Czyli o edukacji, przekłamaniach i stereotypach na temat nauki i perspektyw życiowych pomorskich absolwentów z profesorem doktorem hab. Andrzejem Ceynową , rektorem Uniwersytetu Gdańskiego, rozmawia Dawid Piwowarczyk.
- Jak Pan ocenia stan pomorskiej edukacji?
- Na poziomie kraju średnio. Jeżeli popatrzymy na wyniki matur, to widzimy, że absolwenci są gorzej przygotowani do przejścia na studia. Ale nie sądzę, by było to wynikiem złej pracy nauczycieli. Po prostu to wynik chronicznego niedoinwestowania.
Jeżeli porównamy się do innych, to nasi absolwenci są znacznie powyższej średniego poziomu europejskiego. Młodzi ludzie z Pomorza dysponują większą wiedzą na wejściu, są bardziej zmotywowani, są ludźmi lepiej przygotowanymi do samodzielnej pracy niż ich koledzy z Europy Zachodniej. I tutaj znowu warto popatrzyć na dane statystyczne. U nas siedemdziesiąt procent studentów kończy edukację w terminie, w Niemczech jest dokładnie na odwrót - nawet osiemdziesiąt procent po terminie.
- Ale Niemcy już odchodzą od tych rozwiązań. Nauka również u nich zaczyna odgrywać większą rolę.
- Tak. Wprowadzenie pewnych rozwiązań, na przykład odpłatności za dłuższe studia ma zniechęcać do "wiecznego studiowania". Ale istnieje tam pewna "kultura studiowania". Student sumienny traktowany jest jak ktoś, kto marnuje swoją młodość.
- Ale są też w Niemczech bardzo dobre uczelnie i kierunki, gdzie w wieku dwudziestu trzech lat robi się magisterium, a w wieku dwudziestu sześciu - doktorat.
- Ale to kwestia innej kultury na tych uczelniach czy kierunkach. I tam idą studiować osoby, które nie boją się ciężkiej pracy. Renoma studiów i perspektywy wynagradzają im jednak ten trud. Ale takie wydziały i tacy studenci to u nich jest wyjątek, to elita. U nas etos pracy studenckiej stoi jednak na zdecydowanie wyższym poziomie.
- Czy reforma edukacji była dobrą decyzją?
- Powiem w ten sposób: z wykształcenia jestem amerykanistą i temu, co się dzieje w Stanach Zjednoczonych, przyglądam się od trzydziestu lat. I dobrze znam Amerykę, i to nie tylko z daleka. I kiedy kilka lat temu minister Hendke zachwalał amerykański system edukacji, to wpadłem w przerażenie. Jest to system zły i mówią o tym nawet sami Amerykanie. I wprowadzanie modelu choćby tylko podobnego do amerykańskiego musi doprowadzić - przy takim programie, jaki dzisiaj obowiązuje w polskiej szkole - do szybkiego i drastycznego spadku poziomu wykształcenia absolwentów naszych szkół średnich. Uważam, że poprzedni system był dobry, wprawdzie nie wykorzystywał najnowszych metod nauczania, ale był to system, który wypuszczał osoby z wystarczającym poziomem wiedzy. Z wiedzą pozwalającą na tej podwalinie budować, a nie tworzyć coś na uczelni od nowa, bo na to nie ma czasu. Muszę powiedzieć, że jestem zadowolony, że moje dzieci są już na studiach - a nie korzystają z "dobrodziejstw" nowego systemu, bo wierzę, że są lepiej przygotowane do studiowania, do pracy. I to nie tylko w Polsce, lecz także w Europie. Bo należy pamiętać, że jesteśmy częścią wielkiego europejskiego rynku pracy. Gdy ktoś pracuje dwa, trzy lata za granicą, to nie godzi się już nazywać tego emigracją zawodową. Mamy jeden rynek pracy i to od nas zależy, czy chcemy pracować w Gdańsku, Warszawie, czy w Londynie lub Paryżu. To dla tego rynku przygotowujemy absolwentów. Polska jest już częścią zintegrowanego rynku pracy.
- Czyli, zważywszy na wady wprowadzonych rozwiązań, czeka nas wkrótce kolejna reforma na poziomie szkolnictwa średniego?
