Halesiak Andrzej

Andrzej Halesiak jest ekspertem ds. gospodarczych. Był dyrektorem w Biurze Analiz Makroekonomicznych Banku Pekao S.A. Wiele lat spędził w consultingu (McKinsey & Company). Karierę zawodową rozpoczynał w administracji publicznej (Ministerstwo Finansów). Absolwent Akademii Ekonomicznej w Krakowie oraz Szkoły Biznesu Politechniki Warszawskiej (Executive MBA). Autor licznych opracowań, raportów i artykułów poświęconych makroekonomii i rynkom finansowym. Prowadzi bloga dedykowanego zagadnieniom gospodarczym (www.andrzejhalesiak.pl). Członek Rady Programowej Kongresu Obywatelskiego.

O autorze:

Świat „końca historii”

W powstałej na początku lat 90. minionego wieku książce Koniec historii, Francis Fukuyama wyraził dość powszechne wówczas przekonanie, że jako cywilizacja, po rozpadzie ZSRR i przy stopniowym otwieraniu się Chin, znaleźliśmy się w punkcie optymalnej równowagi. Według autora ów „koniec historii” przejawiał się w:

  1. unikalnej pozycji Stanów Zjednoczonych, jedynego hegemona i gwaranta globalnego porządku,
  2. dominacji zachodniej narracji opartej na trzech filarach: liberalizmie, demokracji i globalizacji,
  3. poczuciu kontroli nad procesami gospodarczymi, czego potwierdzeniem miała być era wysokiego poziomu globalnego wzrostu i niskiej inflacji,
  4. eko‑ i techno‑optymizmie wyrażającym się w przekonaniu, że postęp technologiczny pozwoli na bezproblemową transformację do zielonej gospodarki.

Świat wydawał się wtedy zmierzać w kierunku „globalnej wioski”, synonimu powszechnej współpracy, pokoju i dostatku, w której statki bezpiecznie pływają po morzach, przewożąc surowce i gotowe towary, napędzając przy tym procesy specjalizacji (w oparciu o przewagi komparatywne) i wzrost gospodarczy. Jak się wydaje, Unia Europejska uwierzyła w tę wizję chyba najmocniej, zdając się na prymat „efektywności ekonomicznej” – głównym kryterium decyzyjnym stało się to „czy i ile można zarobić”. Być może takie nastawienie było pochodną faktu, że Unia pełniła funkcję niejako prekursora gospodarczej integracji, której korzyści odczuwano wówczas dość powszechnie. Ostatecznym wyrazem optymistycznego nastawienia do przyszłości było znaczne ograniczenie wydatków na obronność i zajęcie pozycji swego rodzaju łącznika, spinającego różne, jeszcze do niedawna zantagonizowane elementy: Rosję – jako głównego dostawcę surowców energetycznych dla Unii, Chiny – jako dostawcę prostych towarów i rynek zbytu dla tych bardziej zaawansowanych, czy USA w roli alianta strategicznego.

Efektem tej strategii była stopniowa erozja tzw. hard power Unii i przesuwanie się w kierunku smart power. Choć w efekcie gwałtownego rozwoju innych krajów (chociażby Chin) udział Unii w globalnym PKB szybko się kurczył, to równocześnie zjednoczona Europa wyrosła na globalnego lidera i propagatora rozwiązań regulacyjnych, zielonej transformacji czy polityk promujących inkluzywność.

Świat w przebudowie

Dziś przekonanie o „końcu historii” wydaje się odległym wspomnieniem. Funkcjonujemy w tzw. epoce przejściowej – okresie licznych zmian. Wiemy, że zmierzamy ku nowej równowadze, ale nie wiemy, jak będzie ona wyglądać.

Pierwszym z obszarów zmian jest globalna demografia. Proces starzenia się globalnego społeczeństwa przyspiesza, choć nierównomiernie. W tym kontekście dla Europy kluczowe wydają się trzy fakty. Po pierwsze, na Starym Kontynencie ten proces jest najbardziej zaawansowany – już ponad 20% mieszkańców ma 65 i więcej lat, a więc dwukrotnie więcej niż wynosi średnia globalna. W 2050 roku udział 65‑latków (i osób starszych) zbliży się do 30%.

Po drugie, Europa sąsiaduje z Afryką, która jest z kolei najmłodszym kontynentem – ponad połowa tamtejszej ludności nie ma jeszcze 20 lat. Co bardzo istotne, według prognoz ONZ, Afryka już wkrótce stanie się globalnym liderem pod względem przyrostu populacji w wieku produkcyjnym. Łącznie, do roku 2050, liczba osób w tym wieku przyrośnie o blisko 700 milionów (w Europie w tym czasie skurczy się o kilkadziesiąt milionów). Czy i gdzie ci ludzie znajdą swoje miejsce życia i pracy, szczególnie biorąc pod uwagę zmiany klimatyczne, pozostaje pytaniem bez odpowiedzi.

Po trzecie, istotne zmiany zajdą w Chinach. Liczba osób w wieku produkcyjnym zaczyna się tam szybko kurczyć, a do 2050 roku łączny spadek ma wynieść aż 190 milionów. Jeśli więc Chiny rzeczywiście chcą zmienić globalny układ sił, to muszą się spieszyć.

Afryka już wkrótce stanie się globalnym liderem, jeśli chodzi o przyrost populacji w wieku produkcyjnym. Czy i gdzie ci ludzie znajdą swoje miejsce życia i pracy, szczególnie biorąc pod uwagę zmiany klimatyczne, pozostaje pytaniem bez odpowiedzi.

Druga istotna kwestia to zanik jednobiegunowego świata. Coraz więcej wskazuje na to, że USA mogą nie być w stanie lub nie chcieć dalej pełnić roli „globalnego policjanta”. Wydaje się, że nurt izolacjonistyczny w USA może narastać równolegle do coraz wyraźniejszych problemów wewnętrznych (społeczno­‑politycznych). Równocześnie dominująca pozycja USA będzie coraz silniej kontestowana zarówno przez bezpośrednich rywali, pretendentów do tytułu „mocarstwa światowego” (np. Chiny), jak i przez tych, którzy na ewentualnej słabości USA będą chcieli ugrać coś dla siebie (np. kraje Półwyspu Arabskiego). Choć USA starają się utrzymywać silną gospodarczą pozycję, to zmiany, jakie zaszły na przestrzeni minionych lat w potencjalne ekonomicznym czy militarnym, są mocno zauważalne. O ile w 1990 roku USA miały 21,5% udziału w globalnym PKB (dane MFW, z uwzględnieniem parytetu siły nabywczej), a Chiny 4%, to obecnie jest to odpowiednio 15% i blisko 19%. W szybkim tempie rośnie też kolejna, azjatycka, a docelowo globalna, potęga – Indie.

Nurt izolacjonistyczny w Stanach Zjednoczonych może narastać. Coraz więcej wskazuje na to, że mogą one nie być w stanie (lub nie chcieć) dalej spełniać roli „globalnego policjanta” w takim samym stopniu, jak w minionych dziesięcioleciach.

Kolejny element świata „końca historii”, który podlega silnej erozji, to proces jego demokratyzacji. Po 1990 roku byliśmy świadkami upowszechniania się demokracji. Jednakże w ostatnich latach można zauważyć odbudowę pozycji autokratów, czemu towarzyszy powrót narracji skrajnie nacjonalistycznych i rewizjonistycznych, a także wyścig zbrojeń.

Mamy również do czynienia z gwałtownym przyspieszeniem zmian technologicznych i społecznych. Coraz wyraziściej formuje się nowy paradygmat technologiczno­‑ekonomiczny gospodarki oparty na społeczeństwie informacyjnym, wykorzystującym pierwsze systemy sztucznej inteligencji. Istnieje również szansa na to, że ten nowy paradygmat w większej mierze uwzględni potrzeby środowiska (np. odnawialne źródła energii), jednakże należy zwrócić uwagę na fakt, że gwałtowne zmiany technologiczne zawsze stanowią największe wyzwanie dla tych, którzy muszą porzucić to, co przyniosło im sukces. Wiele europejskich firm stoi dziś właśnie przed takim wyzwaniem.

Nie da się ukryć, że dzisiejszy świat coraz bardziej odbiega od wizji globalnej wioski. Wkraczamy w erę nasilonej rywalizacji, co przy licznych i intensywnych powiązaniach, wynikających z niedawnej turboglobalizacji, rodzi liczne zaburzenia. To czas, w którym efektywność ekonomiczna schodzi często na dalszy plan, ustępując pola geopolityce, geostrategii i geoekonomii. Wyrazem tego są nowe pojęcia, takie jak near‑ czy friendshoring.

W wymiarze ekonomicznym końcowym efektem zachodzących przemian będzie nowy międzynarodowy podział pracy. Czeka nas w tym względzie największa od 30 lat zmiana. Oprócz wspomnianych wyżej, istotnymi elementami decydującymi o kształcie nowego rozdania będą także:

  1. dostęp do czystej i taniej energii,
  2. zdolność dostosowywania kompetencji do zmieniających się, w związku z postępem technologicznym, potrzeb firm,
  3. dostęp do krytycznych surowców, w tym metali ziem rzadkich.

Należy także zwrócić uwagę na to, że będzie to czas narastających zaburzeń na szlakach dostaw (morskich i lądowych) oraz ruchów migracyjnych. To także bez wątpienia czas końca pokojowej renty w wydatkach publicznych.

Nie da się ukryć, że dzisiejszy świat w coraz większym stopniu odbiega od wizji globalnej wioski. Czeka nas nowy międzynarodowy podział pracy. O pozycji poszczególnych krajów decydować będzie geo‑polityka, dostęp do czystej i taniej energii, zdolność dostosowywania kompetencji do zmieniających się potrzeb oraz dostęp do krytycznych surowców, w tym metali ziem rzadkich.

Jakimi kartami dysponuje Europa?

W świecie przebudowy Unia Europejska wciąż stanowi istotną siłę. Choć jej udział w globalnej populacji to już jedynie 5%, to w PKB (uwzględniającym parytet siły nabywczej) jest on trzy razy większy. Równocześnie warto uwypuklić fakt, że globalna rola poszczególnych unijnych krajów od setek lat nie była tak mała jak obecnie. Czołowa unijna gospodarka – Niemcy – reprezentuje dziś zaledwie 3% globalnego PKB. W nadchodzących latach na procesach społeczno­‑gospodarczych Unii silnie ciążyć będzie jej demografia – według prognoz ONZ do 2050 roku zasoby pracy skurczą o ok. 15%. Co więcej, przy wspomnianych wyżej zmianach, zachodzących w sąsiadującej z Europą Afryce, Unia stoi przed wyzwaniem narastającej presji ze strony migrantów. W tym kontekście to, co dzieje się na granicach Unii, to jedynie swego rodzaju wstęp do tego, co może się zdarzyć w kolejnych latach.

Globalna rola poszczególnych unijnych krajów od setek lat nie była tak mała jak obecnie.

Istotne wyzwanie rodzi importowe uzależnienie UE w surowcach energetycznych1 – blisko 60% zapotrzebowania pokrywane jest przez import. Jeszcze do niedawna kluczowym partnerem UE w tym obszarze była Rosja, która zapewniała ok. 33% zagranicznych dostaw ropy i 45% gazu. W 2022 roku znacznie wzrosło uzależnienie od importu ropy i gazu z krajów, takich jak: Irak, Arabia Saudyjska, Katar, Liberia, Nigeria, Algieria, Kazachstan, Azerbejdżan. Wszystkie z nich to kraje „podwyższonego ryzyka”. I to z kilku powodów. Po pierwsze, o te same dostawy rywalizują dziś z Unią Chiny. Po drugie, niektóre z tych krajów mają wspólne interesy z Rosją (np. w ramach kartelu OPEC+). Po trzecie, wiele z tych krajów zagrożonych jest potencjalnymi konfliktami (co może mieć wpływ na zdolność realizacji dostaw). Po czwarte, niektóre z tych krajów to autorytarne reżimy o ograniczonej przewidywalności. Po piąte, wiele szlaków dostaw – czy to tych morskich, czy lądowych – może być potencjalnie zagrożonych (działania terrorystyczne, sabotaże, konflikty zbrojne itd.).

To, co dzieje się na granicach Unii, to jedynie swego rodzaju wstęp do tego, co może się zdarzyć w kolejnych latach.

Przed Unią stoi również szereg wyzwań związanych z rewolucją technologiczną. W wielu istotnych obszarach przegrywa dziś ona wyścig nie tylko z USA, ale także z krajami Azji (Chiny, Korea). To pochodna wielu czynników, ale wśród tych najbardziej istotnych należy wymienić ograniczony dostęp do kapitału wysokiego ryzyka, regulacyjną fragmentację unijnego rynku (szczególnie w odniesieniu do usług) czy też brak umiejętności konkurowania o przyciąganie talentów.

Kolejna istotna kwestia odnosi się do systemu zarządzania. Przez lata hołubiono zasadzie, że „by iść naprzód, Unia potrzebuje kryzysów, które stymulują zmiany”. Dziś coraz bardziej widoczne są jednak koszty takiej strategii. Klasycznym przykładem takiego podejścia było wprowadzenie wspólnej waluty w formie, która musiała doprowadzić do poważnych zaburzeń. Warto zwrócić uwagę, że kryzysy siłą rzeczy skupiają uwagę państw członkowskich na tym, co dzieje się wewnątrz UE, przy równoczesnym odciąganiu jej od globalnej perspektywy. Nie miałoby to większego znaczenia, gdyby ten zewnętrzny świat był stabilny – tak jednak, od dłuższego już czasu, nie jest.

Nie należy również zapominać o kwestiach społecznych. Starzejące się społeczeństwa charakteryzuje to, że dokonują one konserwatywnych wyborów politycznych, stawiają na ludzi, którzy głoszą utopijne ze swej natury idee „powrotu do przeszłości”. Tak było chociażby w przypadku Brexitu, o którym zadecydowały starsze roczniki. Starzenie się w naturalny sposób przekłada się na rosnącą awersję do ryzyka. Tymczasem w świecie zmian, jeśli chce się odnieść sukces, podejmowania ryzyka nie da się uniknąć.

Starzejące się społeczeństwa częściej dokonują konserwatywnych wyborów politycznych. Tymczasem w świecie zmian głoszenie idei „powrotu do przeszłości” jest utopią. Nie da się uniknąć podejmowania ryzyka, jeśli chce się dzisiaj odnieść sukces.

Jak nawigować?

Wydaje się, że w świecie gwałtownych zmian kluczem do wypracowania strategii dla Unii jest uświadomienie sobie dwóch kluczowych kwestii: po pierwsze, w zasadzie żadnego kraju UE nie stać dziś na grę „na własny rachunek”, a po drugie – suwerenność Unii jest dziś mocno ograniczona poprzez militarne uzależnienie jej członków od USA oraz surowcowe i technologiczne uzależnienie od importu.

W tej sytuacji, by sprostać opisanym powyżej wyzwaniom, potrzeba więcej myślenia kategoriami Unii jako całości, a nie z perspektywy pojedynczych krajów. Obecna Unia powstała na zrębach trzech wspólnot, których głównym celem było równoważenie interesów ich członków. Stąd też tak ważna jest w ramach UE zasada konsensusu. Wydaje się jednak, że dzisiaj kluczowe musi się stać definiowanie i obrona interesów UE jako całości wobec reszty świata. Te dwa podejścia da się pogodzić, jeśli powstałyby mechanizmy kompensowania – na poziomie pojedynczych krajów – niekorzystnych efektów działań, mających na celu obronę interesów UE (np. poprzez większy unijny budżet).

Suwerenność Unii jest dziś mocno ograniczona poprzez militarne uzależnienie jej członków od USA oraz surowcowe i technologiczne uzależnienie od importu.

Unia musi także wykazać się zdolnością do znacznie większej koordynacji i integracji działań w obszarach kluczowych dla jej szeroko rozumianego bezpieczeństwa, wśród których możemy wymienić m.in.: zapewnienie dostaw surowców krytycznych, farmaceutycznych substancji podstawowych czy surowców energetycznych; obronę granic oraz ochronę infrastruktury krytycznej. Nie można też bagatelizować konsekwencji ewentualnego narastania izolacjonizmu USA. W tym względzie Unia potrzebuje „Planu B”. Przede wszystkim warto rozwijać współpracę wojskową w ramach samej UE. Choć jest to obszar podlegający wyłącznej jurysdykcji państw członkowskich, to warto szukać rozwiązań, które pozwalałby np. na optymalizację wydatków na obronność w oparciu o unifikację uzbrojenia. W kontekście bezpieczeństwa szybkie starzenie się społeczeństwa oznacza także konieczność utrzymywania znaczącej przewagi technologicznej w stosunku do potencjalnych agresorów.

W wymiarze społeczno­‑gospodarczym istnieje potrzeba opracowania i wdrożenia strategii, która zapewni zdolność „obsługi” starzejących się społeczeństw, szczególnie w zakresie usług związanych z opieką zdrowotną, opieką długoterminową itd. By cały system utrzymać i równocześnie zapewnić zachowanie wysokiej jakości życia, potrzeba skoku produktywności, a więc Europa musi stać się liderem automatyzacji i robotyzacji.

Obecna sytuacja globalna wymaga również przemyślanej polityki podażowej, zapewnienia bezpieczeństwa produkcji w warunkach narastających ryzyk związanych z dostęp do strategicznych surowców i ich łańcuchów dostaw. Być może, w oparciu o przeprowadzone analizy, potrzeba wprowadzenia czasowego złagodzenia obostrzeń środowiskowych dla projektów wydobywczych, by podnieść poziom niezależności surowcowej Unii. UE ma bowiem większe zasoby, niż wskazywałby na to jej udział w globalnym wydobyciu określonych surowców. Ograniczone ich wykorzystanie wynika często z obostrzeń regulacyjnych.

Aby zapewnić zachowanie wysokiej jakości życia, potrzeba skoku produktywności, a więc Europa musi stać się liderem automatyzacji i robotyzacji.

