtuje się postawy. Wykład o tym, że trzeba być uczciwym i zaangażowanym nie ma większego sensu. Wzorce etycznego i zaangażowanego zachowania trzeba kształtować przez tworzenie odpowiednich sytuacji społecznych. Doskonałym polem do takich działań są społeczne organizacje oparte na pracy ochotników. Bardzo wielu młodych ludzi potrafi poświęcić się działalności w nich bez reszty. Trzeba dać im tylko szansę, stawiając konkretne i osiągalne cele. Jeżeli zabraknie takich inicjatyw, nierzadko pojawia się zjawisko zwane anomią, manifestujące się powszechnym przyzwoleniem w danej społeczności na działania nieetyczne. Dokładnie mówiąc, anomia polega na tym, że w ramach jakiejś społeczności ludzie uzgadniają, jakie przekroczenia norm etycznych są społecznie akceptowalne.
Uczelnie powinny być miejscem, gdzie kształtuje się postawy. Bardzo dużo zależy od tego, co wyniesie się z domu, jednakże czas, jaki młody człowiek spędza w szkole, też trzeba wykorzystać na kształtowanie postaw. Warunkiem jest odpowiednie przygotowanie i świadomość wpływu, jaki wywiera się na uczniów, a później studentów.
L.S.: Czy obserwuje Pan anomię na uczelniach? A.B.: Jeżeli studenci kupują prace magisterskie, jeżeli pracownicy naukowi robią plagiaty na poziomie habilitacji, to mamy do czynienia z takim zjawiskiem. Bardzo dużo zależy od tego, co wyniesie się z domu, jednakże czas, jaki młody człowiek spędza w szkole, też trzeba wykorzystać na kształtowanie postaw. Warunkiem jest odpowiednie przygotowanie i świadomość wpływu, jaki wywiera się na uczniów, a później studentów. Profesor Zbigniew Pełczyński – twórca szkoły liderów i wykładowca w Oxfordzie – opowiadał o swoim zdziwieniu na przyzwolenie ściągania w polskich szkołach. W angielskich jest to niespotykane, ponieważ wywołuje natychmiastowy sprzeciw społeczny. Trzeba więc i u nas budować etos sprzeciwu wobec tego typu postaw. Nie można stwarzać warunków, które zachęcają do nieuczciwości i eliminować absurdy. Jeżeli student na uczelni będzie musiał oszukiwać, żeby omijać różne niedorzeczne przepisy lub zachowania wykładowców, to będzie powtarzał takie zachowania również na dalszych etapach życia. ppg-4-2012_kuzna_charakterow

Skip to content