- Tak. Poziom się obniża i polskim studentom trudno będzie utrzymywać obecne świetne wyniki, gdy lokują się w najlepszej dziesiątce grup studentów. Oczywiście, każda generacja mówi, "gdy my się uczyliśmy, to była prawdziwa nauka, teraz to jest do kitu, teraz to jest źle. Gdyby nasze dzieci, wnuki miały studiować w naszych czasach, nie miałyby takich wyników jak my". To opinia ludzi, którzy nie mają kontaktu z nauką. System się zmienia. Mnie uczono dobrze jak na tamte czasy. My się zmieniliśmy, zmienił się świat, nauka i tamtego nie można kontynuować, należy modyfikować metody, tematykę nauczania. Nie wolno jednak wprowadzać zmian, które będą zachęcały uczniów i studentów do lenistwa intelektualnego. Należy promować to, żeby się rozwijać, "wiedzologia" to najgorszy typ studiowania. Ideałem byłoby kształcenie umiejętności. Ale nie da się kształcić umiejętności w oderwaniu od wiedzy.
- Ale dane, że Polacy mają gorsze średnie wyniki, to też efekt tego, że studiuje coraz większa rzesza młodych osób.
- To się zgadza. W sposób gwałtowny przyrósł odsetek młodzieży, która studiuje. Kilkanaście lat temu dwadzieścia procent, a teraz pięćdziesiąt pięć procent kończących szkołę średnią zaczyna studia. I jeżeli założyć, że krzywa Gaussa jest prawdziwa, to logiczne jest to, że średni poziom wiedzy dla pięćdziesięciu pięciu procent na pewnie będzie niższy niż średni poziom dwadziestu procent najzdolniejszych. I o tym trzeba też pamiętać, mając jednak na uwadze, że to nie tylko statystyka. O decyzji dotyczącej wiedzy bardzo często decyduje wiele elementów. Również kształcenie za granicą jest determinowane przez własne oczekiwania studenta, jego pochodzenie et cetera. Tylko osoba "na poziomie" może zrozumieć, że obycie się z inną kultura daje coś, co naprawdę trudno przecenić. Dlatego tak ważne i pozytywne skutki może przynieść nawet półroczny wyjazd za granicę w ramach wymian studenckich.
- Wracając do reformy, czy to nie błąd, że nie zmieniono filozofii nauczania?
- Tak, zdecydowanie większy nacisk powinien być położony na kształcenie umiejętności logicznego myślenia, uczenia się, a nie "wkuwania". Powinno też być promowane kształcenie kolektywne. Są przynajmniej dwie przyczyny, dla których musimy iść w tym kierunku. Po pierwsze, okres samotnych strzelców już się skończył. Jeżeli ktoś nie posiada umiejętności współpracy, to nie odnajdzie się w organizacji, firmie. Tam coraz częściej tworzy się grupy zadaniowe. A sukces zależy od współdziałania. Jeżeli się tego nie umie, to zostanie się przez grupę odrzuconym. Po drugie, technika jest teraz tak skomplikowana, że powierzenie rozwiązania zadania ludziom tylko z jednej wąskiej dziedziny musi spalić na panewce. Postęp powoduje, że nie jesteśmy w stanie poznać dobrze nawet jednego całego wycinka, a co dopiero całej wiedzy w ramach danej nauki. To wymusza, że zespoły z jednej strony rozrastają się, a z drugiej muszą być interdyscyplinarne. W takich zespołach często musi być psycholog, ktoś od zarządzania - ktoś, kto kiedyś w ogóle nie byłby brany pod uwagę jako członek zespołu. Przy realizacji dużych projektów już od początku musi być też wyznaczona osoba, która będzie badała, czy będzie potencjalne zastosowanie, czy będzie rynek na dany produkt, usługę. Musi być wreszcie ktoś, kto będzie promował projekt, dbał o zapewnienie mu finansowania. Tak więc zespoły są całkiem inne niż dziesięć, piętnaście lat temu.
- Coraz częściej podnosi się zarzut zbytniego sformalizowania systemu edukacji.