W interesie Europy jest także lokowanie części produkcji w Afryce. Weźmy przykład Japonii – społeczeństwa starzejącego się w jeszcze szybszym tempie niż społeczeństwo UE – okazuje się, że inwestycje kapitałowe w krajach o rosnącym zapotrzebowaniu na dobra i usługi pozwalają na zapewnienie dodatkowego źródła finasowania wysokiego standardu życia. Drugim – być może nawet bardziej istotnym – uzasadnieniem dla inwestycji w Afryce jest stworzenie tam atrakcyjnych miejsc pracy, skłaniających do pozostania na kontynencie i ograniczenia tym samym presji migracyjnej. W kontekście oddziaływania na kontynent afrykański zmian klimatycznych, Europa musi zaangażować się także w powstawanie infrastruktury wspomagającej adaptację do nowych warunków klimatycznych.

UE ma zdecydowanie większe zasoby, niż wskazywałby na to jej udział w globalnym wydobyciu określonych surowców. Ograniczone ich wykorzystanie wynika często z obostrzeń regulacyjnych.

Europa potrzebuje także mądrej polityki migracyjnej. Młodzi, dobrze wykształceni i ambitni migranci są Europie potrzebni, aby uchronić kontynent przed mentalnym regresem. Warto też poszukiwać rozwiązań, które pozwoliłyby na ograniczenie wpływu tego zjawiska na kształtowanie polityk publicznych, czy to na poziomie poszczególnych krajów, czy to całej Unii.

Bazując na swojej smart power, Unia powinna także aktywne włączyć się w budowanie nowego międzynarodowego ładu instytucjonalnego, gdyż ten obecny okazuje się wysoce nieefektywny.

1 Unia jest silnie uzależniona od importu (przede wszystkim z Chin) także w zakresie innych surowców, np. metali ziem rzadkich, koniecznych do produkcji nowoczesnych technologicznie produktów. Jak wysoka jest to skala uzależnienia można przeczytać w unijnym raporcie Critical Raw Materials for Strategic Technologies and Sectors in the EU – A Foresight Study.

O autorze:

Tekst ukazał się w kwartalniku „Makrotrendy” wydawanym przez Gdańską Akademię Bankową w Instytucie Badań nad Gospodarką Rynkową.

Rozmowę prowadzi Marcin Wandałowski – redaktor prowadzący „Pomorskiego Przeglądu Gospodarczego”.

W jakim momencie zastała nas wojna w Ukrainie? Wojna rozpoczęła się pod koniec lutego, kiedy – przynajmniej w Europie – wygasała kolejna fala pandemii Covid‑19 i wydawało się, że nadchodzi długo wyczekiwany okres względnej normalizacji. Liczyliśmy na to, że PKB powróci do wcześniejszego trendu, zacznie rosnąć w granicach potencjału, że inflacja, która „wystrzeliła” w związku z licznymi barierami podażowymi, zacznie hamować, że polityka monetarna nie będzie musiała tak gwałtownie na nią reagować, że do porządku będzie można doprowadzić finanse publiczne. Nasza uwaga znów zaczęła się też koncentrować na długofalowych aspektach, np. tych związanych ze zmianami klimatu. Wydawało się, że jednym z istotnych wehikułów wychodzenia z post‑pandemicznego „dołka” będzie obranie azymutu na zieloną gospodarkę (tzw. zielona transformacja). Co warte podkreślenia, w momencie rozpoczęcia wojny globalna gospodarka była stosunkowo krucha i rozregulowana, co przejawiało się z jednej strony w dużej zmienności wskaźników koniunktury, z drugiej zaś windowaniu inflacji do poziomów niewidzianych od dziesięcioleci. By się o tym rozregulowaniu przekonać wystarczy spojrzeć chociażby na skalę i strukturę wzrostu PKB Polski. W pierwszym kwartale br. mieliśmy bardzo silny skok (8,5 proc. w ujęciu rok do roku), który w aż 90 proc. wynikał z przyrostu zapasów. To nie są normalne wielkości. Temu wszystkiemu towarzyszyła niepewność co do kształtu polityki monetarnej; tempa i skali podwyżek stóp procentowych. Największe banki centralne opóźniały swoje decyzje w tym zakresie. Z jednej strony nie doceniły one siły procesów inflacyjnych, a z drugiej bały się, że wkraczając zbyt szybko i zdecydowanie, przyczynią się do stłamszenia koniunktury. Trochę inaczej wyglądało to na tzw. rynkach wschodzących, m.in. w Polsce, gdzie polityka monetarna była już w fazie zacieśniania, choć wydaje się, że na tle procesów inflacyjnych – mocno spóźnionej. W tym miejscu dotykamy kolejnego ważnego punktu: działania instytucji publicznych, które bez wątpienia przyczyniły się do stabilizowania sytuacji społeczno­‑gospodarczej w trakcie pandemii, ale równocześnie na swój sposób wzmocniły skalę jej post‑pandemicznego rozregulowania. Wspominał Pan o nadziei na normalizację – podkreślmy jednak, że miała ona oznaczać powrót do innej rzeczywistości, niż przed pandemią. Covid‑19 mocno „przemeblował” świat… Pandemia odsłoniła słabe strony przyjętej w latach 90. minionego wieku formy globalizacji. Okazało się, że bezrefleksyjne przenoszenie wszelkiego rodzaju produkcji do Chin – ale też szerzej do innych, oddalonych od rynków docelowych, regionów świata – może nieść ze sobą negatywne konsekwencje. Szczególnie jeśli mowa o materiałach i produktach z punktu widzenia Zachodu strategicznych. W kontekście czasowego zamykania niektórych fabryk – w związku z lockdownami – oraz zaburzeń łańcuchów dostaw, zaczęliśmy zastanawiać się, czy globalizacja nie poszła za daleko.

Pandemia odsłoniła słabe strony przyjętej w latach 90. minionego wieku formy globalizacji. Okazało się, że bezrefleksyjne przenoszenie wszelkiego rodzaju produkcji do Chin – ale też szerzej do innych, oddalonych od rynków docelowych, regionów świata – może nieść ze sobą negatywne konsekwencje.

Koniec końców na kruchą, mocno rozchwianą gospodarkę przyszło kolejne uderzenie w postaci wojny. Mogłoby się wydawać, że jest to konflikt w dużej mierze lokalny, bo obecnie dotyczy de facto dwóch krajów, jednak rodzi on bardzo szerokie implikacje nie tylko dla naszego regionu, lecz także dla całego świata. Dlaczego? Powodów jest wiele. Ten najważniejszy związany jest z tym, że agresja Rosji jest powszechnie interpretowana jako zakwestionowanie porządku jaki został ustalony w Europie po rozpadzie Związku Radzieckiego. Rodzi to ryzyko, że konflikt się rozleje. Już dziś jednak tocząca się wojna promieniuje w różnoraki sposób na inne państwa. Porównałbym to do fal rozchodzących się po morzu. Pierwsza z nich jest związana z napływem uchodźców i ich rozlewaniem się po świecie. Jak podaje ONZ od początku wojny swoje domy musiało opuścić ponad 7 mln Ukraińców, spośród których duża część trafiła do naszego kraju. Pociąga to za sobą wyzwania – tych ludzi trzeba otoczyć odpowiednią opieką, co rodzi koszty w postaci np. zapewnienia utrzymania czy pomocy w ewentualnych transferach do innych krajów. Kolejna fala związana jest z nagłym szokiem na rynku surowców. Rosja, jak wiadomo, jest ich olbrzymim dostawcą, szczególnie na Starym Kontynencie. Nie ma co ukrywać – Europa, w dużej mierze, uzależniła się od dostaw ropy, gazu, ale też prostych produktów, jak np. nawozów, z kierunku wschodniego. Do tego dochodzą sankcje na Białoruś, będącą również istotnym dostawcą tychże. Polityka Unii Europejskiej potępiająca wojnę od samego jej początku, skutkuje pojawieniem się całej serii obostrzeń w handlu i embarg, oznaczających ograniczenie – przynajmniej formalne – dostaw rosyjskich i białoruskich produktów i surowców na obszarze Wspólnoty. Do tego dochodzą działania odwetowe Rosji, np. zaprzestanie dostaw gazu do niektórych krajów. Surowców na rynku europejskim jest zatem mniej, co generuje napięcia związane z ich podażą oraz wzrostem ich cen. Przy czym trzeba podkreślić, że znaczną rolę odgrywają także czynniki psychologiczne i spekulacyjne, wynikające z obaw, że w kolejnych miesiącach – zwłaszcza zimą – może być gorzej. Wszyscy doświadczamy skutków tych połączonych efektów na stacjach benzynowych czy poprzez rosnące rachunki za gaz. Obecna sytuacja prowadzi także do kolejnej fali zaburzeń w łańcuchach produkcyjnych; z jednej strony w kontekście dostaw od ukraińskich czy rosyjskich poddostawców, z drugiej w związku z ostatnim lockdownem w Chinach. Siłą rzeczy to, co się wokół nas dzieje musi przekładać się na nastroje gospodarstw domowych oraz firm… Zgadza się – obecna sytuacja bardzo mocno uderza w ich sentyment. Pojawiają się chociażby pytania o to, czy dziś jest dobry moment na dokonywanie zakupów dóbr trwałego użytku, samochodów czy mieszkań. Przedsiębiorstwom z kolei znacznie trudniej jest podejmować decyzje inwestycyjne. Wszystko to można określić mianem bezpośrednich skutków konfliktu. Są też jednak takie, które rodzą za sobą dalsze konsekwencje i mają charakter bardziej pośredni. W tym kontekście słowem, które nasuwa się najbardziej jest stagflacja – wojna z jednej strony wzmacnia bowiem procesy inflacyjne, ale równocześnie prowadzi do stagnacji w gospodarce. Choć nie można wykluczyć jeszcze bardziej pesymistycznego scenariusza, połączenia inflacji i recesji. Jak wspominałem – krucha globalna gospodarka otrzymała kolejne mocne uderzenie w postaci wojny i możliwe jest, że na przełomie 2022 i 2023 r. zacznie się kurczyć, zwłaszcza, że konflikt się przeciąga. Przy czym warto tutaj rozróżnić sytuację w poszczególnych regionach świata; ryzyko recesji pojawia się np. w Europie, natomiast kraje Bliskiego Wschodu, żyjące ze sprzedaży surowców, są beneficjentami obecnych uwarunkowań. W ich wypadku koniunktura przy wysokich cenach surowców się poprawia, generując wyższy wzrost gospodarczy.

Wojna wzmacnia procesy stagflacyjne, czyli równoczesne występowanie wysokiej inflacji i stagnacji gospodarczej. Nie można wręcz wykluczyć, że na przełomie 2022 i 2023 roku globalna gospodarka znajdzie się w recesji, zwłaszcza, że konflikt w Ukrainie się przeciąga.

W przypadku inflacji, jej źródeł trzeba się doszukiwać – przede wszystkim – po stronie podażowej, w wyższych cenach surowców energetycznych oraz żywności, ale także w zaburzeniach wynikających z pandemicznych lockdownów. Dziś znów widzimy statki stojące w portach, które w jednych czekają wyjątkowo długo na załadunek, a w innych na rozładunek. Wszystko to skutkuje wzrostem poziomu inflacji. Nie należy też całkowicie zapominać o czynnikach popytowych; zbyt długie utrzymywanie zerowych stóp procentowych, w połączeniu z odłożonymi w czasie pandemii oszczędnościami, także nie pozostało bez wpływu na procesy inflacyjne. Dodatkowo, w związku z wojną, w niektórych krajach, w tym i u nas, znów dochodzi do poluzowania polityki fiskalnej, chociażby w kontekście finansowania pobytu uchodźców, tymczasem przeciwdziałanie inflacji wymagałoby jej zacieśnienia. Jak znaleźć tu optymalne rozwiązanie? Wydaje się, że im luźniejsza będzie polityka fiskalna, tym bardziej restrykcyjna będzie musiała być polityka monetarna, a zatem na wyższym poziomie będą musiały się znaleźć stopy procentowe. I to wszystko bez gwarancji, że uda nam się rzeczywiście zdusić inflację, bo nie możemy zapominać o jej silnych związkach z niezależną od nas sytuacją globalną (np. cenami ropy). Z kolei im wyższe stopy, tym silniejszy będzie wpływ na skalę wydatków, zarówno firm jak i gospodarstw domowych. By stopy nie zostały podniesione zbyt mocno polityka fiskalna powinna pójść w kierunku optymalizacji wydatków, a nie poluzowania jako takiego. To jest dobry czas np. na zmiany w programie 500+ i ograniczenie go do tych odbiorców, którzy rzeczywiście potrzebują wsparcia. Równocześnie dodatkowa, dobrze ukierunkowana pomoc jest potrzebna, szczególnie dla 20 proc. gospodarstw o najniższych dochodach. W ich przypadku nawet jeśli wzrost wpływów nadąża za przeciętną inflacją, to i tak wydatki rosną w większej skali. Dzieje się tak ze względu na strukturę tychże. W koszyku najuboższych gospodarstw większą rolę odgrywają towary i usługi (żywność, użytkowanie mieszkania), których ceny rosną dziś szybciej niż przeciętna. Ważna jest też forma pomocy. Najlepiej, aby wsparcie rodziło trwałe efekty. Tak się dzieje jeśli idzie ono np. na termomodernizację, która pozwala trwale obniżyć rachunki, a nie jest jedynie formą świadczenia pieniężnego. Obecna sytuacja jest o tyle delikatna, że, w zasadzie, od globalnego kryzysu finansowego, stopy procentowe na świecie – szczególnie w wypadku największych banków centralnych – były albo niskie albo bardzo niskie. Także w Polsce, od 2015 r. stopa referencyjna NBP wynosiła zaledwie 1,5 proc., a w okresie pandemii spadła niemal do zera i była utrzymywana na tym poziomie nawet wtedy, gdy koniunktura zaczęła już mocno odbijać. Dlaczego to takie ważne? Niskie stopy procentowe zachęcały wiele osób do tego, by się zadłużać, co w Polsce było widoczne szczególnie w kontekście zaciągania kredytów hipotecznych – w ciągu ostatnich dwóch lat wielkość złotowego portfela tego typu kredytów wzrosła o ¼. Jest spora grupa gospodarstw domowych, które wzięły kredyt przy bardzo niskim oprocentowaniu, a teraz doświadczają gwałtownego wzrostu kosztów obsługi tego zadłużenia. Niektórym może zwyczajnie zabraknąć pieniędzy na spłacanie rat. Poniekąd więc obecna sytuacja stanowi test, czy kredyty otrzymały osoby i firmy naprawdę wypłacalne, zdolne obsługiwać zobowiązania nie tylko w warunkach skrajnie niskiego oprocentowania, ale także i przy znacznie wyższych stopach procentowych. Cały ten wątek jest oczywiście szerszy i nie dotyczy tylko Polski. Najlepszy przykład: podwyżki stóp, które mają miejsce w Stanach Zjednoczonych zaczynają uderzać nie tylko w lokalnych dłużników, ale także w wiele firm i rządów spoza USA, które w ostatnich latach finansowały się w dolarze. Dziś w dwójnasób odczuwają oni konsekwencje tego, co się dzieje: rosną koszty odsetkowe, ale także umacnia się dolar. Warto zauważyć, że dolarowe zadłużenie poza granicami USA sięga dziś 13 bln dolarów. W najbliższych kwartałach stanie się ono źródłem napięć. Wróćmy jeszcze do poziomu inflacji, który cały czas rośnie, choć jego źródła są w przeważającej mierze podażowe, a nie popytowe. Jakie to rodzi konsekwencje? Kiedy źródła inflacji są głównie podażowe, to polityka monetarna ma mniejsze możliwości, by na nią wpływać. Jeżeli bowiem ceny ropy naftowej rosną globalnie, to decyzje o tym, jaka będzie wysokość stóp procentowych w Polsce, będą miały ograniczony wpływ na koszty paliw. Analogicznie – jeżeli nie będą do nas przypływać statki z różnego rodzaju towarami i pojawiać się będą na naszym rynku określone braki, to polityka monetarna niewiele będzie mogła tu zdziałać. Może ona oddziaływać przede wszystkim na popyt – czyli jeśli cena kredytu jest niska, to może zachęcać do tego, by kupować, inwestować. Jednak – jak już wspomnieliśmy – obecne źródła inflacji są w dużej mierze podażowe. A zatem zbyt mocne działanie polityki monetarnej, będzie prowadziło do bardzo dużego kosztu realnego, w postaci chociażby znacznego pogorszenia koniunktury przy ograniczonym wpływie na ogólny wzrost poziomu cen, którego źródła leżą w dużej mierze poza granicami Polski.

Zbyt mocne działanie polityki monetarnej po to tylko, by ograniczyć inflację, będzie prowadziło do bardzo dużego kosztu realnego, w postaci znacznego pogorszenia koniunktury przy ograniczonym wpływie na ogólny wzrost poziomu cen, którego źródła leżą w znacznej mierze poza granicami Polski.