- To jest błąd tragiczny. Wynika on z dwóch spraw, które się ujawniły w szkolnictwie wyższym pod rządami ustawy o szkolnictwie wyższym z dziewięćdziesiątego roku. Ustawa ta dawała uczelniom wyższym dużą swobodę co do decyzji w sprawie majątku, powoływania nowych kierunków et cetera. I pole manewru dla władzy centralnej gwałtownie się skurczyło i w zasadzie nie było kim rządzić. Władza ma to do siebie, że lubi rządzić i "mądrzy ludzie" władzy znaleźli, że ustawa nie przewidywała pełnej swobody co do kształtowania programów i przedmiotów. I ustalili nam nasi mądrzy: przedmioty, dyscypliny a nawet nazewnictwo i wymiar godzinowy. Dali nam standardy i w tej chwili w zasadzie większość spod sztancy. Bardzo podobała mi się nieformalna wypowiedź jednego z naszych ministrów edukacji, który powiedział, że patrząc od strony przestrzegania przepisów - pod względem formalnym - najbardziej przestępczą szkołą, która wszystko robi nielegalnie, ale jednocześnie ma najlepsze wyniki, jest Szkoła Główna Handlowa.
- Bo proponują programy autorskie...
- ...których nie akceptuje ministerstwo.
- A system punktowy?
- Jest to dobre rozwiązanie. To się robi, by osiągnąć porównywalność wiedzy, a nie przedmiotów.
- Ale ten system u nas faktycznie nie spełnia swojego zadania?
- Nie, nie byłbym aż tak stanowczy w sądach na jego temat. Ten system ma pozwalać studentom pokazywać, ile i jakiej wiedzy zakumulowali. Ale u nas zamiast wiedzy mamy ścieżki i standardy. Punkty są kwiatkiem do kożucha, którego nikt nie szanuje i na który nikt nie zwraca uwagi. Jest potrzebne tylko w trakcie wymiany zagranicznej.
- Idea zatraciła swoją istotę, a może ze swej natury jest błędna?
- Nie, nie. Metoda punktów transferowych od kilkunastu lat sprawdza się w Stanach, w Wielkiej Brytanii. Ale tam liczba punktów za dany przedmiot jest kalkulowana nie tylko przy uwzględnieniu liczby godzin, lecz także głównie w oparciu o ocenę pracy studenta. U nas system uległ wypaczeniu. Liczy się to, jakie profesor ma wyobrażenie o stopniu trudności swojego przedmiotu i jak on jest kosztowny i na tej podstawie nadaje się punkty. Nie patrzy się na to, czy to poziom podstawowy, czy zaawansowany. A jeżeli chcemy postawić ten system na nogach, to musimy zacząć oceniać pod kątem studenta - ile spędził godzin w laboratorium, w bibliotece, żeby zaliczyć przedmiot.
- A wracając do edukacji w skali makro. Co Pan Rektor sądzi o szkołach wyższych niepublicznych, czy są one potrzebne?
- Tak, są. Jesteśmy na siebie skazani, skazani na współpracę. Ale należy wiedzieć, że dokonuje się proces naturalnego rozwarstwiania. I to zarówno wewnątrz szkolnictwa publicznego, jak i niepublicznego. Polega to na tym, że i tu, i tam pojawiają się szkoły na wysokim poziomie, w których są prowadzone badania, gdzie rady jednostek mają uprawnienia nadawania tytułów doktorskich. Ale też wykształca się - jak w zawiesinie - pewna ilość szlamu, który opada na samo dno. I mam nadzieje, że znajdzie się tam tak szybko, jak może, żeby nie szkodzić młodzieży. I to dotyczy i szkolnictwa publicznego, i niepublicznego.
- Jak więc można odróżnić ziarno od plew?
- Można bardzo wiele złego powiedzieć o rankingach. Ale mają one jedną zaletę - są i pozwalają w jakimś stopniu ocenić jakość kształcenia oferowanego przez szkoły. Nie są to rankingi wyssane z palca. I nie należy nimi całkowicie pogardzać. U nas są one młode i przez to często ułomne. Ale uczniowie, dyrektorzy, rodzice, wszyscy mają większe możliwości oceny i podejmowania lepszych decyzji. Ale wracając do szkolnictwa wyższego. Jak się przyjrzeć, to można zauważyć, że - podobnie jak to się stało już dużo wcześniej na rynkach edukacyjnych Stanów Zjednoczonych czy Europy Zachodniej - są w poszczególnych naukach i kierunkach grupy szkół klasy "S" - zazwyczaj jeden, dwa ośrodki w "drugiej lidze", są też ośrodki bardzo dobre i renomowane, zazwyczaj trzy, cztery, które konkurują między sobą, i potem "trzecia liga", która nie zagraża pierwszym dwóm i rywalizująca tylko między sobą. I wszyscy wiedzą, że to nie są szkoły najmłodsze, słabe kadrowo. Inaczej to wygląda, gdy przechodzimy do oceniania wydziałów czy kierunków. Nawet słaba szkoła może mieć kierunek czy wydział należący do najlepszych w Polsce. Ale i Kraków czy Warszawa może mieć kierunki i instytuty na niskim poziomie. A wynik ciągną najlepsze wydziały, biblioteki. I to dobrze, bo dobra biblioteka to jest ważny czynnik.