Można natomiast i koniecznie trzeba wymagać, w kontekście obecnej sytuacji, dwóch rzeczy. Po pierwsze wiarygodności i spójności prowadzonej polityki makroekonomicznej. Nie powinno być tak, że działaniom polityki monetarnej zmierzającym do wygaszenia nadmiernego popytu towarzyszy jego stymulowanie ze strony polityki fiskalnej. Ten brak spójności jest dostrzegany przez inwestorów na rynkach finansowych, co przekłada się na relatywną słabość złotego (która jest pro‑inflacyjna) oraz rosnącą rentowność obligacji, będącą wyrazem oczekiwań dalszego wzrostu inflacji. Jeśli spójności zabraknie grozi nam samonapędzanie się negatywnych zjawisk i walka z inflacją może potem trwać latami. To niedobry i niebezpieczny scenariusz. Druga ważna kwestia odnosi się do dostosowań podażowych: rząd powinien zrobić wszystko co możliwe i jak najszybciej, by ułatwić i wesprzeć – także w oparciu o dostępne fundusze unijne – procesy związane z poprawą efektywności energetycznej oraz inwestycjami w odnawialne źródła energii. W obydwu obszarach mamy olbrzymie rezerwy. To najprostsza i najbardziej wydajna droga, by ograniczyć skalę uzależnienia od surowców kopalnych, a tym samym siłę oddziaływania ich wysokich cen na gospodarkę. Konflikt w Ukrainie wpłynie na ograniczenie eksportu ukraińskich zbóż, które trafiały m.in. do ubogich państw Azji oraz Afryki. Czy w związku z tym może nas czekać nowy kryzys migracyjny? Ukraina i Rosja to bardzo znaczący eksporterzy pszenicy – ich udział w globalnym eksporcie przekraczał przed wojną 30 proc. Ukraina jest także ważnym eksporterem kukurydzy i roślin oleistych. Obecnie, gdy mamy do czynienia z zaburzeniami ich dostaw, pojawia się globalny problem nie tylko rosnących cen żywności, ale też ich braków. Tym bardziej, że działa tutaj samonapędzający się mechanizm. Gdy na rynku widać, że mogą pojawić się niedobory, to kraje posiadające nadwyżki żywności są niechętne do tego, by się nimi dzielić. W sytuacji kryzysu poszczególne państwa wolą dbać przede wszystkim o własny interes, na czym – w tym wypadku – mocno ucierpią niektóre kraje afrykańskie oraz azjatyckie. To z kolei może wywołać kolejną falę migracyjną do Europy spowodowaną głodem – ludzie będą szukać przetrwania. W sytuacji niepokojów powszechnym zjawiskiem jest także „budzenie się” populizmów i radykalizmów. Czy tak może być i tym razem? Tak. Są to kwestie, które w kontekście ekonomicznym mogą wydawać się mało istotne i niekoniecznie są widoczne już teraz, ale musimy mieć świadomość tego, że sytuacja gospodarcza wpływa na nastroje społeczne. Rosnące ceny benzyny, energii oraz podstawowych artykułów najsilniej uderzają w gospodarstwa domowe o najniższych dochodach. To właśnie one najbardziej odczuwają skutki wzrostu cen, co wiele z nich może doprowadzić nawet do wpadnięcia w sferę ubóstwa. Byłoby to całkowite odwrócenie trendu, z którym mieliśmy do czynienia w ostatnich latach, kiedy pula gospodarstw żyjących poniżej tej granicy stopniowo się kurczyła. Wówczas notowaliśmy rokroczną poprawę, a teraz może nas spotkać silny regres. Konsekwencją tego mogą być rosnące niepokoje społeczne oraz radykalizowanie się sfery politycznej. Zarządzanie nastrojami społecznymi będzie w nadchodzących miesiącach jedną z kluczowych kompetencji. Nie bagatelizujmy tych zjawisk – pamiętajmy, dla przykładu, że podłożem arabskiej wiosny sprzed dekady były właśnie czynniki ekonomiczne.

Rosnące ceny benzyny, energii oraz podstawowych artykułów najsilniej uderzają w gospodarstwa domowe o najniższych dochodach – te produkty dominują bowiem w strukturze ich wydatków. Konsekwencją tego mogą być rosnące niepokoje społeczne oraz radykalizowanie się sfery politycznej poprzez np. kolejną falę populizmu.

Ostatnia rzecz odnosząca się do nastrojów społecznych dotyczy czasu trwania wojny oraz stopnia poparcia dla Ukraińców. Im konflikt dłużej trwa, tym bardziej się do niego przyzwyczajamy. Ponadto, im więcej kosztuje nas bezpośrednio, tym większa może być presja społeczna, żeby „odpuścić” i szukać kompromisów. Jest pewne, że Rosja będzie się starała „rozgrywać” ten element, szczególnie w odniesieniu do społeczeństw Europy Zachodniej. W pewnym momencie politycy mogą się tam znaleźć pod presją społeczną poszukiwania rozwiązań zmierzających do zakończenia wojny. Jest Pan zdania, że konsekwencje wojny wpisują się w zachodzące już od pewnego czasu zmiany prowadzące do trwałego przedefiniowania światowej gospodarki oraz społeczeństw. A wręcz prowadzą do ich przyspieszenia – dlaczego? Owszem, widać to szczególnie w kontekście powrotu polityki jako wiodącej siły decyzyjnej i zaakceptowaniu tego przez społeczeństwa. Zjawisko to można było obserwować już w poprzednich latach, szczególnie po globalnym kryzysie finansowym, czy w trakcie pandemii, ale wojna w Ukrainie zdecydowanie je wzmocniła. A przecież wcześniej – od początku lat 90. – wydawało się, że kluczowe są procesy gospodarcze, jak np. optymalizacja lokalizacji produkcji, następująca według kryteriów stricte ekonomicznych. Czyli tam, gdzie jest najtaniej i najefektywniej. Wyrazem tego rodzaju myślenia, było także przekonanie, że poprzez integrację gospodarczą – w tym w szczególności handel – można doprowadzić do demokratyzacji autorytarnie rządzonych krajów, takich jak Chiny czy Rosja. Dziś wyraźnie widać, że ten eksperyment się nie powiódł.

Polityka „zdetronizowała” ekonomię i jest dziś wiodącą siłą decyzyjną. Trend ten był zauważalny od globalnego kryzysu finansowego, a wojna w Ukrainie go umocniła. Wcześniej dominowała ekonomia, czego wymiarem było m.in. optymalizowanie lokalizacji produkcji następujące według kryteriów stricte gospodarczych.

W ostatnich latach widzimy powrót polityki i geopolityki. W wymiarze krajowym oznacza to rosnącą rolę rządów, które w dużo szerszym zakresie ingerują dziś w procesy gospodarcze. W wymiarze międzynarodowym pojawiają się nowe pojęcia jak geoeconomics czy friendshoring. Pierwsze jest wyrazem podporządkowania działań w międzynarodowej sferze gospodarczej celom geopolitycznym i geostrategicznym. Drugie odnosi się specyficznie do procesów związanych z lokalizacją produkcji: nie wystarczy by było efektywnie i tanio – musi być także w kraju, który można uznać za przyjaźnie nastawiony. Rosnącą rolę państwa dało się mocno odczuć szczególnie w trakcie pandemii. Pandemia była skrajnym przypadkiem, kiedy państwa na dużą skalę weszły z programami pomocowymi. Większość z tych programów już się skończyła, a nadal obserwujemy rosnącą, „rozlewającą się” obecność rządów. Wiąże się z tym także pojawianie się akcentów narodowych. Forsowaną nie tak dawno ideę budowania globalnej wioski zastępuje się narodowym spojrzeniem na procesy zachodzące wokół i skoncentrowaniem się przede wszystkim na nich, w myśl hasła America First Donalda Trumpa. Samego Trumpa już nie ma, ale można odnieść wrażenie, że propagowany przez niego sposób myślenia można dziś spotkać w wielu krajach. To niebezpieczny kierunek. Historia pokazuje, że próby rozwiązywania swoich problemów kosztem innych, do niczego dobrego nie prowadzą. Wspomniał Pan, że wojna w Ukrainie nadała tego typu procesom rozpędu. W jaki sposób? Następuje polaryzacja świata i wyłanianie się bloków gospodarczo­‑politycznych. Jeden z nich bez wątpienia będzie skupiony wokół Stanów Zjednoczonych i prawdopodobnie Europy. Mówię prawdopodobnie, bo w Europie Zachodniej nie brakuje sceptyków wobec idei dalszego pogłębiania więzi z USA. Ci ostatni widzieliby Stary Kontynent bardziej jako samodzielnego gracza. Pozostaje pytanie o kształt pozostałych bloków. Czy reszta świata skupi się wokół Chin, czy może też Indie będą aspirowały do tego, by wykreować swoją przestrzeń? Przekłada się to i będzie się przekładać chociażby na to, że globalizacja w przepływach towarów będzie zastępowana przez swego rodzaju regionalizację.

Następuje polaryzacja świata i wyłanianie się bloków gospodarczo­‑politycznych. Przekłada się to i będzie się przekładać chociażby na to, że globalizacja w przepływach towarów będzie zastępowana przez regionalizację.

Towarzyszy temu odchodzenie od formuły just in time, która okazuje się być wrażliwą na różnego rodzaju zaburzenia i zastępowanie jej formułą just in time + (z ograniczoną skalą zapasów), a w niektórych przypadkach – just in case (z rozbudowanymi zapasami). Nie da się już dostarczać wszystkiego „na styk”. Dochodzi do tego także dywersyfikacja, czyli poszerzanie palety dostawców, aby ubezpieczyć się na wypadek, gdy w jednym czy kilku miejscach z niespodziewanych przyczyn np. stanie produkcja. Jakby tego wszystkiego było mało, mamy jeszcze wpływ czynników o charakterze technologicznym, związanych z tzw. IV rewolucją przemysłową oraz dekarbonizacją. Powodują one, że na liście kluczowych warunków z punktu widzenia lokalizacji inwestycji znacząco wzrosło znaczenie dostępności taniej i czystej energii elektrycznej. Czy zmianę podejścia widać także na rynku kapitałowym? Również i tutaj rynek, który był dotąd globalny, podlega zmianom. Alokacja kapitału w znacznie większym stopniu uwzględnia dziś kryteria geostrategiczne. W celu ograniczenia ryzyka unika się inwestowania w krajach najbardziej narażonych na efekty wojny oraz na konsekwencje sankcji. Osobna kwestia dotyczy aktywów rezerwowych. Częściowe zamrożenie tych, należących do Rosji oraz próba ich przejęcia w celu wykorzystania do odbudowy Ukrainy, sprawiły że zmienia się globalne myślenie o nich. Do tej pory środki te rzeczywiście wydawały się być dobrym buforem zabezpieczającym, szczególnie w kontekście potencjalnych kryzysów finansowych. Okazało się jednak, że mogą być one – na swój sposób – narzędziem wojny. Skłoniło to do przemyśleń, czy warto tego typu rezerwy utrzymywać na takich poziomach oraz jaka powinna być ich struktura.

Zmienia się globalne myślenie o aktywach rezerwowych. Do tej pory środki te rzeczywiście wydawały się być dobrym buforem zabezpieczającym, szczególnie w kontekście potencjalnych kryzysów finansowych. Okazało się jednak, że mogą być one – na swój sposób – narzędziem wojny.

Jakie wnioski z nich płyną? W moim przekonaniu obecna sytuacja skłoni część krajów do powiększenia w rezerwach udziału aktywów materialnych, takich jak surowce strategiczne i złoto. Może to być swoją drogą dodatkowy czynnik przekładający się na procesy inflacyjne i napięcia na rynkach surowców. Czy odwrót od globalizacji w kierunku regionalizacji będzie dotyczył także rynku pracy? Do tej pory – z różnych względów – rynek pracy był jednym z mniej zglobalizowanych, szedł on niejako własną ścieżką. Wydaje się, że w zmieniającej się rzeczywistości nadal będzie on specyficzny, co w tym wypadku będzie oznaczało: bardziej globalny. Z jednej strony będzie to powodowane procesami migracyjnymi, które obecnie wynikają z wojny, a w przyszłości mogą mieć źródło w kryzysie humanitarnym (głód) czy klimatycznym. Z drugiej natomiast strony będzie to wynikało z postępującej cyfryzacji, która jeszcze bardziej przyspieszyła w trakcie pandemii. Okazało się, że bardzo wiele rodzajów pracy, głównie biurowej, można wykonywać z domu, także transgranicznie. Jak obecny konflikt wpłynie na plany dekarbonizacji europejskich gospodarek? Wojna jasno pokazała, że w kontekście bezpieczeństwa energetycznego najbardziej optymalne rozwiązanie to poleganie na odnawialnych źródłach energii. Wniosek ten bardzo dobrze wkomponowuje się w podejmowane od pewnego czasu wysiłki UE na rzecz odchodzenia od paliw kopalnych i może te procesy przyspieszyć.

Wojna jasno pokazała, że w kontekście bezpieczeństwa energetycznego najbardziej optymalne rozwiązanie to poleganie na odnawialnych źródłach energii. Wniosek ten bardzo dobrze wkomponowuje się w podejmowane od pewnego czasu wysiłki UE na rzecz odchodzenia od paliw kopalnych i może te procesy przyspieszyć.

W tym punkcie warto też podnieść kwestię tego, w jaki sposób wojna wpłynie na samą Unię – bo tu już teraz widać duże zmiany. Na naszych oczach upada forsowana od lat – głównie przez polityków i biznesmenów z Niemiec, ale nie tylko – koncepcja gospodarczej integracji Rosji poprzez rynek surowców. Pytanie brzmi: co się wyłoni w jej miejsce? Mam wrażenie, że obecnie powstaje we Wspólnocie przestrzeń, którą trzeba będzie wypełnić, a pewne kwestie – przedefiniować. Jedną z nich są wydatki na obronność, które bez wątpienia ulegną podniesieniu. Konflikt w Ukrainie może stać się też kolejnym bodźcem do zacieśnienia integracji fiskalnej, czyli do zwiększenia finansowania na poziomie całej UE, a nie poszczególnych państw. Pozostaje też kwestia tego, wokół jakich wartości ma być dalej budowana Unia. Niezależnie od finalnych rozstrzygnięć – z naszej perspektywy – ważne jest, byśmy jako kraj uczestniczyli w tej debacie i proponowali w niej własną wizję. Pytanie czy ją mamy? W jaki sposób – w perspektywie krótkoterminowej – wojna w Ukrainie wpłynie na nasz kraj? Polska jest jednym z państw, które w najmocniejszym stopniu odczuwają konsekwencje wojny. Od jej wybuchu naszą granicę przekroczyło już ponad 4 mln Ukraińców. Część z nich rozjechała się po innych krajach, część wróciła do siebie, ale szacunki wskazują, że w naszym kraju wciąż przebywa 1,5‑2,0 mln uchodźców wojennych. Z jednej strony ten nagły napływ ludności wspiera koniunkturę, bowiem osoby te generują zapotrzebowanie na określonego rodzaju dobra i usługi. Dochodzi do tego pomoc, jaka jest dostarczana za granicę – mam na myśli kupowane w Polsce towary, które są przewożone do Ukrainy. Wszystko to wspiera popyt, szczególnie na dobra podstawowe. Musimy mieć jednak świadomość, że w kolejnych kwartałach te efekty wygasną, co zresztą już powoli staje się zauważalne. Z drugiej strony widoczne będą rezultaty w postaci ograniczania zakupów dóbr trwałego użytku, spadku inwestycji oraz przełożenia się wysokiej inflacji na poziom stóp procentowych. Wraz ze wzrostem tych ostatnich gwałtownie spada też popyt na kredyty mieszkaniowe, co przełoży się na zmniejszenie inwestycji budowlanych. Wszystko to będzie skutkowało znacznym spowolnieniem gospodarczym. Wspominał Pan już, że grozi nam recesja… W moim przekonaniu nie możemy jej wykluczyć. Przy czym warto mieć na uwadze, że mocno mylące może być patrzenie na dane dotyczące rocznej dynamiki wzrostu. Tak jak już mówiliśmy, w pierwszym kwartale polska gospodarka odnotowała wzrost na poziomie 8,5 proc. W skali całego roku może on wciąż oscylować w granicach 4,0 proc. Nie będzie to jednak odzwierciedlało rzeczywistej sytuacji, ponieważ wartości te wynikają w dużej mierze z efektów statystycznych, przeniesienia poziomów z końca ubiegłego roku i początku bieżącego, kiedy wzrost był silny. Stąd też porównania rok do roku nie uchwycą mocnego spowolnienia, którego się spodziewam. Dużo bardziej istotne jest analizowanie dynamiki kwartał do kwartału. Do tego wszystkiego dochodzi nadspodziewanie wysoka inflacja. Tak, w tej sytuacji kluczowym wyzwaniem będzie właściwe skonstruowanie policy mix, tak by działania w sferze makroekonomicznej były spójne i wiarygodne, o czym rozmawialiśmy już wcześniej. Nie można także zapominać o osobach zagrożonych ubóstwem; szacunki wskazują, że w Polsce, w efekcie podwyżek cen, zjawisko to może dotknąć – w skrajnej sytuacji – nawet półtora miliona osób. Co jeszcze powinno ulec zmianie? Musimy pamiętać, że pandemia i wojna prowadzą do wzrostu znaczenia wydatków na ochronę zdrowia i obronność. Mamy wręcz w tym względzie oficjalne zobowiązania; nakłady na zdrowie już w przyszłym roku mają osiągnąć poziom 6 proc. PKB (docelowo 7 proc.), a na obronę 3 proc. PKB, podczas gdy przez wiele lat utrzymywane były na poziomie ok. 2 proc. Dla tego typu wydatków trzeba znaleźć trwałe źródła finansowania. Nie powinniśmy ich pokrywać poprzez wzrost zadłużenia. Oznacza to potrzebę zmian w systemie podatkowym, poszukania nowych źródeł dochodów oraz ograniczenia skali unikania płacenia podatków. Dobrze byłoby także dokonać wnikliwego przeglądu poszczególnych pozycji wydatków budżetowych. W ostatnich latach pieniądze były przez rządzących wydawane dość lekką ręką. Istnieją więc pewne rezerwy w lepszym targetowaniu nakładów – w szczególności w zakresie programów socjalnych – oraz w poprawie efektywności ich wydatkowania. Dla przykładu Międzynarodowy Fundusz Walutowy wskazuje na duży potencjał polepszenia w zakresie inwestycji sektora publicznego.

Pandemia i wojna prowadzą do wzrostu znaczenia nakładów na ochronę zdrowia i obronność, dla których trzeba znaleźć trwałe źródła finansowania. Dlatego tak ważny jest wnikliwy przegląd poszczególnych pozycji wydatków budżetowych i lepsze ich targetowanie, w celu poszukiwania rezerw.

Pozostając przy kwestii finansów publicznych – na ich korzyść, przejściowo działa tak zwana represja finansowa, objawiająca się tym, że stopy procentowe, pomimo stałego ich podnoszenia, ciągle są poniżej tempa wzrostu nominalnego PKB. Sprawia to, że nawet w sytuacji, gdy mamy większy deficyt fiskalny, nie przekłada się to na wzrost relacji długu publicznego do PKB. Ten efekt okaże się jednak krótkotrwały, dlatego też tak ważne są strukturalne zmiany w podejściu do finansów publicznych – zapewnienie stabilnych źródeł dochodów i optymalizacja wydatków. Należy też doprowadzić do uporządkowania pewnych kwestii, mam tu na myśli przede wszystkim zjawisko wyprowadzania dużej części wydatków poza budżet oraz dualizmu w zakresie liczenia długu publicznego – wielkość tego wykorzystywanego w kontekście wskaźników ostrożnościowych jest dziś o równowartość 10 proc. PKB mniejsza od rzeczywistego. Takie działania prowadzą do braku przejrzystości i utraty społecznej kontroli nad częścią publicznych wydatków. Trzeba także odwrócenia niekorzystnych trendów w ich strukturze – w ostatnich latach malał udział tych pro‑wzrostowych (nakłady na inwestycje, badania i rozwój, itp.). Czy w obecnej, trudnej sytuacji grozi nam wzrost bezrobocia? Rynek pracy w dużej mierze determinuje demografia, a my jesteśmy krajem, gdzie podaż zasobów w wieku produkcyjnym się kurczy – co roku na rynek wchodzi znacznie mniej młodych osób, zaczynających swoje kariery, w stosunku do tych, które przekraczają wiek emerytalny. Ta różnica – w zależności od roku – waha się w granicach 200‑250 tys. osób. W związku z tym, nawet gdybyśmy mieli do czynienia z przejściową recesją, to nie powinna się ona silnie przełożyć na całokształt rynku pracy. Oczywiście, jest też kwestia osób z Ukrainy. Przy czym mamy tu oddziaływanie dwukierunkowe. Z jednej strony wielu mężczyzn wróciło do swojej ojczyzny, żeby uczestniczyć w działaniach zbrojnych, a z drugiej – doświadczyliśmy ogromnego napływu uchodźców, przede wszystkim kobiet, które w pewnych obszarach będą stanowiły uzupełnienie rynku pracy. Ten dodatkowy zasób, w niektórych lokalizacjach, może nawet prowadzić do krótkookresowej nadpodaży, jednak i tak nie wpłynie to fundamentalnie na sytuację w Polsce. Reasumując, bezrobocie w naszym kraju jest niskie i nawet jeśli przejściowo nieco wzrośnie, to nie powinno stanowić poważnego problemu. To ważne, gdyż wysoki poziom zatrudnienia jest istotnym stabilizatorem koniunktury. Jak natomiast Pana zdaniem obecna sytuacja wpłynąć może na Polskę w perspektywie długoterminowej? Zanim odpowiem na to pytanie, chciałbym zauważyć, że większość z nas nie jest świadoma, w jak unikalnie komfortowych pod względem geopolitycznym i gospodarczym warunkach funkcjonowaliśmy od 1990 roku. Ostatnie trzy dekady były okresem, w którym wydawało się, że budowana jest „globalna wioska”, co dawało wiele nadziei i czemu towarzyszyło przyjazne nastawienie z zewnątrz. Krajom takim jak Polska pozwalało to chociażby obniżyć wydatki na zbrojenia. Czuliśmy się bezpiecznie, bo członkostwo w NATO, a następnie Unii Europejskiej budowały naszą wiarygodność i umacniały naszą pozycję w Europie i na świecie. Pewien wstrząs, pierwsze zarysowanie tego sielankowego obrazu nastąpiło w następstwie globalnego kryzysu finansowego. Spokojne morze zaczęło się zmieniać w coraz bardziej burzliwe. Kolejne ostrzeżenie stanowiła pierwsza agresja na Ukrainę z 2014 roku. Teraz natomiast mamy już do czynienia ze sztormem. Mówię o tym wszystkim, aby uzmysłowić nam, że dzisiejszy świat i warunki, w których funkcjonujemy są zupełnie inne, niż te obowiązujące przez pierwszych 25 lat post‑transformacji. Pozostając przy żeglarskiej metaforze – nie da się już płynąć z wiatrem, który jest nam przychylny, który napędza nasz rozwój w wymiarze społecznym i gospodarczym. Dziś potrzebujemy konkretnych umiejętności żeglowania, czyli podejmowania właściwych decyzji i zabezpieczania się przed możliwymi konsekwencjami wydarzeń. To nie jest zmiana na rok czy dwa. Historia uczy, że tego typu okresy zaburzeń mogą trwać latami.

Większość z nas nie jest świadoma, w jak unikalnie komfortowych pod względem geopolitycznym i gospodarczym warunkach funkcjonowaliśmy od 1990 roku. Dziś świat jest zupełnie inny i nie da się już płynąć z wiatrem. Musimy nauczyć się żeglowania po wzburzonym morzu.

Gdy zaburzeniu ulega światowa gospodarka, żeby utrzymać się na powierzchni, trzeba być chyba prawdziwym wilkiem morskim… Bez wątpienia sytuacja ta stawia znacznie większe wymagania – zarówno wobec biznesu, jak i wobec państwa. Nie jest już tak oczywiste, w jaki sposób funkcjonować, aby odnieść sukces – on nie przyjdzie sam, trzeba się będzie na niego solidnie napracować, prowadząc odpowiednią politykę społeczno­‑gospodarczą, potrafiąc odnaleźć się w nowej – dynamicznie zmieniającej się i niezwykle złożonej – rzeczywistości. Jaka w takich warunkach powinna być strategia działania państwa? Musi działać ono znacznie bardziej strategicznie, czyli opierać się na pewnej wizji rozwoju. I nie mam tu na myśli określonych dokumentów strategicznych – papier jest cierpliwy i wszystko zniesie – ale faktyczne funkcjonowanie państwa w oparciu o określoną strategię. Równolegle my, jako społeczeństwo, powinniśmy wiedzieć, dokąd chcemy dojść. Musimy określić, jakim chcemy być narodem i państwem, także to, kim chcemy być w ramach Unii Europejskiej. W innym wypadku wszelkie decyzje będą podejmowane ad hoc, a my sami będziemy zdani na niebezpieczny dryf. Drogą jest zatem postawienie na strategię myślenia i strategię działania. W ostatnich latach pojawiały się one u nas w jednym aspekcie, a mianowicie w tworzeniu infrastruktury uniezależnienia się od rosyjskich surowców energetycznych. Jest to jednak jedynie wyjątek potwierdzający generalną regułę, że państwo działa u nas w sposób reaktywny – gdy mleko już się rozleje, stara się ograniczać szkody. Zresztą nie jest to jedynie percepcja. Malejącą efektywność struktur państwa potwierdzają liczne porównania międzynarodowe, np. w rankingu Banku Światowego pod względem government effectiveness od lat widoczny jest regres. Jednym z wyrazów strategicznej postawy jest też podejście do wydatków publicznych; rozporządzanie nimi w sposób racjonalny, zapewniający trwałe efekty rozwojowe, a nie w oparciu o podejście „hojnego siewcy”.

Musimy niejako odwrócić dotychczasowy trend, w którym państwo działało generalnie w sposób reaktywny – gdy mleko już się rozlało, starało się podejmować działania ograniczające szkody. Powinno ono funkcjonować bardziej strategicznie, opierając się na pewnej określonej wizji rozwoju.

Kolejny bardzo istotny punkt dotyczy sprawności funkcjonowania instytucji publicznych – tutaj mamy do poprawy bardzo wiele, szczególnie w obszarach takich jak ochrona zdrowia, czy zdolność reagowania na kryzysy, takie chociażby jak kryzys uchodźczy. Bardzo wysoka na tle innych krajów, nadmiarowa umieralność w czasie pandemii, to koszt jaki płacimy jako społeczeństwo za niewydolność systemu. Reaktywnie zwiększamy wydatki na ochronę zdrowia, ale bez głębokich reform zaowocuje to jedynie wzrostem kosztów i cen. W odniesieniu do uchodźców, kluczowy okazał się nie tyle system – bo tego, szczególnie w pierwszej fazie zabrakło – co zaangażowanie i sprawczość na poziomie obywatelskim i biznesu. Jak natomiast w nowych realiach może odnaleźć się biznes? Tutaj kluczowa będzie zdolność adaptacji, czyli umiejętność szybkiego reagowania na zmieniające się otoczenie. Ewoluuje ono bardzo dynamicznie i – jak wynika z wcześniejszych części naszej rozmowy – nadal będzie się zmieniało. Następna istotna kwestia to nieprzywiązywanie się do różnego rodzaju prognoz – w świecie w jakim obecnie funkcjonujemy tradycyjne metody analizowania teraźniejszości i przewidywania przyszłości zawodzą. Zamiast tego wzmocnić trzeba procesy monitorowania własnego rynku i otoczenia. Należy też budować bufory zabezpieczające oraz skupić się na kształtowaniu własnej, pożądanej przez nas rzeczywistości. Trzeci ważny element to zwracanie uwagi na szanse, jakie mogą się pojawić. Okresy zaburzeń, takie jak ten, przez który przechodzimy obecnie, są z reguły momentami największych szans i największych przetasowań. Wielu graczy w takich uwarunkowaniach nie potrafi się odnaleźć. Dla tych, którzy potrafią, stwarza to unikalne szanse – pojawia się możliwość ekspansji i przejmowania rynku. To czas niekoniecznie sprzyjający „dużym”, lecz tym bardziej – „zwinnym”.

Okresy zaburzeń, takie jak ten, przez który przechodzimy obecnie, są z reguły okresami największych szans i największych przetasowań.

Na co zatem jako Polska możemy mieć szansę? Trzeba zaznaczyć, że w kontekście obecnej sytuacji mamy całkiem długą listę atutów. Po pierwsze, jest nią geograficzna lokalizacja, która w dobie przechodzenia od just in time do just in case stanie się jeszcze większym aktywem. Istnieje olbrzymi potencjał rozwoju kraju w zakresie różnorakich rozwiązań logistycznych. Po drugie, mamy w dużym stopniu samowystarczalną gospodarkę, co jest pochodną silnej bazy wytwórczej, zarówno rolnej jak i przemysłowej. W wielu krajach przemysł został wyoutsourcowany, u nas wciąż stanowi ważny filar gospodarki. Co więcej, jest on silnie zdywersyfikowany – nie jesteśmy uzależnieni od jednej branży, lecz mamy szeroką ich paletę. Po trzecie, nasz przemysł i usługi biznesowe mają bardzo dobrą pozycję wyjściową by rozwinąć skrzydła – w Europie i na świecie rozpoczęła się kolejna faza relokacji, poszukiwanie atrakcyjnych kosztowo lokalizacji, dodatkowo spełniających kryteria geo‑strategiczne. Na Starym Kontynencie uznanie znajduje koncepcja powracania do rodzimej produkcji i część z niej może być umiejscowiona u nas. Równocześnie firmy azjatyckie – z Japonii, Korei Południowej, Tajwanu, itd. – będą poszukiwały lokalizacji dla swoich nowych europejskich zakładów. Kolejna stojąca przed nami szansa dotyczy możliwości zastępowania w łańcuchu dostaw firm z Rosji i Białorusi, a przejściowo być może również i Ukrainy. Tamtejsi dostawcy do czasu zakończenia konfliktu mogą być de facto wyłączeni z rynku. Czy posiadamy natomiast pewne atuty niezwiązane z naszą lokalizacją geograficzną oraz stopniem dywersyfikacji naszej gospodarki? W moim przekonaniu naszą siłę stanowią unikalne w świecie zdolności menedżerskie, wynikające z tego, że w związku z napływem kapitału zagranicznego, polscy menedżerowie mieli okazję pracować w różnych kulturach korporacyjnych. Owa siła wiąże się z umiejętnością wybierania najlepszych elementów z poszczególnych z nich. Jeśli dodać do tego naszą zdolność do improwizacji i adaptacji, to mamy olbrzymi potencjał, który może się sprawdzić w obecnych warunkach. Chciałbym jeszcze zwrócić uwagę na jeden dodatkowy element – zdolność do samoorganizowania się obywateli i biznesu. Widać to było zarówno w trakcie pandemii, jak i przy okazji napływu uchodźców. To wszystko przekłada się w szybkim tempie na wzrost kapitału społecznego (zaufania, współpracy), który przez lata był brakującym elementem nowoczesnej gospodarki w Polsce. Czy tych optymistycznych scenariuszy nie przyblokuje jednak fakt, że jesteśmy dziś krajem przyfrontowym? Paradoksalnie historia pokazuje, że tego typu kraje mogą wiele zyskać. Gdybyśmy mieli u siebie stałą obecność wojsk amerykańskich, byłoby to bodźcem do rozbudowywania infrastruktury. Byłaby to też okazja do absorpcji technologii, bo zawsze za pozyskiwaniem uzbrojenia pojawia się szansa na zdobycie umów licencyjnych, offsetów itd. Jeżeli mądrze to rozegramy, będziemy mieli szansę na dokonanie kolejnego skoku technologicznego.

Będąc dziś krajem przyfrontowym, mamy szansę na stałą obecność wojsk amerykańskich. Byłaby to też okazja do absorpcji technologii, bo zawsze za pozyskiwaniem uzbrojenia pojawia się szansa na zdobycie umów licencyjnych, offsetów itd. Jeżeli mądrze to rozegramy, będziemy mieli szansę na dokonanie kolejnego skoku technologicznego.

Te szanse, o których Pan mówi trzeba jeszcze umieć wykorzystać. To prawda. Trudne czasy, to także moment weryfikacji autorytetów i liderów – tych społecznych, politycznych i biznesowych. Ci, którzy nie będą w stanie oderwać się od mechanizmów i paradygmatów z przeszłości, będą w obecnych uwarunkowaniach mieć destrukcyjny charakter i tworzyć chaos. Równocześnie obecna sytuacja to doskonała okazja do tego, by wypłynęli nowi liderzy – ludzie zmiany, którzy będą chcieli wziąć odpowiedzialność za wykuwanie nowej architektury Polski, Europy i świata. Summa summarum wierzę, że mamy mocne podstawy do tego, by pomimo trudnej sytuacji dokonać kolejnego skoku cywilizacyjnego i wspiąć się po drabinie rozwojowej. Na wojnę jako taką nie mamy wpływu, ale na kształtowanie rzeczywistości u nas, a po części także wokół nas – już zdecydowanie tak.

O autorze:

Golem finansów

Kiedy na początku lat 80. ubiegłego wieku globalna gospodarka zmagała się ze skutkami wysokich stóp procentowych, mających na celu ograniczenie inflacji, w Stanach Zjednoczonych podatny grunt znalazła koncepcja deregulacji sektora finansowego. Miał to być sposób na rozruszanie gospodarki. Wkrótce potem podchwyciły go inne kraje. Tak zaczęła się epoka ufinansowienia, czyli okres relatywnie szybkiego wzrostu gospodarczego, ale także ekspansji sektora finansowego, ustanawiania coraz to nowych rekordów zadłużenia, baniek spekulacyjnych oraz narastających różnic dochodowych. Kumulacja negatywnych zjawisk związanych z nadmiernym ufinansowieniem znalazła wyraz w postaci globalnego kryzysu finansowego, którego skutki odczuwamy do dziś. Choć po kryzysie zaczęło się „sprzątanie” (zmiany regulacyjne), to stworzony ludzkimi rękami golem finansów pozostaje trudny do okiełznania – zmienia postać (rola banków wprawdzie nieco zmalała, ale rozwijają się pozabankowe formy działalności), śmiało wkracza w nowe obszary (nowe instrumenty), a wszystko niezmiennie zasilane jest przez tani pieniądz.

Technologia na ratunek

Przywołuję historię ufinansowienia nie bez powodu. Mam wrażenie, że jesteśmy świadkami formowania się podobnego mechanizmu i kreowania kolejnego golema. Tym razem „zbawcą” ma być szeroko rozumiana technologia, występująca gdzie się da i w jakiej się da postaci. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że oba procesy mają ze sobą niewiele wspólnego. Technologia bowiem to coś realnego, a postęp technologiczny powszechnie kojarzy się jako proces jednoznacznie pozytywny – drzemie w nim potencjał poprawy produktywności, szybszego rozwoju, a tym samym lepszego zaspokajania potrzeb społecznych i „wyrastania” z długów. Technologia ma też wreszcie uchronić nas przed ewentualną katastrofą klimatyczną. To wszystko prawda – innowacyjne rozwiązania mają duży potencjał czynienia dobra. Równocześnie jednak nie można zapominać, że większość wynalazków – począwszy od prostego noża – można wykorzystywać zarówno do dobrych, jak i złych celów. I nie chodzi mi o oczywiste przypadki, jak np. o energię jądrową, ale o te mniej uświadamiane konsekwencje postępu technologicznego. W sytuacji, gdy zmiany następują szybko, szczególnie łatwo jest je przeoczyć. Tymczasem poziom rozwiązań technologicznych osiągnął masę krytyczną potrzebną do tego, aby w stosunkowo krótkim czasie zupełnie przedefiniować funkcjonowanie społeczeństw i gospodarek.

Niewyartykułowane zagrożenia

Po pierwsze, technologia stwarza coraz większe pole do różnego rodzaju mniej lub bardziej subtelnych nadużyć, takich gdzie o jednoznaczną ocenę „dobre­‑złe” jest trudno. Pod tym względem podobna jest do finansów. Weźmy za przykład sposoby wykorzystywania danych o konsumentach, które są w posiadaniu firm technologicznych. Dzięki temu znają nas one dziś często lepiej, niż my samych siebie. Stąd już prosta droga do wpływania na nasze decyzje. Nie tylko te zakupowe, ale też te, dotyczące prywatnego życia czy funkcjonowania w społeczeństwie (np. decyzje wyborcze).

Technologia stwarza coraz większe pole do różnego rodzaju mniej lub bardziej subtelnych nadużyć, takich gdzie o jednoznaczną ocenę „dobre­‑złe” jest trudno. Pod tym względem podobna jest do finansów.