- I ten proces "wytrącania się" będzie trwał dalej?
- Tak, będzie coraz większa polaryzacja. Szkoły prywatne będą w głównej mierze dostarczycielami studentów pierwszego stopnia, a te najlepsze uniwersytety będą się upodobniały do - jak to nazywają Amerykanie - uniwersytetów badawczych pierwszego i drugiego stopnia, które kształcą na poziomie magisterskim i doktoranckim.
- A co Pan Rektor sądzi o propozycji wprowadzenia odpłatności za studia? Czy to rzeczywiście stworzy podstawy do wyrównania szans?
- Nie powinno się pytać o odpłatność, ale o poziom pomocy dla studentów. O poziom pożyczek, kredytów i stypendiów. Dopiero jak ten system będzie bardzo dobrze rozwinięty, to na drugim etapie będzie można mówić o formalnym wprowadzeniu odpłatności. Podkreślić chciałbym tutaj słowo "formalnej", bo nieformalna już dawno istnieje. Studenci muszą się utrzymać, muszą kupić podręczniki, inny sprzęt - to wszystko kosztuje. Bezpośrednie koszty związane ze studiami ciągle rosną. Ogromna większość szkół kupuje książki tylko na badania, a podręczników dla studentów nie ma. Wprowadzanie odpłatności częściowej nie stwarzałoby dla olbrzymiej większości studentów bariery finansowej, ale zbudowałoby koszmarną barierę psychologiczną. Dlatego, że gdyby studia miały być opłacane ryczałtowo i kosztować około dwustu złotych za miesiąc, to nie jest to wiele, jeżeli się przyjmie, że już teraz student na swoje utrzymanie potrzebuje miesięcznie od dziewięciuset do półtora tysiąca złotych, ale psychologicznie byłaby to wielka bariera dla studentów i ich rodziców.
- Ale czy nie byłby to mechanizm powstrzymania odpływu absolwentów? Teraz bardzo często my, jako państwo, inwestujemy duże środki w edukację młodego człowieka, który zaraz po studiach wyjeżdża za granicę. Sfinansowaliśmy jako państwo jego edukację, a nie mamy z tego pożytku. Może to jest zbyt duże marnotrawstwo naszych wspólnych publicznych pieniędzy?
- Nie zgodzę się z takim poglądem. To byłaby teza prawdziwa, gdybyśmy przyjęli, że absolwent do końca życia będzie pracował w swoim wyuczonym zawodzie. Tak nie jest. Wiemy, że będzie zmieniał swój zawód trzy do siedmiu razy, zanim przejdzie na emeryturę. Okres ważności wykształcenia gwałtownie się skraca i wynosi obecnie pięć do dziesięciu lat. Młodzi ludzie skazani są na ciągłe dokształcanie. Nie można mówić o edukacji w kategorii straty. Czy stratą jest to, że kształcimy filozofów?
- Nie sądzę. Gdyby popatrzeć na doświadczenia na przykład angielskie, to właśnie ludzie z takim wykształceniem często robią błyskotliwe kariery w organizacjach międzynarodowych i koncernach.