Po drugie, technologia rewolucjonizuje właśnie rynek pracy. Gdy kapitał jest tani, coraz powszechniejsze staje się zastępowanie istniejących miejsc pracy szeroko rozumianymi maszynami (automaty, roboty, wyspecjalizowane oprogramowanie, algorytmy itd.). To prawda, że towarzyszy temu powstawanie nowych stanowisk, tyle tylko, że wymagają one często zupełnie nowych kompetencji – człowiek ma się niejako „nagiąć” do maszyn. Przy okazji pojawiają się liczne napięcia społeczne i gospodarcze. Jest też wysoce prawdopodobne, że nie wszyscy temu wyzwaniu podołają. W takiej sytuacji – chcąc nie chcąc – zasilą pewnie rzesze tzw. gig economy, czyli gospodarki bazującej na realizacji krótkoterminowych zadań i projektów, a nie stałej pracy. Jeśli procesów automatyzacji właściwie się nie ukierunkuje, a ludziom nie zapewni właściwych kompetencji, to na poziomie całego społeczeństwa można oczekiwać dalszej polaryzacji na relatywnie wąską grupę „wygranych” i szerokie rzesze „przegranych”. Paradoksalnie tym drugim może nie pozostać nic innego, jak jeszcze głębsze osuwanie się w otchłań wirtualnego świata, jako formy ucieczki przed bolesną rzeczywistością. Jak się wydaje, technologia może mieć bardziej dramatyczny wpływ na proces narastania nierówności dochodowych, niż ufinansowienie, szczególnie gdy dopuści się do dalszej monopolizacji wielu rozwiązań, koncentracji ich w rękach nielicznych hegemonów. Badania wskazują, że ze względu na wielorakie bariery – w tym te celowo tworzone przez wiodących graczy – proces rozlewania się nowoczesnych technologii po średnich i małych firmach postępuje dziś szczególnie wolno. Jednak szczególnie niebezpieczna wydaje się pokusa sojuszu „władzy i technologii”. Technologia oferuje dziś rozwiązania, które w rękach autorytarnych przywódców (i nie tylko) mogą okazać się bardzo cenną zdobyczą, pozwalającą na ziszczenie wizji pełnej kontroli nad społeczeństwem. To scenariusz, który w wielu krajach krok po kroku się realizuje, o czym dobitnie świadczą rozbudowywane systematycznie systemy inwigilacji. Wszystko pod płaszczykiem ochrony obywateli, ale wystarczy, że cała ta infrastruktura i dane trafią w niepowołane ręce, a obróci się to przeciwko nam – społeczeństwu.

Szczególnie niebezpieczna wydaje się pokusa sojuszu „władzy i technologii”. Technologia oferuje dziś rozwiązania, które w rękach autorytarnych przywódców (i nie tylko) mogą okazać się bardzo cenną zdobyczą, pozwalającą na ziszczenie wizji pełnej kontroli nad społeczeństwem.

Czy rządom naprawdę zależy?

Tak jak w przypadku ufinansowienia, rządy mają co najmniej kilka potencjalnych powodów, by opóźniać regulację w obszarze technologii. Dwa już wspomniałem – to oczekiwanie, że technologia pozwoli gospodarce szybciej się rozwijać oraz potencjalna chęć jej wykorzystania do własnych celów. Kolejnym – chyba najbardziej dziś istotnym – jest siła głównych graczy technologicznych i stojące za nimi wpływy i pieniądze. Trudno politykom przeciwstawiać się lobby, które ma zdolność kształtowania opinii publicznej, w tym zachowań wyborczych. Nie ma także co wierzyć w samoograniczanie się firm technologicznych, w tak zwaną samoregulację. Lekcja wyniesiona z finansów jest w tym względzie jednoznaczna: etyka w biznesie jest wciąż dobrem rzadkim, więc jeśli nawet znajdą się firmy, które zrezygnują z określonego zysku ze względów etycznych, to w ich miejsce pojawi się kilka innych, które takich zahamowań nie będą miały. Po globalnym kryzysie finansowym chciwość wcale nie zniknęła – wciąż poszukuje ona nowych okazji, aby się ujawnić. Wydaje się, że to ostatnia chwila by się zatrzymać i postawić pytanie: w jakim świecie chcemy żyć? Komu projektowane rozwiązania systemowe mają docelowo służyć: człowiekowi czy technologii? To tylko na pozór pytanie retoryczne. Może się bowiem okazać, że skupiając się na produktywności i postępie, zaprojektujemy świat „pod technologię”, w którym człowiek zostanie zepchnięty na drugi plan. Będzie to świat pogłębiających się różnic dochodowych i społecznych, w którym głównym beneficjentem postępu pozostanie relatywnie wąska grupa właścicieli technologii i fabryk robotów. A być może nawet świat, w którym przeciętni obywatele znajdą się w sytuacji stada baranów pasących się na łące otoczonej elektronicznym pastuchem.

Wydaje się, że to ostatnia chwila by się zatrzymać i postawić pytanie: w jakim świecie chcemy żyć? Komu projektowane rozwiązania systemowe mają docelowo służyć: człowiekowi czy technologii?

W kontekście regulacji technologii my, obywatele nie możemy w pełni ufać rządom, szczególnie tym o zapędach autorytarnych. Dla nich sojusz z technologią może służyć realizacji własnych celów. Potrzeba więc wypracowania mechanizmów obywatelskiej presji i kontroli. Stoi przed nami olbrzymie wyzwanie odnalezienia wąskiej ścieżki wytyczającej zdrowy kompromis pomiędzy wykorzystaniem technologii (innowacja, konkurencyjność) i równoczesnym dbaniem o ważne dla nas, ludzi, wartości. Społeczeństwom już wkrótce może być trudno zachować sterowność i układać świat w taki sposób, by to człowiek znajdował się na pierwszym miejscu. Dlatego zanim całkowicie spuścimy postęp technologiczny ze smyczy, musimy zmierzyć się z wyzwaniem efektywnej jego kontroli. A może już jest na to za późno?

O autorze:

Pomimo licznych i wybrzmiewających od lat ostrzeżeń przed ryzykiem pandemii wirus całkowicie nas zaskoczył. Zaskoczył globalne społeczeństwo, ale także nas, Polaków – kilka tygodni beztrosko przyglądaliśmy się, jak epidemia rozwija się w Chinach, potem już bliżej nas, we Włoszech. Dopiero 4 marca – gdy odnotowano u nas pierwszy przypadek choroby – zostaliśmy gwałtownie wybudzeni z letargu.

Letarg to generalna przypadłość naszych czasów. Widać to było chociażby po kryzysie 2008 r. – powinien nam on uświadomić potrzebę głębokich zmian, a tymczasem skończył się „odkopywaniem puszki do przodu”, odsuwaniem problemów na bliżej nieokreśloną przyszłość. I nie był to moim zdaniem wyraz złej woli, a raczej czegoś, co dobrze uchwycił prof. P. Czapliński, pisząc w eseju „Krańce wyobraźni” takie oto słowa: Jesteśmy na krańcach wyobraźni. Nie wyznacza ich zwykły kres aktualnego modelu rozwoju, lecz granica możliwości wymyślenia dalszego ciągu historii.

Aby przekroczyć „krańce wyobraźni”, rozwiązać narosłe przez dziesięciolecia problemy, musimy wpierw uświadomić sobie, że jesteśmy dziś jak malarz, który odrzucił ze swej palety połowę dostępnych kolorów. W efekcie jego obrazy są w stanie wyrażać tylko część rzeczywistości. Gdy to odkryjemy, mamy szansę na zmianę rządzących naszym życiem i zachowaniem paradygmatów. Wraz z tym zaczną wyłaniać się nowe rozwiązania i nowe instytucje. Pojawią się nowi liderzy. Jak do tego punktu dojść? Warto zacząć od diagnozy.

Ja – zniewolone i nieświadome

Na poziomie jednostki niewielu z nas żyje dziś w sposób świadomy, dba o równowagę sfery materialnej i duchowej. Przez to nie realizujemy swoich życiowych misji i celów, a świat wraz z tym staje się gorszy. Ta indywidualna misja i cel wychodzi daleko poza robienie kariery, kupno mieszkania czy wymianę samochodu. Co więcej, jeśli te ostatnie osiągamy za wszelką cenę, kosztem innych (współpracowników, członków rodzin, przyjaciół itd.), to zagregowany bilans materialny i niematerialny tych działań jest ujemny.

Na poziomie jednostki niewielu z nas żyje dziś w sposób świadomy, dba o równowagę sfery materialnej i duchowej. Przez to nie realizujemy swoich życiowych misji i celów, a świat wraz z tym staje się gorszy.

Niestety w praktyce rzadko kiedy dokonujmy takich zagregowanych bilansów, nie mamy jednostki, której moglibyśmy do tego celu użyć. Z materią jest łatwo – możemy różne jej formy wyrazić w pieniądzu. Aspektów niematerialnych w ten sposób wyrazić się nie da. Jak ująć w nich bowiem np. to, co traci się nie mając czasu dla swoich dzieci, ani też późniejszych konsekwencji tego braku odciskających swoje piętno w ich psychice i życiu? Miarami sfery duchowej są wewnętrzny spokój, radość i spełnienie. Tymczasem w dzisiejszym świecie nagminnie negujemy ich istnienie – skoro bowiem nikt z nas ich nie doświadcza (a jeśli już to jedynie jako krótkotrwałe, ulotne doznanie), to widocznie ten świat taki po prostu jest i trzeba dostosować się do zasad, które narzuca. Spokój, radość i spełnienie traktujemy jedynie jako ułudy i koncentrujemy się na tym, co wydaje się być znacznie bardziej konkretne, na dobrach materialnych.

W tym miejscu nieodparcie narzuca się pytanie o to, skąd takie właśnie ukształtowanie naszego systemu wartości, naszego postrzegania świata? Szczególnie u nas, w kraju, w którym około 90% dorosłych deklaruje wiarę w Boga, w którym w trakcie dorastania tak często słyszy się, że ważne jest nie tylko by mieć, ale także by być. Powodów jest oczywiście kilka. W tym miejscu warto wspomnieć o dwóch.

Pierwszym z nich jest brak kontroli nad podświadomością. Na różnych etapach naszego życia – szczególnie w dzieciństwie – wgrywane są w nią różnego rodzaju „programy”. Gdy się ich nie kontroluje podejmują one za nas decyzje. Wydaje nam się, że są to nasze decyzje, ale w praktyce nasze nie są. Nie są nasze ze względu na ich pochodzenie. Duża część z nich związana jest z traumatycznymi przeżyciami z naszego życia, z sytuacjami, w których doświadczyliśmy braku miłości. By sobie z nimi poradzić – szczególnie jako dzieci – wykształciliśmy mechanizmy (programy) obronne, wzorce zachowań, które miały nas chronić przed złem. Ich częstym motywem przewodnim jest wyparcie, ucieczka, oziębłość czy gniew, zestaw miernych doradców, gdy chce się podejmować dojrzałe decyzje ukierunkowane na spełnienie i na to by „być”. Innym istotnym źródłem programów jest otaczający nas świat – to wszelkiego rodzaju wzorce zaczerpnięte z domu, środowiska, w którym dorastaliśmy czy wreszcie z mediów. Szczególnie te ostatnie są nośnikami silnie promaterialistycznych treści.

Konsekwencją „zaprogramowania” jest to, że człowiek współczesny żyje w ułudzie – to co jest prawdziwie jego (co wypływa z jego wnętrza) zostaje zagłuszone, a za swoje pragnienia przejmuje on to, czego oczekuje od niego świat. To mechanizm, który nas wyniszcza i sprawia, że tak niewielu jest dziś prawdziwie spełnionych – trudno jest być spełnionym realizując w życiu nie swoją misję i nie swoje cele!

Człowiek współczesny żyje w ułudzie – to co jest prawdziwie jego (co wypływa z jego wnętrza) zostaje zagłuszone, a za swoje pragnienia przejmuje on to, czego oczekuje od niego świat.

Druga istotna kwestia związana jest z brakiem wewnętrznej integracji, z postrzeganiem spraw ciała i ducha jako rozłącznych. Z reguły mamy zakodowane w głowach, że sfera materialna i niematerialna stoją ze sobą w konflikcie. Wyraża się to w błędnym przekonaniu, że bycie uduchowionym oznacza bycie biednym, że jest to wybór albo­‑albo. To nieprawda. Wynikające ze świadomego, zintegrowanego życia „bycie we właściwym miejscu”, realizowanie tego, do czego zostało się stworzonym, przekłada się także na sukces materialny. Różnica polega na tym, że osoba dbającą o sferę ducha nie jest do dóbr materialnych przywiązana, nie one determinują jakość jej życia (poczucie szczęścia i spełnienia) i równie dobrze poradziłaby sobie, gdyby tych dóbr zabrakło.

Innym aspektem pozornego konfliktu pomiędzy sferą ducha i materialną jest kwestia tego i przyszłego życia. Wielu z nas nosi w sobie błędne przekonanie, że życie „na tym świecie” jest ze swej natury złe i ma materialny charakter, a dopiero „życie po śmierci” ma stanowić swego rodzaju duchowe wynagrodzenie. Tymczasem wyznawana powszechnie w naszym kraju Ewangelia mówi wprost o budowaniu Królestwa Bożego na Ziemi! Wszystkie obietnice związane z Niebem są obietnicami dotyczącymi także życia tu i teraz!

Powszechny dziś brak wewnętrznego uporządkowania, równowagi pomiędzy być i mieć, wewnętrznego spokoju sprawia, że często dochodzą w nas do głosu pierwotne instynkty i zachowania – te, bazujące na sile. Bezmyślne bieganie z maczugą ujawnia się dziś w „nowoczesny” sposób, chociażby w formie ulicznej agresji, gdy skryci za przyciemnionymi szybami luksusowych samochodów możemy dać upust swojemu ego, czując się przy tym bezkarni.

Na drugim krańcu plasują się z kolei ci, którzy nie radzą sobie z życiem do tego stopnia, że wybierają śmierć – według statystyk Światowej Organizacji Zdrowia każdego roku na świecie 800‑900 tys. osób popełnia samobójstwo. Na każdy przypadek śmierci przypada jeszcze 20 innych prób, które się nie powiodły. W Polsce sytuacja wygląda źle – wskaźnik samobójstw wynosi 16 na 100 tys. mieszkańców, podczas gdy europejska średnia to niespełna 14, a światowa niespełna 11. Mężczyźni w Polsce popełniają samobójstwa prawie najczęściej w Europie (24 samobójstwa na 100 tys.). Polska jest też jednym z niechlubnych liderów w Europie jeśli chodzi o liczbę skutecznych prób samobójczych u dzieci i młodzieży. W grupie wiekowej 13‑18 latków tylko na przestrzeni ostatnich 6 lat liczba prób samobójczych wzrosła 2,5‑krotnie!

Rodzina – powszechny brak miłości

To, jak funkcjonujemy jako jednostki ma oczywiście przemożny wpływ na stan i obraz naszych rodzin. Chcielibyśmy prawdziwie kochać naszych bliskich, ale w rzeczywistości rzadko nam się to udaje – dom często okazuje się w praktyce miejscem odreagowywania frustracji związanych z pracą oraz lęków, które są nieodłącznymi towarzyszami naszego współczesnego życia.

To, jak funkcjonujemy jako jednostki ma przemożny wpływ na stan i obraz naszych rodzin – dom często okazuje się w praktyce miejscem odreagowywania frustracji związanych z pracą oraz lęków, które są nieodłącznymi towarzyszami naszego współczesnego życia.

Najgorsze wydarza się jednak w innym wymiarze – w kwestii wychowania dzieci. O tym, jak powinno ono wyglądać nie mamy pojęcia. Nie uczy się tego nigdzie. Trochę więc wzorujemy się na własnych doświadczeniach (z tego jak traktowali nas nasi rodzice), trochę tu i ówdzie podglądamy (w telewizji), a często po prostu improwizujemy. W efekcie jesteśmy zupełnie nieświadomi tego, że sposób odbioru świata przez dzieci jest zupełnie inny niż dorosłych, że znacznie większą rolę odgrywają w nim obrazy i emocje, że dzieci odbierają słowne przekazy wprost, bez wnikania w podteksty czy „zaszyte” treści. To sprawia, że bardzo często ranimy nasze dzieci, zupełnie nie będąc tego świadomi (np. jeśli w zdenerwowaniu mówimy dziecku, że jest głupie, to staje się to częścią jego prawdy o sobie, będzie kształtować jego postawę w późniejszym życiu). W ten sposób chcąc nie chcąc stajemy się kolejnymi ogniwami „łańcucha trudnych relacji” – nieprzepracowane traumy naszych dziadków (chociażby te z czasów wojny) w tej czy w innej formie przeniesione zostały na naszych rodziców. Ci z kolei przenieśli je na nas, a my przenosimy je na kolejne pokolenie. W doskonały wręcz sposób proces ten ukazuje książka „Gnój”, na podstawie której powstał film „Pręgi”.

Nasze decyzje o rodzicielstwie rzadko kiedy są w pełni świadome – dzieci są nierzadko dla swoich rodziców formą ubezpieczenia na starość, zaspokojeniem oczekiwań rodziny, swego rodzaju spełnieniem. Nie obdarzamy dzieci prawdziwą miłością – sami mając jej deficyt nie jesteśmy w stanie dzielić się nią z najbliższymi. Często wydaje nam się, że kochamy, jeśli zapewniamy naszym dzieciom najnowsze gadżety, rajskie wakacje, opiekunkę itd. Nie rozumiemy, że to tylko „wypełniacze”, że na prawdziwą miłość składają się tak naprawdę dwa elementy: bezwarunkowa afirmacja (oddanie) i dbanie o dobry, wszechstronny rozwój. Tego ostatniego nie zapewnia bynajmniej opłacanie tzw. „dobrej szkoły” – w Polsce nie ma dobrych szkół! System edukacji jest tragiczny, co jest winą nas samych – nie rozumiejąc, na czym polega prawdziwy rozwój akceptujemy wywodzący się z XIX wieku model „wtłaczania wiedzy” (a nie uczenia), a na dodatek pozostajemy biernymi świadkami jego postępującej w ostatnich latach degradacji. By ją dostrzec wystarczy spojrzeć na dzisiejszą pozycję ekonomiczno­‑społeczną nauczycieli.

Gdy spojrzy się na odkłamany obraz naszych relacji przestają dziwić statystyki mówiące o tym, że co roku w Polsce ok. 100 tys. osób uznawanych jest przez policję jako ofiary przemocy w rodzinie. A to tylko wierzchołek góry lodowej, bo w polskich warunkach sięganie po pomoc zewnętrzną to rzadkość. Co roku odnotowywanych jest także 60‑70 tys. rozwodów. Za „niezgodnością charakterów” – najczęstszą oficjalną przyczyną rozpadu małżeństw – kryje z reguły nieumiejętność poradzenia sobie z samym sobą. W tej sytuacji rozwód to dziś często forma ucieczki. Ucieczki, która z reguły prowadzi w kolejny nieudany związek, bo przy braku wewnętrznej dojrzałości i duchowej pracy nad sobą powiela się te same schematy i błędy.

Społeczeństwo – krzycz i rozpychaj się łokciami

Dzisiejszy model społeczeństwa determinowany jest przez kwestie związane z pracą. Nie powinno to aż tak dziwić – w końcu osoby dorosłe spędzają w niej z reguły nie mniej niż 1/3 doby (a uwzględniając dojazdy jeszcze więcej). Nie czas pracy jest jednak największym problemem. Jest nim fakt, że większość ludzi nie robi tego, co chciałaby w swoim życiu robić.

Z jednej strony wynika to ze struktury podaży miejsc pracy – przez lata nasze społeczeństwo było „nadmiernie wykształcone” w stosunku do stanowisk, jakie kreowała gospodarka. W efekcie wiele osób z wyższym wykształceniem lądowało na przysłowiowej „kasie” w dyskoncie. Drugim, znacznie bardziej istotnym, powodem jest przypadkowość miejsca, do którego trafiamy. Wychowanie i edukacja nie pomagają nam w rozeznaniu i odkrywaniu tego, do czego zostaliśmy stworzeni. Co gorsza, powszechne dziś „zaszufladkowanie” sprawia, że rynek pracy rzadko kiedy stwarza dziś tzw. drugą szansę.

Ze względu na rozbieżność pomiędzy tym, co chcielibyśmy, a tym co faktycznie robimy praca traktowana jest głównie jako źródło zarabiania pieniędzy. Tymczasem rola pracy jest znacznie szersza – powinna stanowić kluczową część indywidualnej i społecznej tożsamości każdej dorosłej osoby. Praca powinna służyć szerszemu celowi – wspierać to, kim się jest. Praca ma olbrzymi wpływ na to, w jakim zakresie nasze aspiracje i nasz potencjał są wykorzystywane. Przekłada się ona na funkcjonowanie człowieka we wszystkich pozostałych sferach, w tym w szczególności w rodzinie. Badania dla krajów najlepiej rozwiniętych potwierdzają, że jeśli znikają dobre miejsca pracy (tzw. klasy średniej), to rodzi to wiele patologii, takich jak rozpad rodzin, uzależnienia, przestępczość, rosnące poparcie dla populizmu i autorytaryzmu.

Praca powinna stanowić kluczową część indywidualnej i społecznej tożsamości każdej dorosłej osoby. Powinna ona służyć szerszemu celowi – wspierać to, kim się jest.

Nasza frustracja z pracy to nie tylko pochodna „niedopasowania”, ale także tego jak funkcjonują firmy. Wszystko, co się w nich dzieje jest pochodną powszechnie akceptowanego paradygmatu maksymalizacji zysków. Wszystkie inne aspekty – w tym traktowanie pracowników – jest mu podporządkowane. Państwo, które powinno pełnić rolę arbitra i dbać o równowagę, w warunkach globalnej gospodarki, często odpuszcza firmom, postrzeganym jako źródło pracy, inwestycji i podatków.

Generalną zasadą organizacji społeczeństw jest dziś narzucanie rozwiązań przez tych, którzy najgłośniej krzyczą i najmocniej rozpychają się łokciami. Narastaniu gniewu i agresji coraz powszechniej towarzyszy dehumanizacja – międzynarodowe badania (np. B. Brown opisane w „Z odwagą w nieznane”) pokazują, że przy odpowiedniej manipulacji jesteśmy bardzo podatni na praktyki mające na celu pozbawienie określonych grup cech człowieczeństwa. Dehumanizacja w pierwszej kolejności przenika do sfery języka, a w dzisiejszych czasach główną platformą jej propagowania są media. Jak pokazuje historia od dehumanizacji wiedzie już prosta droga do skrajnych form nacjonalizmu.

Nie byłoby narastania wielu negatywnych zjawisk, gdyby nie inne zjawisko – powszechnej bierności i przyzwolenia. Powoduje ono, że nawet niewielkie grupy przy wykorzystaniu socjotechniki są w stanie terroryzować całe społeczeństwo. W niedawnych badaniach¹ 85% dorosłych Polaków wyraziło przekonanie, że konflikt polityczny ma negatywny wpływ na społeczne zaufanie i stanowi barierę naszego rozwoju. I co z tym robimy? Nic. Zamiast tego wciąż karmimy się ułudą, że żyjemy w zdrowym, demokratycznym ustroju, a dysfunkcjonalny system polityczny, który mamy jest wyrazem czasów. Wolimy to niż przyznanie, że staliśmy się przedmiotem powszechnej manipulacji.

Nie ma już dziś w zasadzie nikogo, kto starałby się trzeźwo i krytycznie patrzeć na system społeczny, w którym żyjemy. Kiedyś ważną rolę w tym względzie odgrywali młodzi ludzie. Dziś jednak nawet oni dość szybko orientują się, że w ich (materialnym) interesie leży pokorne dostosowanie.

Świat „po wirusie” – normalna nienormalność?

Wybuch epidemii sprawił, że na jakiś czas zawieszeniu uległy nasze rutynowe działania, zostaliśmy wyrwani z utartych schematów. Wielu wyraża marzenie „by wreszcie wróciła normalność”. Może jednak warto wykorzystać czas gdy świat się zatrzymał na to, by postawić sobie pytanie, czy rzeczywiście takiej „normalności­‑nienormalności” chcemy? Jeśli nie, świat „po” możemy zaprojektować inaczej. Tym bardziej, że już przed wybuchem epidemii przypominał on stan „tuż przed zagotowaniem się wody” – widać już było pierwsze bąbelki zwiastujące proces wrzenia.

By świat na nowo poukładać trzeba odnieść się do pierwotnych nierównowag. Zorientowany materialistycznie świat prowadzi do dominacji materii nad duchem („mieć” nad „być”). Za tym podąża nadmierna dominacja „ja” nad „my”, „dziś” (obecnego pokolenia) nad „przyszłością” (tego co pozostawimy przyszłym pokoleniom) i „kapitału” nad „pracą”. To właśnie te pierwotne nierównowagi przejawiają się w formie nadmiernego konsumeryzmu, postępującej degradacji środowiska (w tym zanikania w zastraszającym tempie różnego rodzaju gatunków roślin i zwierząt), rekordowego poziomu zadłużenia, narastającej koncentracji dochodów i majątku, dysfunkcji mechanizmów rządzenia, itd.

By skorygować pierwotne nierównowagi nie wystarczą retusze i korekty. Potrzebna jest zmiana paradygmatów, które leżą u podstaw funkcjonowania jednostek i społeczeństw. Za tym muszą iść nowe rozwiązania instytucjonalne. Praktycznie we wszystkich obszarach: form obywatelskiej partycypacji i kontroli, relacji pomiędzy państwem i biznesem, pozycji i roli firm, relacji pomiędzy kapitałem i pracą, instytucji rynku pracy, modelu edukacji i nauki, itd.

Zorientowany materialistycznie świat prowadzi do dominacji materii nad duchem, „ja” nad „my”, „dziś” nad „przyszłością” i „kapitału” nad „pracą”. By skorygować te nierównowagi nie wystarczą retusze i korekty. Potrzebna jest zmiana paradygmatów, które leżą u podstaw funkcjonowania jednostek i społeczeństw.

Te nowe paradygmaty trzeba nie tylko zdefiniować, ale także przekonać do nich większość. Potrzeba więc ludzi światłych – cały proces musi przebiegać pod dyktando nowych liderów. Ludzi wewnętrznie zintegrowanych, patrzących na świat w sposób dogłębny i całościowy. Ludzi, którzy nie mają potrzeby dominowania nad innymi. Ludzi stawiających na współpracę, a nie nieustanną rywalizację. Rozumiejących czasy, w jakich żyjemy i w oparciu o to zrozumienie będących w stanie wykreować wizję przyszłości atrakcyjną dla społeczeństwa jako całości, ale także dla każdego z osobna (by każdy mógł się stać częścią czegoś wielkiego i pozytywnego). Ludzi, którzy będą wyczekiwaną odpowiedzią na narastający powszechnie lęk i zagubienie.

Wraz z pojawieniem się wirusa świat wielu z nas – często z dnia na dzień – się zawalił. Co więcej, wiele w nadchodzących miesiącach pewnie się jeszcze wydarzy, trudno jest cokolwiek przewidywać. Może jednak nie ma takiej potrzeby? Przewidywanie jest dla tych, którzy wierzą, że moc sprawcza pozostaje poza ich zasięgiem, w rękach kogoś innego. Paradoksalnie w obecnej sytuacji tkwi olbrzymia szansa; by się zatrzymać, spojrzeć na swoje życie, zastanowić się dlaczego myślę to co myślę i robię to co robię. A potem zamiast przewidywać zacznijmy nasz świat „po wirusie” świadomie… tworzyć. Bądźmy wizjonerami i kreatorami. Poukładajmy świat na nowo, ten mały (wokół każdego z nas) i ten globalny.

Paradoksalnie w obecnej sytuacji tkwi olbrzymia szansa; by się zatrzymać, spojrzeć na swoje życie, zastanowić się dlaczego myślę to co myślę i robię to co robię. A potem zamiast przewidywać zacznijmy nasz świat „po wirusie” świadomie… tworzyć.

Jak? Wszystko jest kwestią naszych pojedynczych, z pozoru nic nie znaczących decyzji i wyborów. Gdy otworzymy się na wszystkie wymiary człowieczeństwa, zaczniemy wybierać inaczej, zaczniemy wybierać „nowe”. Może dojdziemy do wniosku, że chcemy zmienić miejsce zamieszkania, że chcemy zmienić to jak i gdzie pracujemy, że chcemy… Te wszystkie pojedyncze decyzje sprawią, że napiszemy tym samym alternatywną, zarówno w wymiarze osobistym jak i zbiorowym, historię. Konstruktywną i optymistyczną!

¹ Badanie Kondycji Gospodarstw Domowych, SGH (IV kw. 2019)

O autorze:

Umiędzynarodowienie działalności firm, które wytwarzają dziś jedynie na rynek lokalny oraz zmiana formy obecności za granicą przedsiębiorstw spełniających obecnie rolę poddostawców mogą i powinny być sposobem przełamywania istniejących w Polsce ograniczeń rozwoju. Procesy te mają szansę w naturalny sposób wesprzeć budowanie nowych, tak potrzebnych dla działających w Polsce firm, kompetencji. Przyczyniłyby się one tym samym do wzrostu produktywności – podstawowego warunku wzrostu płac i poprawy jakości życia.

W środku najciaśniej

Polskie firmy koncentrują się na tzw. „środkowych” elementach łańcucha tworzenia wartości (produkcja lub montaż). Tymczasem najbardziej wartościowe ogniwa to te, które znajdują się na jego początku (faza koncepcyjna) lub końcu (sprzedaż i obsługa klientów).

Rozwój gospodarczy to nieustanny proces modernizacji gospodarki oraz wykorzystywanych w niej kapitałów: fizycznego i ludzkiego. Kluczowy wpływ na tempo tego procesu ma zdolność do generowania tzw. nadwyżki ekonomicznej. Składają się na nią płace (wynagrodzenie pracy) i zyski (wynagrodzenie kapitału). Im są one wyższe, tym wyższa jest zdolność i skłonność do inwestowania, czyli akumulowania kapitału fizycznego (budynków, maszyn, środków transportu itd.) oraz kapitału ludzkiego (wiedzy). W tym kontekście istnieje ścisłe powiązanie pomiędzy międzynarodową konkurencyjnością działających w danym kraju firm a produktywnością i wzrostem gospodarczym. Z jednej strony owa konkurencyjność przekłada się na skalę nadwyżki ekonomicznej i skalę inwestycji. Z drugiej – pozytywnie wpływają na nią modernizacja czynników produkcji i postępująca równolegle zmiana struktury gospodarki, będące rezultatem wspomnianych wcześniej inwestycji. Jeśli proces ten przebiega w danej gospodarce w sposób efektywny, to zapewnia jej nieustanną ewolucję w kierunku produkcji dóbr i usług o wyższym poziomie zaawansowania, a towarzyszący temu wzrost produktywności pozwala na uzyskiwanie wyższego poziomu płac i standardu życia. Problem pojawia się, gdy proces ten zostaje zaburzony, a firmy i kraj zatrzymują się na pewnym etapie rozwoju.

W polskich warunkach wzrost gospodarczy notowany w ostatnich latach wynikał w dużej mierze ze wzrostu zaangażowania pracy. Równocześnie rosła także produktywność czynników produkcji. Porównanie do innych krajów pokazuje jednak, że pozostaje ona na poziomie niespełna 50%¹ najlepiej rozwiniętych krajów Europy oraz USA. Sytuacja ta wynika z kilku powodów. Po pierwsze, wytwarzamy relatywnie proste wyroby. Klasycznym przykładem jest tu sektor chemiczny, gdzie nasza krajowa produkcja to głównie tzw. „chemikalia podstawowe”. Równocześnie w olbrzymich ilościach importujemy bardziej złożone i zaawansowane produkty.

Po drugie, polskie firmy koncentrują się na tzw. „środkowych” elementach łańcucha tworzenia wartości. Obejmują one sam proces produkcyjny (lub montażowy), często na zlecenie zagranicznego odbiorcy. Tymczasem dziś za najbardziej wartościowe ogniwa, którym z reguły towarzyszy także najwyższy poziom produktywności i płac, uznaje się te, które znajdują się na początku lub na końcu łańcucha. Na te pierwsze składa się znacząca wartość dodana związana z fazami koncepcyjnymi i badawczymi. Na te drugie np. usługi około- i posprzedażowe. Jednocześnie warto zauważyć, że zajmowane przez działające w Polsce firmy środkowe ogniwa łańcucha podlegają w największym stopniu procesowi arbitrażu pracy – tzn. w globalnej gospodarce są przenoszone tam, gdzie w danym momencie koszty pracy są relatywnie najniższe. Przy zmianie relacji kosztowych może to oznaczać, że wykonywana dziś przez polskie firmy produkcja zostanie z czasem przeniesiona gdzie indziej.

Po trzecie wreszcie, w przypadku wielu podmiotów z segmentu małych i średnich firm barierą wzrostu produktywności jest mentalność ich właścicieli. Wielu z nich obawia się swego rodzaju „skoku”, który wymagałby znaczących inwestycji oraz rodził wyzwania związane z koniecznością poszukiwania nowych rynków zbytu. W efekcie większość procesów w tych firmach pozostaje oparta na taniej pracy, a ich park maszynowy jest ograniczony i z reguły przestarzały. W sytuacji narastającej presji rynkowej (z jaką mamy do czynienia w ostatnich latach) wiele z tych przedsiębiorstw utrzymuje się na rynku jedynie dzięki temu, że funkcjonują one na granicy lub w ramach szarej strefy.

W przypadku wielu małych i średnich firm barierą wzrostu produktywności jest często mentalność ich właścicieli. Ci, którzy nie mają woli globalnego wyjścia, powinni rozważyć sprzedaż swoich firm. Obecność na zagranicznych rynkach jest nierzadko wyznacznikiem szansy ich przetrwania w dłuższym okresie.

Wszystkie wyżej przywołane kwestie dają się sprowadzić do obserwacji, że polski sektor przedsiębiorstw charakteryzuje niski poziom nasycenia technologicznego i niski poziom innowacyjności. Tej technologicznej, ale także procesowej i organizacyjnej. Potwierdzają to różnego rodzaju rankingi i zestawienia². Niepokojący jest nie tylko fakt niskich pozycji, jakie przypadają Polsce, ale przede wszystkim brak znaczącego postępu w ostatnich latach. Tymczasem polska gospodarka znajduje się dziś w newralgicznym miejscu. Dalszy wzrost poprzez rosnące zaangażowanie pracy będzie już niedługo w zasadzie niemożliwy. W konsekwencji procesów demograficznych liczba osób wkraczających co roku na rynek pracy będzie gwałtownie malała. Z dużym prawdopodobieństwem doprowadzi to do zmiany bilansu sił na rynku pracy – stopniowo wzrastać będzie siła przetargowa pracowników i w związku z tym narastać będzie też presja na wzrost płac. W tej sytuacji funkcjonowanie gospodarki w oparciu o niskokosztowy model konkurowania może – szczególnie w przypadku niektórych branż – stanąć pod znakiem zapytania. Aby uniknąć problemów musimy już dziś budować podstawy nowego paradygmatu dla gospodarki, która będzie oparta na kreatywności i innowacyjności.

Umiędzynarodowienie – impuls do zmian

Potrzeba zmiany polskiego modelu rozwoju społeczno­‑gospodarczego zaczyna się powoli przebijać w różnego rodzaju dyskusjach. Powstają rządowe oraz eksperckie strategie i opracowania poświęcone temu zagadnieniu. Jednakże jeśli chodzi o wymogi związane z budowaniem podstaw nowoczesnej gospodarki nie można jednocześnie zapominać o stosunkowo prostych mechanizmach, które oddolnie mogą i powinny stymulować pożądane zmiany. Jednym z nich jest umiędzynarodowianie działalności obecnych w Polsce firm, zwłaszcza tych lokalnych, nie włączonych jeszcze w globalne procesy produkcyjne. Może ono przybierać różne formy, począwszy od eksportu i importu, poprzez outsourcing niektórych procesów (tu można być albo przyjmującym zlecenia outsourcingowe z zagranicy albo takich zleceń udzielającym), różne formy współpracy (np. współpracę technologiczną), aż po inwestycje kapitałowe (przejmowanie firm, budowanie fabryk za granicą itp.).

Jeśli firma zaczyna eksportować swoje wyroby, zwiększając w ten sposób skalę produkcji, to ma to szerszy wpływ na gospodarkę. Rośnie zapotrzebowanie na dobra i usługi dostarczane przez poddostawców czy usługodawców, tworzone są nowe miejsca pracy i nowa siła nabywcza.

Jak może to oddziaływać na modernizację polskiej gospodarki? Po pierwsze, wychodzenie na rynki zagraniczne w postaci eksportu towarów to szansa na uzyskanie efektów skali, a tym samym – poprawę ekonomiki i skuteczniejsze konkurowanie. To droga do zwiększania wspomnianej wcześniej nadwyżki ekonomicznej, do tworzenia większej zdolności do inwestowania (w maszyny, badania i rozwój, kapitał ludzki), co z kolei przekłada się na produktywność i płace. Eksport jest więc sposobem na „wyrwanie się” z pułapki przeciętności, w której tkwi dziś wiele działających w Polsce firm. Ekspansja eksportowa jest korzystna szczególnie w obecnych warunkach. Badania Narodowego Banku Polskiego³ pokazują bowiem, że od momentu wybuchu globalnego kryzysu faktyczny kurs złotego kształtuje się kilkadziesiąt groszy powyżej kursu opłacalności eksportu. Oznacza to możliwość uzyskiwania ekstra premii (sięgającej 5–10%) przez tych, którzy prowadzą działalność na rynkach międzynarodowych.