- Dziękuję bardzo, bo dokładnie to chciałem powiedzieć. Tu nie chodzi o to, jaki kierunek kto skończył, ale o to, co potem sobie do tego dobuduje. Ja jestem anglistą, a moi magistranci sprzedają ropę, sprowadzają kawę z Brazylii, prowadzą transakcje w bankach w Szwajcarii, pracują na Wall Street, jeden z nich jest szefem działu kadr w dużym międzynarodowym koncernie. I to są angliści. To co pan powiedział, że jeżeli w Stanach czy Anglii wielkie międzynarodowe firmy mówią: my chcemy ludzi z wyobraźnią i precyzją myślenia, a prowadzenie rachunków, sprawy administracyjne przekażemy innym, wyspecjalizowanym komórkom lub sami nauczymy tych ludzi naszej kultury korporacyjnej, to znaczy, że tradycyjny sposób myślenia, w którym liczy się pierwszy - wyuczony - zawód, odchodzi do lamusa. Tak naprawdę obecnie najbardziej liczą się samodyscyplina, przedsiębiorczość, umiejętność odnajdywania się w nowych sytuacjach, umiejętność rozwiązywania problemów, a nie znajdowania kłopotów. I to jest nasza wada. Mówimy: mamy kłopot. Mam kłopot, to się martwię. Amerykanin mówi "mam problem". A jak mam problem, to szukam rozwiązania.
- Ale wracając do systemu. Czy słabość szkolnictwa nie wynika z małej mobilności kadry naukowej, z tego, że nie chce się ona dokształcać? Dba o swoje interesy, a nie dydaktykę i studenta.
- Jest tak, ale nie do końca. Na uniwersytecie pracuje tysiąc sześciuset nauczycieli. Tych tak zwanych intelektualnych i naukowych leniuchów jest dużo, bo około dwudziestu procent. To oni powodują, że nauczyciele akademiccy dostają złe opinie, bo studenci o nich mówią. Bo ci, którzy coś robią, są traktowani jako normalni i nie ma co o nich mówić. Bardzo rzadko nagradza się dobrych dydaktyków za osiągnięcia naukowe, publikacje, wynalazki. Nagrody za osiągnięcia dydaktyczne "zdarzają się". Ale bardzo rzadko i w niewielu szkołach istnieją formalne sposoby nagrodzenia dobrego dydaktyka. A proszę mi wierzyć, że to nie będzie ktoś, kto czyta z notatek sprzed dwudziestu lat, który pracuje na pięciu etatach. To będą ludzie, którzy lubią studentów, pracę z nimi. Którzy lubią prowokować studentów do myślenia, do rozwiązywania problemów. Ktoś, kto potrafi nauczyć swoich wychowanków myślenia, a nie automatycznego przytakiwania. Ale, niestety, są też źli nauczyciele.
- To czy nie popełnia tu Pan Rektor grzechu zaniechania? Nie powinien tym trzystu pracownikom podziękować?
- Absolutnie powinienem to zrobić.
- Ale..?
- Wielu rektorów by to zrobiło, gdyby nie kodeks pracy i ustawa o szkolnictwie wyższym, która dała nauczycielowi akademickiemu praktycznie pracę do emerytury i praktycznie chroni ich przed oceną i weryfikacją. Ja zgodnie z prawem nic nie zrobię z doktorem, który mi mówi: "Przecież ja piętnaście lat temu opublikowałem artykuł na ten temat, a uczę tego samego. To co ja bym miał więcej jeszcze publikować?". To jest autentyczny przypadek i ten człowiek nie wiedział, dlaczego ja go wyrzucam z pracy.
- To straszne
- To są na szczęście jednostkowe przypadki.
- Ale czy to nie jest tak, że kadra wzajemnie się wspiera.
- Tak było na początku, gdy na liście Komitetu Badań Naukowych był na przykład "Przegląd Strażaka". Teraz to się już nie zdarza. Jeżeli coś się znajdzie w marnym czasopiśmie, to nikt tego nie zacytuje. W sensie naukowym opłaca się publikować w jak najlepszym czasopiśmie. Opłaca się nawet poczekać, aby jakiś artykuł ukazał się nawet za rok. Bo ja się będę mógł chwalić, koledzy to zauważą i będę miał cytowania.
- Ale mobilność to jest problem?
- Proszę zobaczyć, jak wygląda obecnie kariera naukowa. Jeszcze przed doktoratem albo zaraz po doktoracie młody pracownik naukowy wyjeżdża na rok, dwa na pobyt w jakimś renomowanym ośrodku akademickim na świecie. Potem powrót, by w dwa, trzy lata zrobić następny stopień. Ale te międzynarodowe kontakty już procentują, tutaj na miejscu można już robić projekty międzynarodowe. Wyjazdy są często tylko po to, by poznać się osobiście i stanąć twarzą w twarz z ludźmi, z którymi współpracuje się już od dłuższego czasu. Na konferencjach rzadko dowiadujemy się czegoś nowego. Najczęściej już wcześniej wymieniamy się tą wiedzą.