Po drugie, jeśli jakaś firma zaczyna eksportować swoje wyroby i zwiększa w ten sposób skalę produkcji, to wywołując efekty mnożnikowe ma to szerszy wpływ na gospodarkę. Rośnie wówczas zapotrzebowanie na dobra i usługi dostarczane przez poddostawców i usługodawców, przez co tworzone są nowe miejsca pracy w gospodarce, nowa siła nabywcza. W ślad za tym idzie zwiększony popyt krajowy (większe dochody) i wtórne, pozytywne efekty dla koniunktury.

Kolejnym argumentem za umiędzynarodowianiem działalności obecnych Polsce firm jest to, że zapewnia ona dywersyfikację kierunków sprzedaży. Dzięki temu załamania koniunktury na pojedynczych rynkach nie są w stanie zachwiać stabilnością firmy. Liczne badania międzynarodowe pokazują również, że obecność na rynkach zagranicznych ma bardzo pozytywny wpływ na funkcjonowanie firm na poziomie mikro. Wymusza niejako większe zainteresowanie ogólnymi trendami w branży, wzmaga innowacyjność, pobudza do współpracy i nawiązywania nowych relacji. Efekty te określa się mianem learning by exporting4, a ich rezultatem jest to, że firmy eksportujące przeznaczają większe nakłady na badania i rozwój, inwestują więcej w proefektywnościowe rozwiązania telekomunikacyjno­‑informatyczne oraz w pracowników (szkolenia, wyjazdy zagraniczne na imprezy branżowe itp.). Te pozytywne efekty rozchodzą się dalej na gospodarkę, gdyż wyższe wymagania zagranicznego rynku powodują modernizację nie tylko bezpośredniego wykonawcy, ale także jego poddostawców, którzy chcąc nie chcąc muszą się również dostosować do wyższych wymogów.

Obecność na rynkach zagranicznych wymusza większe zainteresowanie ogólnymi trendami, wzmaga innowacyjność, pobudza do współpracy i nawiązywania nowych relacji. Efekty te określa się mianem learning by exporting, a ich rezultatem jest to, że firmy przeznaczają większe nakłady na B+R, inwestują w proefektywnościowe rozwiązania telekomunikacyjno­‑informatyczne oraz w pracowników.

Posiadanie klientów za granicą może być także wykorzystywane w celach marketingowych, będąc dowodem na to, że przedsiębiorstwo spełnia oczekiwania nie tylko krajowych, ale także zagranicznych odbiorców.

Korzyści dla gospodarki związane są jednak nie tylko z działalnością eksportową obecnych w danym kraju firm. Pozytywne oddziaływanie może się wiązać również z importem. Może on zapewnić niższe ceny (poprawiając konkurencyjność i/lub ekonomikę) lub lepszą jakość oferowanych wyrobów (jeśli lokalni dostawcy nie są w stanie ich zapewnić). Równocześnie rodzi to presję na lokalnych poddostawców – stanowi dla nich sygnał, że odstają od międzynarodowych standardów i zmusza ich tym samym do modernizacji.

Umiędzynarodowienie, a konkretnie inwestycje kapitałowe za granicą mogą być także sposobem zaadresowania bolączek związanych z ograniczoną obecnością polskich firm w najbardziej wartościowych ogniwach łańcucha tworzenia wartości. Kupowanie firm za granicą to okazja do wchodzenia w te elementy łańcucha, w których się nie było. To możliwość pozyskiwania marek, patentów, bazy badawczo­‑rozwojowej. Także dostępu do klientów – obsługi posprzedażowej i wiedzy o rynku.

Ostatnim wreszcie argumentem za wyjściem na zagraniczne rynki jest to, że w warunkach globalnej gospodarki i tak nie da się go uniknąć. Prędzej czy później globalizacja dotrze na każdy rynek. W tej sytuacji zamiast biernie czekać na to, co się stanie – lepiej budować kompetencje konkurowania na światowym rynku, ucząc się na „cudzym”, a nie na swoim podwórku.

Umiędzynarodowienie albo śmierć sprzedaż firmy

Sytuacja w zakresie aktywności zagranicznej polskich firm (zwłaszcza małych i średnich) jest stosunkowo mało korzystna, szczególnie w zakresie współpracy technicznej i inwestycji kapitałowych. Choć w naszym kraju odsetek przedsiębiorstw wchodzących w jakiekolwiek relacje z zagranicą jest zbliżony do średniej europejskiej, to jest to głównie zasługa prostych relacji eksportowo­‑importowych. Pod względem udziału firm uczestniczących w bardziej złożonych relacjach międzynarodowych (inwestycje zagraniczne, współpraca technologiczna czy outsourcing) plasujemy się w Unii na trzecim miejscu od końca. Pole do zagospodarowania pozostaje więc olbrzymie.

W Polsce istnieje potrzeba budowania wśród firm świadomości korzyści wynikających z umiędzynarodowienia. Warto też zapewnić im efektywne wsparcie w wychodzeniu za granicę. Przede wszystkim potrzeba jednak woli i chęci właścicieli firm do zmieniania się i otwierania na świat. W wielu przypadkach nie jest to dla nich łatwa decyzja. Oznacza bowiem poniesienie określonych nakładów, które mogą się nie zwrócić. Ci, którzy nie mają woli podjęcia tego ryzyka powinni rozważyć sprzedaż swoich firm. W przypadku przedsiębiorstw produkcyjnych obecność na zagranicznych rynkach jest bowiem wyznacznikiem szansy ich przetrwania w dłuższym okresie. Z reguły jest bowiem tak, że przewaga produktywności firm operujących na rynkach zagranicznych prowadzi prędzej czy później do wypierania z rynku tych lokalnych, mniej produktywnych. Silna firma łatwiej przyciąga zasoby (np. dobrych pracowników) i z czasem luki kompetencji oraz produktywności poszerzają się. Decyzja o sprzedaży przedsiębiorstwa w przypadku tych, którzy nie chcą ponosić ryzyka jego dalszego rozwoju może być więc korzystna dla wszystkich. Sprzedający nie będzie musiał się obawiać, że pewnego dnia zabraknie dla niego miejsca na rynku. Dla kupującego z kolei będzie to szansa na wzmocnienie sił.

W warunkach globalnej gospodarki wyjścia na zagraniczne rynki i tak nie da się uniknąć. Warto więc zapewnić firmom efektywne wsparcie. Przede wszystkim potrzeba jednak woli i chęci właścicieli firm do uczenia się, zmieniania się i otwierania na świat.

PPG-3-2014_62-nowe-miejsce-w-globalnym-lancuchu-wartosci


1 Po uwzględnieniu parytetu siły nabywczej.

2 Dobrym przykładem jest tu bardzo wszechstronny ranking Innovation Union Scoreboard 2014, obejmujący wiele aspektów związanych z innowacyjnością. W najnowszej edycji tego rankingu Polska zajmuje 4. od końca miejsce pośród 28 krajów Unii Europejskiej.

3 Kwartalna „Informacja o kondycji sektora przedsiębiorstw ze szczególnym uwzględnieniem stanu koniunktury” Narodowego Banku Polskiego.

4 W literaturze poświęconej zagadnieniom związanym z umiędzynarodowieniem działalności firm nie ma jednolitego stanowiska co do kierunków powiązań; np. według niektórych analiz silniejsza jest zależność, że to „bardziej produktywne firmy zostają eksporterami”, z kolei inne wykazują, że to „eksport czyni firmy bardziej produktywne”. Te rozbieżności wynikają z wielu powodów. Jednym z głównych jest niespójność koncepcyjna w zakresie badanych efektów związanych z działalnością międzynarodową – w różnych opracowaniach można spotkać się z rożnego rodzaju efektami, tj. learning­‑by­‑exporting, learning­‑to­‑innovate­‑by­‑exporting, learning­‑by­‑doing­‑exports czy learning­‑to­‑export. Abstrahując od tych różnic metodologicznych warto zwrócić uwagę, że szeroka paleta opracowań poświęconych doświadczeniom krajów o relatywnie niskim poziomie dochodu (rozwoju) wskazuje, że prowadzenie działalności we współpracy z partnerami lub na terenie krajów lepiej rozwiniętych przynosi korzystne efekty dla wchodzących w te międzynarodowe relacje firm, a tym samym dla całej gospodarki.

O autorze:

„Eksperymentowanie z nowym pieniądzem w czasie, gdy Europa musi zmierzyć się z trudnymi realiami zniesienia państwa opiekuńczego, przywracaniem milionów bezrobotnych do normalnego życia zawodowego, deregulacją etatystyczno-korporacjonistycznych gospodarek, troską o stronę podażową gospodarki oraz z procesem integracji Europy Środkowej jest złym pomysłem. Nowy pieniądz zapewnia w najlepszym razie jedynie nieznaczne korzyści, równocześnie utrudniając dostosowania i ograniczając pragmatyczną współpracę. Patrząc na Europę z zewnątrz wspólna waluta oraz wysiłki podejmowane w celu jej wprowadzenia postrzegane są jako źle ukierunkowane i źle zaplanowane działania, które sprawią, że Europa stanie się słabym ogniwem światowej gospodarki”. Euro Fantasis: Common Currency as Panacea (R. Dornbusch, 1996)

„Europejskie rynki pracy są powszechnie opisywane jako mało elastyczne, a mobilność siły roboczej wewnątrz UGiW jako ograniczona. W tych warunkach procesy dostosowawcze w przypadku wystąpienia asymetrycznego szoku będą powolne i kosztowne. Rosnące bezrobocie, żądania transferów fiskalnych oraz żądania ochrony socjalnej podważą wiarygodność UGiW oraz polityczną spójność wymaganą dla prawidłowego jej funkcjonowania”. The future of EMU: what does the history of monetary unions tell us? (M. D. Bordo i L. Jonung, 1999)

 Aby zagłuszyć wszelkiego rodzaju wątpliwości, politycy i biurokraci przedstawiają dziś mieszkańcom Europy dwie skrajne wizje: albo wdrożone zostaną proponowane przez nich scentralizowane rozwiązania, albo Europie grozi powrót do nacjonalizmu. Takie podejście nie wróży zbyt dobrze na przyszłość.
Europa nie zdaje egzaminu Choć w przekonaniu wielu osób strefa euro zaczyna wychodzić na prostą, osobiście odnoszę wrażenie, że strefa (jak i cała Unia Europejska) przegrywa właśnie swoją wielką szansę. Europa nie zdaje egzaminu z trwającego obecnie kryzysu. Kryzysu, który w moim przekonaniu stanowi nie tylko test trwałości konstrukcji jednolitej waluty, ale przede wszystkim jest testem wspólnej europejskiej świadomości. Kryzys daje wyraźną odpowiedź na dwa istotne pytania: czy można mówić o jednej, europejskiej gospodarce, której ukoronowaniem miała być wspólna waluta oraz czy można mówić o jednym, europejskim społeczeństwie? Aktualna sytuacja w Europie w obu przypadkach skłania do udzielenia odpowiedzi negatywnej. Euro wydaje się być dziś jedynie symbolem, gadżetem, w którym pozostało niewiele z procesów związanych z integracją monetarną. Nie ma także jednego, europejskiego społeczeństwa. Obecna przebudowa strefy euro nie przebiega według dobrze opracowanego i przygotowanego planu. Zwyciężać wydaje się model wysoce scentralizowany. Powoduje to, że fundamenty nowo budowanej konstrukcji będą słabe. Na dodatek, budowniczowie cały czas improwizują, dokładając co i rusz kolejne (coraz częściej niespójne ze sobą) elementy. Równocześnie, aby zagłuszyć wszelkiego rodzaju wątpliwości, politycy i biurokraci przedstawiają dziś mieszkańcom Europy dwie skrajne wizje: albo wdrożone zostaną proponowane przez nich scentralizowane rozwiązania, albo Europie grozi powrót do nacjonalizmu. Takie podejście nie wróży zbyt dobrze na przyszłość. Rośnie prawdopodobieństwo, że w miejsce strefy euro powstanie „coś”, w czym społeczeństwom trudno będzie się mieszkało i funkcjonowało. W efekcie to właśnie te „proponowane rozwiązania” będą prowadziły do konfrontacji oraz narastania egoistycznych i partykularystycznych zachowań. Wszystko to odbywać się będzie w warunkach postępującej marginalizacji Europy, która koncentrując się na własnych problemach nie jest w stanie wykorzystać pojawiających się globalnie szans i efektywnie przeciwdziałać rodzącym się globalnym zagrożeniom.
Przyjęcie euro powinno pozostać naszym strategicznym celem, jednakże pod warunkiem ustabilizowania się sytuacji i dokonania w naszym kraju głębokich reform. Bez tego obecność w grupie krajów pierwszej prędkości pod względem pogłębiania integracji zaneguje nasz nadrzędny cel – przynależność do grupy krajów pierwszej prędkości pod względem wzrostu gospodarczego.
Z punktu widzenia Polski ważne jest, abyśmy zachowując naszą życzliwość i wsparcie dla procesu europejskiej integracji, nie stali się ślepym fanatykiem Unii. Fanatyk bowiem to ktoś, kto przestaje postrzegać otaczającą go rzeczywistość w sposób racjonalny. Przyjęcie euro powinno pozostać naszym strategicznym celem, jednakże mogłoby ono nastąpić jedynie pod warunkiem ustabilizowania się powstającego „tworu” i dokonania w naszym kraju głębokich reform. W innym wypadku nasza obecność w grupie krajów pierwszej prędkości pod względem pogłębiania integracji może szybko stanąć w sprzeczności z tym, co powinno być nadrzędnym celem dla Polski – przynależnością do grupy krajów pierwszej prędkości pod względem wzrostu gospodarczego.
Rozwiązaniem, które znacznie lepiej od proponowanych przez polityków pomysłów oddawałoby ducha integracji i solidarności europejskiej, byłoby coś w rodzaju „wyzerowania” efektów 10 lat dotychczasowego funkcjonowania strefy euro i podzielenia się kosztami tego procesu. Można by je uznać za klasyczne „koszty uczenia się”.
Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie Do pesymistycznych wniosków odnośnie kondycji Europy skłania mnie nie tyle sam kryzys (ten jest nieodłączną częścią funkcjonowania zarówno gospodarek, jak i społeczeństw), ale sposób podejścia do niego. Mam na myśli w szczególności relacje pomiędzy Północą i Południem Europy, które szybko zostały wskazane jako główny winowajca kryzysu. W konsekwencji za zasadne uznano wymierzenie mu surowej kary – jakże bowiem inaczej można określić programy naprawcze bazujące na anachronicznej i błędnej (jak sam przyznał niedawno ich twórca) logice MFW. Wiązało się to z upokorzeniem społeczeństw ukaranych państw, których rekompensatą ma być „łaskawe” pozostawienie krajów Południa w „elitarnym klubie”. Porównując tę sytuację do relacji międzyludzkich można odnieść wrażenie, że ktoś kogoś skopał, sponiewierał, wybił mu kilka zębów, a na koniec powiedział „przytul się i pozostańmy przyjaciółmi”. Takie podejście na najbliższe lata ukierunkowuje stosunki w strefie euro w pozycji mocno konfrontacyjnej. Rodzi ono również w upokorzonych społeczeństwach chęć rewanżu. W moim odczuciu będzie to skutkować licznymi napięciami, a być może doprowadzi nawet do rozpadu strefy. Tymczasem można było pokusić się o inne rozwiązanie. Może ono na pozór wydawać się utopijne i idealistyczne (z pewnością znacznie wykracza poza standardowe kanony relacji pomiędzy krajami), ale w moim przekonaniu byłoby najbardziej racjonalne. Rozwiązanie to znacznie lepiej oddawałoby także (rzekomo istniejącego) ducha integracji i solidarności europejskiej. Polegałoby ono na czymś w rodzaju „wyzerowania” efektów 10 lat dotychczasowego funkcjonowania strefy euro (w tym w szczególności redukcji nadmiernych długów) i podzielenia się kosztami tego procesu. Można by je uznać za klasyczne „koszty uczenia się”. Następne kroki powinny dotyczyć uzupełnienia brakujących elementów w konstrukcji strefy oraz wpisania do traktatów ustanawiającej unię monetarną klauzuli wyjścia wraz z jasno określoną i egzekwowalną procedurą wykluczania z kraju nieprzestrzegającego zasad. Takie rozwiązanie stwarzałoby znacznie silniejsze podstawy funkcjonowania strefy w przyszłości. Jej członkowie pozostawaliby w niej na bazie własnego, świadomego wyboru (który cały czas musiałby być potwierdzany w podejmowanych działaniach i polityce gospodarczej), a nie dlatego, że alternatywą dla „tkwienia” w strefie są bankructwo i chaos. Co więcej, w moim przekonaniu koszt takiego rozwiązania, także w wymiarze czysto finansowym, byłby dla wszystkich znacznie niższy niż realizowany dziś scenariusz, w którym poprzez ciągłe pożyczanie pieniędzy niewypłacalnym krajom prowadzi się do marnotrawienia środków. I wreszcie, co najważniejsze – takie rozwiązanie byłoby najbardziej właściwe z punktu widzenia międzypokoleniowej solidarności. Koszty błędów poniosłoby bowiem pokolenie, które je popełniło. Tymczasem w wybranym przez Unię scenariuszu koszty (w postaci bezrobocia, wysokich podatków niezbędnych dla obsługi narastającego zadłużenia itd.) spadną głównie na młodych ludzi, a więc na pokolenie, które z niewłaściwymi decyzjami nie miało nic wspólnego. Opisane powyżej podejście miałoby sens tym bardziej, że kardynalne błędy zostały popełnione po obu stronach (Północy i Południa). Któż bowiem, jak nie niemieckie i francuskie banki, dokonywały nietrafionych decyzji, finansowały nadmierną konsumpcję i spekulacyjne inwestycje w krajach Południa. Któż, jak nie rządy Niemiec i Francji, najpierw zgodziły się (w niektórych przypadkach nawet naciskały) na objęcie wspólną walutą nieprzygotowanych na to krajów, a później doprowadziły do rozmycia obowiązujących w Unii kryteriów fiskalnych. Można odnieść wrażenie, że krajom członkowskim strefy zabrakło mentalnej dojrzałości do tego, aby zrozumieć, że euro to nie tylko jedna waluta, ale także procesy stymulujące przemiany w kierunku jednolitego organizmu społeczno-gospodarczego. Północ chętnie „uwspólnotowiała” zyski, ale gdy tylko pojawił się problem, podstawową strategią stało się znalezienie kozła ofiarnego, na którego można przerzucić winę i koszty. To, że nigdy nie pojawiła się propozycja choćby zbliżona w swej naturze do „opcji zerowej” najlepiej obrazuje, że pod fasadą wzniosłych słów, kryje się w dużej mierze „stara Europa” – Europa partykularnych interesów. Obrazuje to również, jak dalece procesy integracji gospodarczej wyprzedziły inne sfery integracji, w szczególności proces budowania jednej, europejskiej świadomości.
Obecny kryzys jest w dużej mierze kryzysem europejskich elit. Wśród polityków panuje przekonanie, że dysponują oni nad społeczeństwem przewagą informacyjną, że społeczeństwo nie jest w pełni świadome zachodzących procesów i zagrożeń, a oni sami są predestynowani do podejmowania optymalnych decyzji.
Tylko jedna droga? Patrząc w przyszłość, znacznie lepszą podstawą funkcjonowania strefy w kolejnych latach byłaby konstrukcja, w której dany kraj jest członkiem unii walutowej z wyboru, świadomie i odpowiedzialnie. Konstrukcja odmienna, niż forsowane dziś pomysły scentralizowanego zarządzania, które prędzej czy później (raczej prędzej) prowadzić będą do konfrontacji interesów poszczególnych społeczeństw z zaleceniami brukselskich struktur. W efekcie, w celu osiągania własnych, wewnętrznych interesów, politycy w poszczególnych krajach będą jako „tego złego” przedstawiać brukselską administrację (a także pilnujących dyscypliny Niemców). Prowadzić to będzie do „odmrażania” historycznych linii podziału oraz budowania nowych. Drugim negatywnym efektem przyjętego podejścia jest to, że będzie ono prowadzić do gwałtownego rozrastania się coraz bardziej nieefektywnej, paneuropejskiej hydry biurokracji. Scentralizowanemu podejściu towarzyszy przekonanie polityków, że dysponują oni nad społeczeństwem przewagą informacyjną. Zauważają oni, że społeczeństwo nie jest w pełni świadome zachodzących procesów i zagrożeń. Z tych powodów zakładają, że są predestynowani do podejmowania optymalnych decyzji. Obawy społeczeństw – wynikające z obserwacji tego, co się dzieje – mają zostać zagłuszone przez inicjatywy w rodzaju „zapewnimy pracę wszystkim młodym ludziom”. Tylko czy aby na pewno w gospodarce rynkowej chodzi o takie „planowe” zapewnianie pracy? Takie podejście nie ma nic wspólnego z pobudzaniem przedsiębiorczości i służyć będzie wzrastaniu pokolenia osób niesamodzielnych, niekreatywnych i uzależnionych od europejskiego „socjalu”. Mnie osobiście, pamiętającemu czasy komunizmu, rodzi to jednoznaczne skojarzenia z nieodległą historią naszego kraju. Choć politycy jak mantra powtarzają, że wszystko co robią jest w interesie społeczeństw, ich wiarygodność dramatycznie spada. W efekcie obecny kryzys jest w dużej mierze kryzysem europejskich elit. Co więcej, gdy władza traci pewność swoich działań, z reguły stara się monopolizować punkt widzenia zachodzących procesów i wydarzeń. I nie inaczej jest dziś w Europie. Politycy starają się usilnie przekonywać społeczeństwo, że nie istnieją koncepcje alternatywne do proponowanych przez nich rozwiązań. Ci, którzy z ich pomysłami się nie zgadzają, są przedstawiani jako chcący doprowadzić do katastrofy (warto w tym kontekście przywołać ostatnie wybory w Grecji). Prezentujący odmienne wizje (przykład Camerona) są izolowani i stają się ofiarami medialnej nagonki. Tymczasem warto byłoby chociaż wysłuchać ich argumentów. Jakże bowiem obecna sytuacja przypomina tę u zarania strefy euro, kiedy to wszystkie krytyczne wobec niej poglądy (włącznie z zaprezentowanymi na wstępie poglądami Dornbuscha czy Bardo) były z definicji odrzucane. Politycy za wszelką cenę starają się zachować kontrolę nad procesami zachodzącymi w gospodarce i społeczeństwie. Coraz bardziej przypomina to jednak próby obwiązywania sznurkiem nadymającego się balona. Historia pokazuje, że jest tylko kwestią czasu, kiedy społeczeństwa w znacznie większej skali niż dziś zaczną kwestionować czyny polityków i tzw. elit. Główne pytania dotyczą tego, kiedy to nastąpi i jaką formę przyjmie. Z pewnością będzie to coś nowego, coś na miarę czasów Internetu. Europa tkwi w przekonaniu, że za same historyczne zasługi dla cywilizacji, cały świat powinien się z nią liczyć i podziwiać, kupować europejskie towary, a jeśli zajdzie taka potrzeba – również ją finansować. Tymczasem rzeczywistość jest znacznie bardziej brutalna. Europa jest jednym z wielu regionów świata. Globalna marginalizacja Koncentrowanie się na własnych problemach powoduje, że Europa jeszcze bardziej niż przed kryzysem traci globalną perspektywę. Jest to proces bardzo niebezpieczny. W świecie zachodzą właśnie istotne zmiany układu sił. Kraje BRIC zaczynają nadawać ton globalnej gospodarce. USA stara się za nimi nadążać, stymulując proces głębokich przemian strukturalnych prowadzących do szybkiej reindustrializacji (m.in. dzięki eksploatacji złóż gazu łupkowego, a za chwilę także ropie z łupków). W połączeniu z wciąż dużą zdolnością amerykańskiej gospodarki do innowacyjności, powinno jej to zapewnić czołowe miejsce w świecie jeszcze przez wiele lat. Tymczasem skoncentrowana na sobie Europa czyni niewiele, by wykorzystać szanse kreowane przez globalne zmiany i przeciwdziałać związanym z nimi zagrożeniom. Jedną z największych szans jest szybki rozwój popytu wewnętrznego w krajach wschodzących. Rozwój ten jest związany z wykształcaniem się tam tzw. klasy średniej. Szacunki wskazują, że do 2030 r. globalna klasa średnia ulegnie podwojeniu, przy czym cały przyrost przypadnie na kraje Azji Południowowschodniej. Aby w pełni wykorzystać szansę związaną ze wzrostem popytu w tych krajach potrzeba ułożenia z nimi (głównie z Chinami) właściwych relacji. Tymczasem zamiast mówić jednym, silnym głosem, np. w kwestii dostępu europejskich firm do chińskiego rynku, każdy kraj UE stara się (w zasadzie musi) układać gospodarcze relacje z Chinami na własną rękę. Można nawet mówić o swego rodzaju wyścigu o to, kto bardziej wkupi się w łaski wielkiego partnera. Przy takim podejściu trudno oczekiwać korzystnych rozstrzygnięć dla Europy jako całości. Skoncentrowana na własnych problemach Europa niewiele uwagi przykłada również do istotnych zmian, jakie zachodzą na rynku energii. Tymczasem uniezależnienie się USA od ropy z Bliskiego Wschodu prowadzić może do spadku zainteresowania USA tym zapalnym regionem świata, który wciąż przecież pozostanie istotny z punktu widzenia Europy. Nawet te dwa przykłady obrazują, jak bardzo Europa potrzebuje jednego, silnego głosu. Tymczasem głos ten słabnie. Czasami można odnieść wrażenie, że Europa spoczęła na laurach i tkwi w przekonaniu, że za same historyczne zasługi dla cywilizacji, cały świat powinien się z nią liczyć i podziwiać, kupować europejskie towary (bez względu na ich jakość i cenę), a jeśli zajdzie taka potrzeba – również ją finansować. Tymczasem rzeczywistość jest znacznie bardziej brutalna. Europa jest jednym z wielu regionów świata. Faktem jest, że jej udział w globalnym PKB jest wciąż bardzo istotny (jedna czwarta przy nieco ponad 7% udziale w globalnej ludności), ale jeśli weźmie się już pod uwagę udział w przyroście globalnego PKB, to jest on dziś praktycznie zerowy. Dodając do tego najbardziej niekorzystne ze wszystkich kontynentów trendy demograficzne (malejąca liczba ludności, szybki proces starzenia się), malejącą zdolność do innowacyjności, ponadprzeciętne obciążenie kosztami socjalnymi i ekologicznymi oraz olbrzymie i wciąż rosnące długi, Europa skazana jest na dalszą, szybką marginalizację.   Co z Polską? W obliczu pogłębiania się integracji w strefie euro, jednym z istotnych wyzwań stojących dziś przed Polską jest zdefiniowanie strategii jej dalszego funkcjonowania w Unii Europejskiej. Dla niektórych wybór jest oczywisty – powinniśmy jak najszybciej przystąpić do strefy euro i znaleźć się w centrum pogłębionych procesów integracyjnych. W tym podejściu przyjęcie wspólnej waluty to naturalna konsekwencja dokonanych wcześniej wyborów (zwłaszcza tego o przystąpieniu do UE). Warto jednak zauważyć, że obecna sytuacja jest zdecydowanie inna od tej z lat 90‑tych. Wówczas Europa Zachodnia jawiła się nam – wyrywającym się właśnie ze szpon socjalizmu – jako oaza luksusu, najlepszych standardów i praktyk. UE była dla nas jak luksusowy pasażerski statek, a za dostanie się na niego gotowi byliśmy zapłacić każdą cenę. Dziś jednak jej powab znacząco zbladł. Jak się okazało, statek wypłynął na środek oceanu globalnej gospodarki, nie dysponując wystarczającym zapasem paliwa. Co więcej, liczne sztormy znacząco osłabiły jego konstrukcję, a sama jednostka – po bliższym przyjrzeniu – okazała się być modelem mocno już przestarzałym. Dziś strefa euro nie tyle kończy, co dopiero zaczyna proces przebudowy – jej przetrwanie wymagać będzie ujednolicenia wielu konfliktogennych obszarów, takich jak polityka socjalna czy podatki. Co gorsza, przebudowa ta oparta jest (jak opisałem to wyżej) na słabych fundamentach. W tym kontekście powinniśmy trzeźwym okiem patrzeć na bilans kosztów i korzyści wprowadzenia u nas wspólnej waluty. Nie chodzi o to, by dyskredytować osiągnięcia procesu europejskiej integracji (zwłaszcza ich wkład w utrzymanie pokoju w Europie jest niezaprzeczalny) czy się na Unię obrażać. Będąc pasażerami europejskiego statku nasz rozwój jest i będzie uzależniony od tego, co dzieje się w Unii (ponad ¾ naszego eksportu przypada na kraje tego ugrupowania). To trzeźwe spojrzenie powinno wynikać z faktu, że dziś już wiemy, że Unia nie jest nieomylna, a szybkie wprowadzenie euro w Polsce nie byłoby z pewnością najlepszą formą pomocy w rozwiązywaniu jej problemów. Byłby to wyraz źle pojętej solidarności, a niewłaściwie przygotowany kraj – w dodatku tak duży jak Polska – mógłby strefie euro przysporzyć więcej problemów, niż korzyści. Patrząc pragmatycznie, dużo bardziej wartościowe byłoby stanie się wewnątrzunijnym przykładem udanych, prorynkowych i wspierających konkurencyjność reform. Możemy pomóc Europie również poprzez np. inicjowanie paneuropejskich rozwiązań w zakresie układania relacji z innymi globalnymi graczami. W interesie Europy i nas samych jest Polska silna gospodarczo i innowacyjna. Zbyt szybkie wprowadzenie euro stoi z tymi celami w sprzeczności. Rychłe przyjęcie wspólnej waluty nie jest właściwą odpowiedzią na żadne z dwóch kluczowych wyzwań wewnętrznych stojących dziś przed naszym krajem. Te wyzwania związane są z zapewnieniem dalszej poprawy dobrobytu społeczeństwa (trwałego, a nie przejściowego) i bezpieczeństwa Polski. W obliczu negatywnych procesów demograficznych (kurczenie się populacji oraz jej starzenie się), tym czego dziś nam potrzeba dla zapewnienia trwałej poprawy dobrobytu obecnego i przyszłych pokoleń jest akumulacja kapitału i transformacja gospodarki w kierunku wyższej innowacyjności (zmiana modelu konkurowania z kosztowego na pozacenowy). Obecność w strefie euro nie jest sposobem na sprostanie tym wyzwaniom. Wręcz przeciwnie, będzie prowadzić do mniejszych oszczędności i większego zadłużenia. W efekcie, starzejące się społeczeństwo będzie z czasem w coraz większej skali obciążone koniecznością spłaty zagranicznych długów (tak jak miało to miejsce na Południu – obecne pokolenie pożyje ponad stan kosztem przyszłych pokoleń). Euro nie rozwiąże także kwestii konkurencyjności. Dziś opiera się ona na niskich kosztach wytwarzania, o czym dobitnie świadczy struktura naszego eksportu (zdominowana przez proste, pracochłonne wyroby; udział produktów high-tech wynosi zaledwie 7%, przy średniej dla UE27 na poziomie ok. 18%). Nie wierzmy argumentom, że wejście do strefy euro wymusi na lokalnych producentach wyższą innowacyjność. Z punktu widzenia procesów mikro jest to mało realne. Dużo bardziej prawdopodobne jest „wyprowadzenie” się z naszego kraju branż bazujących na niskich kosztach produkcji. Dla globalnych koncernów (które kontrolują znaczną część naszego przemysłu) nie stanowi to dziś żadnego problemu. Także polskie firmy będą kierowały się rachunkiem ekonomicznym i to on będzie podstawą do wyboru lokalizacji produkcji (taka sytuacja miała miejsce np. w Hiszpanii, skąd – w obliczu rosnących kosztów – znaczna część lokalnych poddostawców przemysłu samochodowego przeniosła swoją produkcję do innych krajów). Biorąc pod uwagę ograniczone możliwości generowania innowacyjności w naszym kraju (polskie firmy są zbyt słabe, aby na dużą skalę kreować innowacyjne produkty związane z dużymi wydatkami na B+R), kluczem do odniesienia relatywnie szybkiego sukcesu jest uczynienie naszego kraju atrakcyjnym dla produkcji innowacyjnych wyrobów przez koncerny zagraniczne. Aby to jednak nastąpiło, otoczenie administracyjno-podatkowe musi stać się znacznie bardziej przyjazne, potrzebna jest dalsza poprawa jakości szeroko rozumianej infrastruktury, rozwoju wymaga sieć poddostawców i ośrodków naukowych, a kształcenie musi sprzyjać powstawaniu wysokiej jakości, wyspecjalizowanych zasobów pracy. Równocześnie powinniśmy podjąć działania stymulujące własną innowacyjność w tych obszarach, gdzie efekty mogą być stosunkowo szybko widoczne. Powinniśmy postawić na: a) pobudzanie innowacyjności pozatechnologicznej (np. innowacyjność w formach dotarcia do klientów, sposobie ich obsługi itp.), b) rozwój innowacyjności technologicznej w obszarach, gdzie bariery „wejścia” są relatywnie niskie (np. w obszarze oprogramowania), c) rozwój innowacyjności w edukacji (tak, by system kształcenia w jak największym stopniu przyczyniał się do budowania nowoczesnego, innowacyjnego społeczeństwa). Obecność w źle skonstruowanej unii walutowej nie może być także gwarantem bezpieczeństwa i stabilności. Jeśli powstaną w Europie linie podziału, to nie będą one wyznaczone wzdłuż granicy strefy euro (na jej styku z pozostałą częścią Europy), ale z dużo większym prawdopodobieństwem będą one przebiegać w samej strefie (prowadząc prawdopodobnie do jej rozpadu). Jeśli dokonamy wspominanych reform, a strefa euro przetrwa i ustabilizuje się, to za kilka lat (zapewne pod koniec dekady) będziemy mogli rozważyć przyjęcie wspólnej waluty. Bez reform spotka nas los Południa. Dobitnie pokazuje on, że w przypadku nieprzygotowanego kraju wejście do źle skonstruowanego obszaru jednej waluty obnaża wszystkie jego strukturalne słabości i w konsekwencji może skończyć się zatrzymaniem (a nawet cofnięciem się) w czasie. Dziś PKB per capita Grecji jest na poziomie sprzed 10 lat, a biorąc pod uwagę wciąż trwającą recesję, z dużym prawdopodobieństwem powróci wkrótce do poziomu z końca lat 90‑tych. Także w pozostałych krajach Południa poziom dochodu cofnął się już o kilka lat i proces ten dalej trwa. Na koniec wypada wyrazić jedno życzenie: jeśli prędzej czy później podejmiemy decyzję o tym, by przystąpić do strefy euro, to skorzystajmy jak najwięcej z mądrości i dalekowzroczności Dornbuscha czy Bordo/Jonunga. W przywołanych na wstępie artykułach kładą oni olbrzymi nacisk na rynek pracy, który w ich ocenie jest najlepszym barometrem strukturalnych dostosowań gospodarki. Dornbusch postulował wprost wprowadzenie niskiego bezrobocia (stopa bezrobocia strukturalnego poniżej 6%) jako kryterium członkostwa w strefie euro. Jak argumentował, byłoby ono bodźcem do przeprowadzenia propodażowych reform (liberalizacja rynku pracy, deregulacja, rozwiązania podatkowe, rozwiązania wspierające innowacyjność itd.), które sprawią, że dany kraj będzie lepiej przygotowany do wyzwań związanych z członkostwem w strefie. Zamiast więc wpatrywać się w kryteria z Maastricht, postarajmy się przed wejściem do strefy euro spełnić przede wszystkim kryterium Dornbuscha.

Skip to content