- Czy nie powinno być obowiązku przechodzenia na inne uczelnie, tak by w obcym środowisku weryfikować swoją wiedzę i udowadniać swój poziom?
- Prawda, ale to bardzo seksistowskie. Jeżeli by wprowadzić taki system obligatoryjnie, to poza nim znalazłaby się duża cześć naszych pań naukowców. One chcą godzić pracę naukową z życiem rodzinnym. Ale dzieci powodują, że nie są mobilne. Więc nie możemy tak zmodyfikować systemu, żeby te osoby postawić przed wyborem albo rodzina, albo kariera naukowa. To się da godzić, a później z biegiem lat mobilność wzrasta. I w wieku czterdziestu paru lat można sobie pozwolić na wyjazd, ale wtedy to już nie jako "wyrobnik", ale jako "visiting profesor".
- Czy dużą wadą polskiej edukacji nie jest zbyt mała współpraca z rynkiem pracy i biznesem?
- To prawda. Są tu dwa proste powody. Istnieje mit, że biznes zamawia badania, że system badawczy pracuje na ich potrzeby. To jest koszmarna nieprawda. Badania zamawiają wielkie koncerny i firmy. Małe firmy nie inwestują w badania i nie zlecają ich uczelniom - ich na to nie stać. Wyjątek stanowią firmy offspinowe, wymyślone przez naukowców i studentów. Inne małe i średnie firmy w swojej przytłaczającej większości nie inwestują znaczących kwot w finansowanie badań na uczelniach. I tak się dzieje na całym świecie. Solidny kawał tego, co niemiecki przemysł przekazuje na badania, pochodzi od dziesięciu największych korporacji w Niemczech. Jeżeli my będziemy mieli korporacje jak Bosch i wydatki na badania wtedy nie podskoczą, to będziemy mogli powiedzieć, że coś jest nie tak. Po drugie, przy słabości finansowania, przy takich rozwiązaniach finansowych nie ma mowy o efektach. Państwo daje obecnie od 0,3 do 0,35 procent PKB na badania, gdy tymczasem ocenia się, że nakłady na poziomie 0,4 procent PKB pozwalają tylko na odtworzenie warsztatu badawczego. Ocenia się, że pierwsze pozytywne oddziaływanie nauki na gospodarkę jest obserwowane, gdy nakłady przekraczają jeden procent PKB, czyli w naszych warunkach musiałby nastąpić trzykrotny wzrost nakładów.
- Ale może jest tak marnotrawimy nawet to, co mamy?
- Tak, rzeczywiście się zdarza. Konkretny przykład: jest profesor, który ma istotny wynalazek w rezonansie magnetycznym. Przychodzi do mnie i mówi: "Żebym ja to mógł spieniężyć, to na dodatkowe badania i patenty potrzebuję jeszcze dwa miliony euro". A ja mogłem mu dać maksymalnie sto pięćdziesiąt tysięcy. Więcej nie miałem możliwości.
- A może trzeba było sięgnąć poza uczelnię?
- Nie ma takich prostych mechanizmów. Ostatecznie profesor dostał za swoje odkrycie doktorat honoris causa w Paryżu. Amerykanie przez rok toczyli z nim spór, ale w końcu przyznali, że to my byliśmy autorami. Ale i tak pokazali nam figę, bo nie mieliśmy pieniędzy, żeby wykupić patent i go utrzymać. Tak więc mamy osiągnięcia, ale tracimy wielkie pieniądze, bo nie ma systemu przekuwania osiągnięć na wyniki finansowe.
- Jak to można zmienić?
- Może warto by było pomyśleć nad przejęciem obowiązku finansowania opłat patentowych wynalazków przez ministerstwo edukacji. Ja, jako prorektor do spraw nauki, nie mogłem wydawać trzystu tysięcy na patenty przy budżecie badawczym 3,2 miliona złotych. A dla państwa i ministerstwa, nawet gdy kwotę trzystu, czterystu złotych na rok pomnożyć przez 150 szkół i ośrodków naukowych, to dalej byłby to niewielki wydatek. A liczba patentów by wzrosła wielokrotnie.
- Ale oceniając kontakty na linii uczelnie-biznes, to czy to nie jest tak, że szkoła sama w jakiejś mierze jest sobie winna. Szkoły amerykańskie pomagają swoim absolwentom i pracownikom naukowym zakładać i prowadzić biznes, niejako przy okazji "hodując" sobie przyszłych klientów. Dlaczego uczelnia nie pomaga, nie stara się wychowywać klientów?
- To pytanie spóźnione o półtora roku...
- Wiem o inkubatorze...
- Działa już od ponad roku i mamy już w nim kilkadziesiąt przedsiębiorstw. Działa on pod naszą egidą, ale prowadzą go i oceniają efekty sami studenci. My tylko ułatwiamy im start, pomagamy lokalowo, mają dostęp do naukowców, do pomocy prawno-podatkowej. Kilka firm się już usamodzielniło i są wśród nich takie, które odniosły na tyle duży sukces, że ich właściciele stali się - a pamiętajmy, że to są bardzo
ludzie, nasi niedawni absolwenci - ludźmi zamożnymi.
- Czyli w tym zakresie jest Pan Rektor już zadowolony?
- Nie, to jeszcze za mało. Inkubator musi urosnąć kilkakrotnie. Ale cieszy mnie to, że są tam "łebscy" ludzie, którzy nie oglądają się na innych, którzy realizują swoje projekty z drobną pomocą, która ich uwalnia od pewnych biurokratycznych ograniczeń. Ale to nie wystarczy. Nie wszyscy nauczyciele rozumieją, że częścią wykształcenia powinna być wiedza i umiejętności z zakresu przedsiębiorczości. I to zarówno przedsiębiorczości indywidualnej, jak i zawodowej. Umiejętności powiedzenia o swoich zaletach.
- Tak by pójść do pracodawcy i powiedzieć: "Nie jest ważne to, że ja szukam pracy, lecz to, że musi mnie pan zatrudnić, bo ja dla pana będę zarabiał, bo ja dla pana będę wart duże pieniądze".
- Tak. Ale proszę mi powiedzieć, ilu ludzi potrafi przyszłemu pracodawcy powiedzieć na przykład: "Ja dla pana będę za pół roku wart dwieście tysięcy złotych". U nas to promile, w Stanach taką postawę prezentuje co drugi. To są naleciałości kulturowe - niedobrze jest pokazywać umiejętności, zachwalać swoje mocne strony. Brakuje umiejętności autoprezentacji. U nas za wielkie cnoty, jeszcze do niedawna, uchodziły skromność i umiejętność wycofywania się.
- Czy to nie tak, że system demotywuje?
- Nie mam odpowiedzi na wszystkie pytania. Ale czy pan wie, jaki jest odsetek ludzi, którzy chcą pracować dla kogoś? Tylko osiem do dziesięciu procent chce pracować dla siebie. Zwalanie na system jest wygodne. Ale on nie jest w stanie złamać wszystkich. Myślę, że to często bardziej kwestia mentalności. Jeszcze moje pokolenie funkcjonuje często w myśl zasady "mniej, ale bezpieczniej, po co się wychylać, lepiej mało płatna praca na państwowym etacie niż dochodowy ale ryzykowny biznes".
- Czy edukacja może być produktem eksportowym?
- Mamy duży potencjał, który musi i już jest wykorzystywany. I nie tylko w kraju i u naszych sąsiadów z regionu Bałtyku.
- Ale rozumiem, zważywszy na jutrzejszy wyjazd [rektor Andrzej Ceynowa oraz rektor Wojciech Lamentowicz z Wyższej Szkoły Międzynarodowych Stosunków Gospodarczych i Politycznych w Gdyni jako przedstawiciele Pomorza weszli w skład polskiej delegacji udającej się na targi edukacyjne do Pekinu - przyp. D.P.], że jest chęć na ekspansję globalną?
- A zna pan dobre i sprawne przedsiębiorstwo, które nie chciałoby się rozwijać i poszerzać swoich horyzontów?
- Życzę miłej podróży i owocnych rozmów w Pekinie. Dziękuję za rozmowę.